[14-16 Jul 2011]
(...)
Dynia jest wspólna.
Wspólnotowa.
Plemienna.
Społeczna.
Społecznościowa.
Społeczeństwo nurtuje troska o dobrostan Dyni.
Urocze. Miłe. Ciepłe.
Matka jednej z an(g)ielskich ciotek, tradycyjna dama prowadząca szkolną stołówkę – po spotkaniu z nią Jamie Olivier obrońca świeżego warzywa i niesłodzonego mleka sikałby nocami w łóżko i wymagał dożywotniej opieki terapeuty – owa dama przysłała nam blachę ciastek dla Dyni.
Z dobrego serca, masła i cukru.
Zjadłam jedno we wtorek, do dziś jadę na tych karbohydratach.
Zaczął dłubać w jednym
Norweski i oniemiał nad kalorycznym dobrobytem, gdyż wydłubał zeń paczkę czekoladowych pastylek.
-
Ośmieliłbyś się skomentować krytycznie? – pytam.
-
Przenigdy!
Wystarczy Dyni okazać takie ciastko, a przyspiesza.
(...)
Piątki.
Piątki zaczynamy śniadaniem.
Stolik dla dwóch osób.
Krzesła naprzeciwko siebie.
Filiżanka mlecznej piany, filiżanka kawy.
Talerz tostów.
(
Szybciej, szybciej, szybciej smaruj tym masłem. – mówiłaby Dynia, gdyby jej się chciało.)
Dynia częstuje się pianą, Dynia przegryza tostem, Dynia robi miny, Dynia miesza łyżką, Dynia opowiada coś po dyńsku.
Takie to nagle dorosłe, że aż ściska w dołku.
(...)
Truskawki były podobnież z Kent, tak słodkie, że trudno uwierzyć, że przefiltrowały cukier przez miejscowe słońce.
(Jeśli z Kent to pewnie rzuciły się przez kanał z nielegalnego obozu dla truskawek na przeciwległym brzegu.)
Na gości czekał
Eton Mess.
Głównie jednak
mess.
Nie sposób egzekwować najprostszych czynności domowych z Dynią przyczepioną do łydki.
Eton Mess, świeża, przekładana lawendą pościel, obrus na stole.
Pajęczyna na kandelabrach, niewypolerowane srebra, dywan z dmuchanego ryżu i kurz pod łóżkiem.
Nad wsią świeża woń wieprzowego nawozu.
(Żal sąsiadów, którzy korzystając z dwugodzinnej fali upałów, odwinęli pranie swego życia i rozwiesili je wokół domu jak buddyjskie modlitewne choragiewki. Żal, bo wystarczyło dziesięć minut inwentaryzowania dżdżownic w ogródku (Dynia), by przesiąknąć wieprzem do szpiku.)
Goście przywieźli czekoladki z Belgii, opaleniznę z Hiszpanii i plotki ze Szwecji.
Wspinając się na piętro o poranku Dynia, która przespała powitania i sznapsy, ujrzała gości u szczytu i z wrażenia udowodniła, że po schodach potrafi na wstecznym.
(W bieżącym sezonie Dynia uprawia nieśmiałość.)
Z inspiracji Anielli –
Park Jurajski.
-
Będzie padać. – powiedział w czwartek Człowiek z Pociągu, gdym zwierzyła się z weekendowych planów.
Nie padało.
Lało.
(W drodze do natknęliśmy się na celebrytów z programu
Antiques Road Trip. Podróżowali, pozazdrościć, cha cha! kabrioletem!)
Lanie to podobno najlepsza pogoda na prehistoryczne szczątki.
Lanie, sztorm, listopad.
Lanie wypłukuje i zakamieniałe dinozaury z mezozoicznego cmentarza, i szklane oczy lub armatnie kule ze stuletniego wysypiska śmieci.
Poszli zatem za przewodnikiem i jego młotkiem i
Norweski, i Ciotka N., i Wuj D.
Ja toczyłam w kółko wózek z Dynią przez idiotycznie wąskie uliczki kurortu, przez budy ze smażeliną lub różowe sklepy z dekorem i wściekle zazdrościłam, gdyż nijak nie dało się z tym wózkiem wbić w kamienną plażę.
Wygrzebali fascynujące, choć najpierw trzeba było ich wyżąć.
Ciotka N. – wypadnięty kręg (z tym u
Anielli coraz bliżej, by złożyć sobie własnego ichtiozaura.), a
Norweski – skamieniałą kupę, na oko, kretańskiego chomika i mikroszkielet Calineczki.
(A lanie warto przeczekać
TU. Zaczyn francuski, wydźwięk mocno skandynawski.)
©kaczka