Image Slider

[380]

[23 Dec 2017]

(...)
W czwarte urodziny Biskwita sypał śnieg i ścisnął mróz.
Wychodząc zatem o świcie z domu, by wcisnąć dzieciny adekwatnym placówkom edukacyjnym, miałam na sobie:
- kurtkę narciarską,
- peruwiańską czapkę,
- kuchenne rękawice,
- walonki,
- dwunastotonowy tornister,
- torbę z odzieżą na wuef plus buty,
- torbę na prace plastyczne, rękodzieło i wnętrzności kucyka trojańskiego,
- torbę z laptopem,
- własny plecak z obiadem (kilo bezglutenowej sałaty),
- karton z dwoma plackami urodzinowymi dla czterdziestu cherubów,
- trzy litry ekologicznego soku z jabłek,
- spacerówkę z Biskwitem (Biskwit w wieczorowym tiulu),
- kosz przekąsek Biskwita,
- dwie parasolki,
- przekonanie, że jeśli upadnę pod tym wszystkim to nawet najlepszy owczarek z GOPRu nie odnajdzie mnie do wiosny.
Rzężąc z wysiłku jak nasza szkapa zrzuciłam pod szkołą jedno dziecko, a z nim dwunastotonowy tornister oraz torbę z gimnastycznym trykotem.
Natura już czyhała, fantazjując o zastosowaniach tej próżni i perswazją naszpani od Mastodontów próbowała mi wcisnąć na odchodne świąteczny stroik.
Przeciekłam naszpani przez materię psychologicznego szantażu ('O ten, tam! Największy! To dzieło życia pani dziecka! Tak! Ten jak młyńskie koło! Dokładnie! Ten właśnie!') i zwiałam.
Albowiem mam wyliczone, że na dotarcie do kolejki podmiejskiej, od drzwi szkoły do stacji, potrzebuję szesnaście i pół minuty. A z balstem to nawet więcej.
Co prawda, Deutsche Bahn uczy nieustannie pokory z rodzaju: następny dyliżans za dwa lata, dopuszczalne opóźnienie: dwa tygodnie. Jednak wiadomo, dyliżans zawsze odjeżdża o te pół roku wcześniej, wtedy, gdy najbardziej zależy ci, by do niego wsiąść.
Popędziłam zatem nadal odziana w:
- kurtkę narciarską,
- peruwiańską czapkę,
- kuchenne rękawice,
- walonki,
- torbę na prace plastyczne, rękodzieło i wnętrzności kucyka trojańskiego,
- torbę z laptopem,
- własny plecak z obiadem (kilo bezglutenowej sałaty),
- karton z dwoma plackami urodzinowymi dla czterdziestu cherubów,
- trzy litry ekologicznego soku z jabłek,
- spacerówkę z Biskwitem (Biskwit w wieczorowym tiulu),
- kosz przekąsek Biskwita,
- dwie parasolki,
Oraz w zupełnie nowe przekonanie, że jeśli to mnie nie zabije to nie wiem, co innego mogłoby.
I teraz scena.
Dopadam dyliżansu i rękami rozwieram zamykające się automatycznie drzwi.
Mam na sobie
- kurtkę narciarską,
- peruwiańską czapkę,
- kuchenne rękawice,
- walonki,
- torbę na prace plastyczne, rękodzieło i wnętrzności kucyka trojańskiego,
- torbę z laptopem,
- własny plecak z obiadem (kilo bezglutenowej sałaty),
- karton z dwoma plackami urodzinowymi dla czterdziestu cherubów,
- trzy litry ekologicznego soku z jabłek,
- spacerówkę z Biskwitem (Biskwit w wieczorowym tiulu),
- kosz przekąsek Biskwita,
- dwie parasolki
I wtedy przypominam sobie, że za trzy minuty muszę się połączyć z centralą Przymierza w ramach międzygalaktycznej telekonferencji na szczycie.
Zrzucam z siebie wszystko, wysypuję zawartość plecaka na podłogę, odnajduję telefon, wystukuję z pamięci czterdziestocyfrową sekwencję cyfr. Numer telefonu, numer konferencji, numer buta, numer słuchacza, wciśnij jeden, wybierz język, podaj kod dostępu...
(W didaskaliach Biskwit cały czas jest głodny i upiera się, że będzie jadł moją bezglutenową sałatę.)
...
...
...
Twój kod dostępu jest nieprawidłowy. Rozłącz się natychmiast albo twój telefon wybuchnie.
Natychmiast się rozłączam.
Zrzucam to, co założyłam na siebie w trakcie szamotania się z telefonem, czyli:
- kurtkę narciarską,
- peruwiańską czapkę,
- kuchenne rękawice,
- walonki,
- torbę na prace plastyczne, rękodzieło i wnętrzności kucyka trojańskiego,
- torbę z laptopem,
- własny plecak z obiadem (kilo bezglutenowej sałaty),
- karton z dwoma plackami urodzinowymi dla czterdziestu cherubów,
- trzy litry ekologicznego soku z jabłek,
- spacerówkę z Biskwitem (Biskwit w wieczorowym tiulu),
- kosz przekąsek Biskwita,
- dwie parasolki.
Szukam kartki z kodem dostępu. Znajduję ją w sałacie. Wystukuję z kartki czterdziestocyfrową sekwencję cyfr. Numer telefonu, numer konferencji, numer buta, numer słuchacza, wciśnij jeden, wybierz język, podaj kod dostępu...
...
...
...
Twój kod dostępu jest nieprawidłowy. Rozłącz się natychmiast albo twój telefon wybuchnie.
Ignoruję.
Wciskam przypadkowe dwadzieścia sześć cyfr.
Cud!
Odbiera Jesus.
Jesus, jak to Jesus, chce znać parametry techniczne zmywarki do brazylijskich krów.
Te, które miałam na dnie plecaka zanim rozsypałam i ponownie zsypałam jego zawartość.
Przyciskam telefon barkiem do ucha.
Zrzucam, co mam, czyli:
- kurtkę narciarską,
- peruwiańską czapkę,
- kuchenne rękawice,
- walonki,
- torbę na prace plastyczne, rękodzieło i wnętrzności kucyka trojańskiego,
- torbę z laptopem,
- własny plecak z obiadem (kilo bezglutenowej sałaty),
- karton z dwoma plackami urodzinowymi dla czterdziestu cherubów,
- trzy litry ekologicznego soku z jabłek,
- spacerówkę z Biskwitem (Biskwit w wieczorowym tiulu),
- kosz przekąsek Biskwita,
- dwie parasolki.
I pruję torby w nadziei, że zdążę, bo musimy wysiąść na następnym przystanku, inaczej dojedziemy do Berlina.
Dodatkowo, cały czas zabawiam Jesusa wartką i sensacyjną narracją o defektach zmywarek do krów.
Kątem oka widzę, że porwałam nią już cały wagon pasażerów.
Wszyscy milczą i bardzo bacznie mi się przyglądają.
I wtedy, dwie minuty przed stacją docelową, z telefonem dociśniętym uchem, gdy zarzucam właśnie na siebie:
- kurtkę narciarską,
- peruwiańską czapkę,
- kuchenne rękawice,
- walonki,
- torbę na prace plastyczne, rękodzieło i wnętrzności kucyka trojańskiego,
- torbę z laptopem,
- karton z dwoma plackami urodzinowymi dla czterdziestu cherubów,
- trzy litry ekologicznego soku z jabłek,
- spacerówkę z Biskwitem (Biskwit w wieczorowym tiulu),
- kosz przekąsek Biskwita,
- dwie parasolki,
przychodzi konduktor i pierwszy raz w tym roku chce obejrzeć mój bilet.
Najlepiej pod światło.
(Oraz zapewne pozwolenie na przewóz cygańskiego taboru pociągiem.)
A ja wiem, że ten bilet – kartonik w rozmiarze centymetr na pięć - ostatnio widziałam pod sałatą.
I mam go wyłuskać spod tej sałaty kuchennymi rękawicami!?!

(...)
W montessoriańskich jasełkach Biskwit wziął szturmem najgłówniejszą rolę Przenajświętszej Panienki w połogu.
Mój Biskwit złotowłosy, rumiane cherubięcie cięte prosto z rokokowych obrazów Watteau, odziany w welon z firanki i w białe giezło, dumnie złożył w żłobie Zbawiciela marki Baby Born.
W założeniu reżysera spektakl miał pozostać pantomimą.
I pozostał do momentu, gdy Trzej Królowie z Dalekiego Wschodu (w tych rolach jedyni egzotyczni użytkownicy przedszkola: Hindus, Chińczyk i Japończyk) pojawili się przed Maryją w stajence niosąc dary.
(Tiarę z tombaku, ojro z czekolady, herbatę ziołową i po resoraku.)
- Das ist mein Kind! Jesus! – wykrzyknął Biskwit na widok przybyszów, zagłuszając szeptany monolog naszpani.
A potem dodał:
- Ein Mädchen!!!
Rozumiecie potencjalne konsekwencje tej publicznej deklaracji?
Mój Boże! IT’S A GIRL!!!

(...)
A na nadchodzące dni kaczka życzy Wam, P.T. Czytelnicy, przenajświętszego spokoju.
I miłości!


©kaczka

[379]

[14 Dec 2017]

(…)

The Book of Life. Projekt okładki: Dynia, 2017

Grudzień przyniósł rozmaite rozrywki.
Przede wszystkim, w związku z nadchodzącą rocznicą narodzin Biskwita (lada minuta), squat Montessorian zażądał pisemnej inwentaryzacji życiowych osiągnięć solenizantki. Gdyż mają tak w zwyczaju, że zanim pozwolą dziateczkom rzucić się na urodzinowy tort z bio-marchewki, z bezcukru i z eko-cukinii, solenizant musi, imitując ruch planety, latać w kółko z globusem pod pachą, wokół uziemionych na dywaniku. W czasie, gdy solenizant lata, naszpani, jak Wolfram von Eschenbach z lutnią, odczytuje chwalebny życiorys.
W praktyce to oznacza, że wszystko, co napisałam o Biskwicie na blogu, Norweski musiał przetłumaczyć na niemiecki i zmieścić na czterech pocztówkach. Popycha to nasz związek ku przepaści, bo ja czuję się jak Słowacki, a Norweski za nic w świecie nie chce poczuć się jak Goethe.
Inną grudniową uciechą było gwałtowne załamanie się pogody.
Jak raz, akuratnie w dniu, w którym chór placówki Ofiar Holocaustu miał wystąpić na lokalnym, świątecznym jarmarku.
Dotknęło nas to, dlatego, iż Dynia wbrew dziedzicznym predyspozycjom uczęszcza na zajęcia chóru i należało tedy wykopać tunel w śniegu i brnąc pod wiatr w szalejącej zamieci, dostarczyć dziecko na miejsce debiutu.
Jako, że mróz skuwał lodem grzane wino, a zamieć  całkiem udatnie imitowała cukier puder na soplach z gofrów, burmistrz odstąpił chórzystom salę w ratuszu, by zaśpiewali i zagrali. Bez obawy, że śnieg ich zaknebluje, a usta przymarzną im do fletów lub ksylofonów.
Występ nieco się opóźnił, albowiem najpierw należało odśnieżyć zebranych i wyłuskać ich z kombinezonów, czapek, kalesonów, rękawic i rozwinąć z szalików, a potem odnaleźć w stercie odzieży.
(Chwalebne, że naród w tym najcieplejszym kawałku Republiki Federalnej, w którym śnieg pada raz na tysiąc lat, jest tak dobrze przygotowany na sytuacje kryzysowe. Nawet jeśli to są jedynie trzy centymetry tego śniegu.)
To, czego potem byliśmy świadkami, gdy już naszpani od chóru odgrzebała solistów spod sterty nauszników i termogetrów, utwierdziło nas w przekonaniu, że zaiste, faktycznie, niewielu ludzi ma dziedziczne predyspozycje muzyczne. I nie, w tym sezonie naszpani nie udało się zwerbować żadnej Violetty Villas. Jednocześnie po zakończeniu występu opuściliśmy widownię dzieląc głębokie przeświadczenie, że naszpani od chóru musi mieć spore doświadczenie pedagogiczne. Gdyby bowiem zamiast świeczek na baterie, wpadła na pomysł by rozdać dziateczkom po płonącym romantycznie łuczywie, to sądząc po tym, co robiły tylne rzędy chóru, straż pożarna mogłaby nie zdążyć. A burmistrz nazajutrz szukałby swoich pieczątek w smutno dymiącym pogorzelisku.
Takiego doświadczenia zabrakło Irinie - Przewodniczącej Komitetu Rodzicielskiego klasy Mastodontów.
Ta, urządziwszy świąteczne spotkanie klasowe, rozdała Mastodontom i niezmywalny klej, i otwarte źródła ognia, i dorzuciła jeszcze papierowe serwetki na podpałkę.
Słoik musieliśmy przynieść sobie sami.
Było z tym nieco problemu, bo wołanie o słoik nadeszło wieczorem, na dzień przed imprezą i Norweski odmówił zjedzenia naraz zawartości całego garnca marmolady lub do wyboru słoja musztardy sarepskiej.
Cóż było robić,wyposażona w latarkę, poszłam zatem grzebać w śmietnikach sąsiadów.
(Wydaje się, że Irina jest mi winna trochę godności osobistej.)
Oprócz wołania o słoik, Irina wystosowała również apel o przyniesienie nadwyżek świątecznych ciasteczek domowej roboty. Jako, że jesteśmy prawdopodobnie jedynymi w całym Erefenie, którzy lekceważą tradycję adwentowego kompulsywno-obsesyjnego wypiekania, nie bardzo mieliśmy się czym dzielić. O świcie uderzyłam więc do supermarketu, gdzie kupiłam kilka gatunków i przesypałam je do puszki z napisem: Domowe ciasteczka.
W celu nadania kupnym ciasteczkom domowego sznytu – zdradzam sekret - należy puszkę upuścić kilka razy na podłogę lub po prostu szarpać się o nią z Biskwitem.
Ustawione w bufecie domowe ciasteczka kaczki zniknęły w mgnieniu oka.
Kamuflaż był jednak zbyt udany, albowiem kilka osób zapytało mnie o przepis.
Najpiękniejsza jednak w takich spotkaniach jest tęcza klasowego przekroju społecznego oraz labirynty i meandry zainteresowań poszczególnych jednostek.
Na przykład, rodzice Chantal zawsze ustawiają na boku regał zachęcający do prenumeraty 'Strażnicy'. Czy to początek roku szkolnego, czy święto Grzyba, czy ćwiczenia przeciwpożarowe. Nie wiem, czy robią to, bo panuje tu wolność słowa tudzież wyznania, czy dlatego, że razem wzięci rodzice Chantal na oko ważą pół tony i w sparringu na argumenty wygrywają masą? A może dlatego, że przynoszą zawsze tuzin wyśmienitych czekoladowych placków i przez to wiele im się wybacza?
W szopce, w której występowały Mastodonty pominięto elementy teologiczne, a skupiono się na taksonomii gatunków fauny. Może to z uwagi na uczucia religijne rodziców Chantal, a może dlatego, że sama naszpani jest z Izraela, a w klasie oprócz Dyni, prawosławnej diaspory, kilku zabłąkanych tubylczych dzieci, ma też gromadę małych Chińczyków?
(Acz chińskie matki napiekły domowych ciasteczek, i nie były to Fortune cookies, a klasyczne, lokalne, adwentowe wypieki, więc nie mnie oceniać stopień integracji z Republiką.)
Poza tym grudzień skazał mnie na dietę z ryżowych wafli i bezglutenowej wody.
Wyrok przekazała lekarka, z którą dopiero po kwadransie gwałtownych dyskusji i plastycznych opisów symptomów ustaliłyśmy, że pochodzimy z tego samego kraju, choć z różnych jego końców. To dziwne, ale ustawione na kominku 'Choroby wewnętrzne' obok 'Kompendium polskiej dermatologii' zupełnie nie dały mi do myślenia.
(Na swoją obronę, nie takimi rzeczami ludzie przecież ozdabiają sobie kominki.)
Dieta z bezglutenowej spyży nie jest zła, dopóki człowiek nie połasi się na chleb bez glutenu.
Mam teorię, że ten chleb, eksportowany tu przez firmę z Katowic, to jakaś akcja odwetowa i zemsta za Korfantego. Takim chlebem, odwołajmy się do kultury masowej, to zabija się kaczki (sic!) w towarzystwie Hugh Granta.
To, że jesteśmy mściwym narodem okazało się również wtedy, gdy postanowiliśmy kupić sobie takie łóżko, żeby zmieściły się w nim wszystkie nasze dzieci i żeby jeszcze i dla nas zostało miejsce.
Kiedyśmy kupowali poprzednie, nie wzięliśmy pod uwagę, że stanie ono na trasie somnambulicznych  wędrówek progenitury i że będziemy w nim sypiać warstwami.
Dzieci rosną. Trudno oddychać, gdy niepołączony z rzeczywistością Biskwit wije gniazdo w żebrach. I tak za pierwszym razem, zupełnie przez przypadek, wybraliśmy w erefenowskim sklepie łóżko importowane z Polski.
Jego producent poskąpił nam nóżek, co opóźniło procedurę dostarczenia łóżka o jakieś osiem tygodni. Osiem dodatkowych tygodni na materacu na poziomie runa leśnego!
Niezrażeni tym incydentem, po latach wróciliśmy po kolejne.
Przyjechało nieomal błyskawicznie, bo już po kilku tygodniach.
Razem z panem Kazimierzem do składania.
Bez nóżek!!!
To znaczy, pan Kazimierz miał nóżki. Nogi. Swoje nogi.
I to nie jego należało złożyć, ale on miał złożyć.
Tylko nie mógł, bo nie dali mu nóżek.
Ahoj przygodo!
Znów śpimy na futonie.
Cztery ofiary polskiego sabotażu!
Plus jeden duży jugosłowiański miś, rocznik 1981, onegdaj mój wspólnik, obecnie faworyt Biskwita.
I co?
Mam mniej miejsca niż poprzednio.
Natura naprawdę nie lubi próżni i potrafi ją wypełnić choćby i poliestrowo włochatym niedźwiedzim zadem.
Uaktualnienie 11:32 PM Norweski przed chwilą wstał i przypomniał sobie, że Montessorianie powiedzieli mu, że Biskwit może jednak przynieść sobie takie ciasto jakie lubi. Jeśli to mu się nie przyśniło to oznacza, że bezpowrotnie straciłam okazję, aby upiec tort z kabanosów i kopytek. Suto sypany kruszonką.

©kaczka

[378] oraz JEST ROBÓTKA 2017

[3 Dec]

(...)
Biskwit z entuzjazmem przeniknął w szeregi Montessorian.
Prawdziwy, nieskrępowany żadnym konwenansem społecznym rozmiar tego entuzjazmu objawił się w minioną niedzielę, gdy Biskwit zerwał się z łóżka, ubrał się w rajty i krynolinę, zrobił sobie śniadanie, umył zęby, wzuł sandały i zjawił się u wezgłowia naszego futonu [1] żądając niezwłocznego dowozu do placówki.
Była szósta trzydzieści rano.
Z perspektywy czasu uważam, że należało wyjść z łóżka w tę ciemną noc i potykając się o zwłoki swej godności osobistej, spełnić oczekiwania. Jedno z nas miałoby wtedy szanse się wyspać, a tak, oboje wegetowaliśmy od szóstej trzydzieści, podczas, gdy jednoosobowa manifestacja rozczarowania bezcześciła nas fizycznie i werbalnie do kolacji z przerwami na drugie, trzecie, czwarte, piąte śniadanie, obiad, podwieczorek i czternaście luźnych, niezobowiązujących przekąsek.
Jako, że dzień w dzień Biskwit przynosi od Montessorian coraz więcej desek z powbijanymi weń, ponoć samodzielnie, gwoździami, może ten pociąg do uczęszczania spowodowany jest jakimiś opóźnieniami w projekcie: Kucyk Trojański?
Jakby nie patrzeć, z odpadów Kucyka wkrótce zbudujemy sobie meblościankę.

[1] temat na obszerną dygresję i co najmniej, pół kolejnej notki

(...)
Tym, co odróżnia ochronkę pod wezwaniem błogosławionego Dietera z Düsseldorfu od aktualnego squatu Montessorian pod wezwaniem błogosławionego Bio-Jarmużu jest przede wszystkim to, że gdy teraz odbieram Biskwita to rzucam się najpierw ocierać mu twarz z błota w obawie, że inaczej mogłabym zabrać do domu cudze dziecko. Albowiem pod koniec dnia, wszyscy podopieczni Montessorian wyglądają jakby pracowali przy osuszaniu bagien własnym ciałem (i wdziankiem), zacierając przy tym wszelkie znaki szczególne typu: kolor włosów, linie papilarne albo fason gumowców.
Jedynym, co zakłóca Biskwitowi tę edukacyjną sielankę, jest ponoć nadmierne i zupełnie dla Biskwita niezrozumiałe przywiązanie Montessorian do karmienia młodzieży surowym, ekologicznym, fair-trade chlorofilem. Aczkolwiek, odkąd po inicjacyjnym zażyciu sałaty, Biskwit zapadł w spektakularną katatonię (każdy kryptonit ma swojego Supermana!), nikt jeszcze nie odważył się zaproponować Biskwitowi dokładki.

(...)
Wieczorami natomiast Biskwit uczęszcza na zajęcia resocjalizacyjne. A to z inicjatywy austriackiego laryngologa, który uznał, że niemiecki Biskwit mówi ze szwajcarskim akcentem i w celu skorygowania gardłowego [CH], które dla mnie brzmi raczej tak, jakby Biskwit wychowywał się na zamku w Elsynorze, wysłał tegoż na zajęcia do... greckiej logopedki.
Protestowałam, a jakże, ale gdy okazało się, że zajęcia polegają głównie na konsumpcji misiów Haribo, że ta logopedia to przykrywka dla cotygodniowej orgii nieograniczonego wciągania węglowodanów na czas, to nieodwracalnie straciłam Biskwita dla roli ofiary w nimbie cierpienia.
Jednocześnie, nieustająco, za każdym razem, gdy Biskwit zabiera głos w jakiejkolwiek sprawie prześladuje mnie wizja Hamleta deklamującego: 'Znał[CH]em g[CH]o mój  [CH]...oracy' z czaszką misia z żelatyny w ręce i z serem  Gruyère pod pachą.
Nie ma nadziei, że, duńskie [CH] Biskwita jest naprawialne, za to po prostu Biskwit zje w ciągu miesiąca roczny budżet na pomoce dydaktyczne Instytutu Logopedii Teoretycznej i Stosowanej.

(...)
Tymczasem, jeśli jeszcze bez trwogi owieracie lodówki i konserwy rybne, nie lękając się, że wyskoczymy zeń – ja kaczka-kierowniczka i Woźna Bebe, to znaczy, że marketing tegorocznej Robótki zawodzi!
Tym bardziej i tym gwałtowniej kieruję Was w tę stronę: KLIK albo w tę: KLIK
Którędy Wam po drodze.
Wpadnijcie w tę Robótkę po uszy!
Opowiadajacie o niej światu.
Niegowiacy są jak studnie bez dna. Nigdy nie wrzucimy im ZA DUŻO radości. Ale to przecież nie znaczy, że mamy nie próbować, prawda?


©kaczka

[377]

[20 Nov 2017]

(...)
Jest dziesięć stopni Celsjusza.
Mam na głowie czapkę, a na bosych stopach pożyczone japonki.
Jestem zatem w takim momencie życia, że to albo menopauza albo Wyspy Brytyjskie.
Skan okolicy (Asda, Tesco, smażalnia ryb i frytek, charity shop, look right na asfalcie, kubek herbaty z mlekiem) uspokaja, że to jednak nie deficyt estrogenów, a dryfujące po Atlantyku Królestwo Theresy May.
Czapka, zimowa kurtka i klapki na gołych nogach to nieodzowne rekwizyty pozwalające udawać, że jesteś tubylcem. Nikt nie próbuje ci sprzedać kompletu breloczków z Big Benem, ani otwieracza do butelek w kształcie Kate Middleton. Dzięki gołym nogom napastują cię wyłącznie pośrednicy British Gas i doręczyciele potaniałej elektryczności. Tym można jednak zawsze powiedzieć, że jesteś z Australii i zazwyczaj odstępują.
To miała być podróż córki z matką.
Quality time. 
Bonding opportunity.
Jednakoż ledwie Dynia wysiadła z samolotu to rzuciła się w swoje własne sprawy i w ramiona swej przyjaciółki Lucyny, więc przebrana za tubylca wędrowałam samotnie po Wyspie podziwiając jak zielona jest tam trawa w listopadzie.
Zielona, bo sztuczna.
Jak raz, trafiło nam się Halloween, więc Dynia i Lucyna odziane w te same kapelusze czarownic, w których wspólnie kwestowały cztery lata temu, poszły w angielską suburbię i przyniosły obfity węglowodanowy haracz. (Byłby prawdopodobnie jeszcze obfitszy, ale Dynia odmówiła pukania do drzwi i straszenia tym, że jest z Niemiec i że przyjechała odebrać tubylcom pracę i wykorzystać ich NHS.(
Za to na spontanicznym Erasmusie w podlondyńskiej Junior School, Dynia wymieniała koraliki niemieckich słów na czekoladowe ciasto w szkolnej kafeterii i tablety z oprogramowaniem do matematyki używane podczas lekcji. Dziewiętnastoletnia nauczycielka, sympatyczna Irlandka o niemożliwym do przeliterowania nazwisku, przyjęła opowieść Dyni o niemieckiej kredzie, tablicy i folijkach na rzutniku, życzliwie, ale raczej jako legendę z czasów stołu Króla Artura. Dynia za to nie mogła uwierzyć, że nikogo nie obchodzi kąt odchylenia litery ka, ani stopień wygięcia litery es i że nikt jej w Junior School nie uciemięży wielokrotnym przepisywaniem alfabetu tak, by mieścił się w normach DIN. A wręcz przeciwnie, każdy jakikolwiek podjęty wysiłek sprawi, że Miss Irish wykona na jej cześć układ choreograficzny cheerliderki. Z pomponami.
- To nieprawdopodobne, jak wszyscy są tu dla siebie uprzejmi – podsumowała Dynia.
No tak, trawa zawsze jest zieleńsza po drugiej stronie płotu.
I cóż z tego, że sztuczna.
(...)
Planowałam zostać męczennikiem za wiarę i splunęłam na szkolny regulamin nakazujący dostarczyć dziecko do placówki natychmiast po feriach. (Różnica w cenie biletów – zylion ojro od osoby. Dante powinien dorzucić erratę: kolejny krąg piekielny obejmujący przewoźników lotniczych.)
Niestety, na lotnisku nie czekał na nas ani pluton egzekucyjny, ani tajni agenci Jugendamtu. W dodatku sama Dynia dostarczyła sobie alibi zażywając kanapkę z korniszonem marki Lufthansa. Ustalenie, czy womit był spowodowany rotawirusem pożyczonym z Junior School, czy jakością korniszonów Lufthansy, czy może wypitą pod te korniszony puszką lodowatego Sprite'a wymagałoby dochodzenia epidemiologicznego. Tak czy inaczej korniszon Lufthansy odebrał współpasażerom apetyt, a mi szansę na spłonięcie na stosie, gdyż ten sam szkolny regulamin wymaga, aby izolować womitanta przez czterdzieści osiem godzin.
I tak, jak pozaregulaminowy wwóz, mocno pobielonego na twarzy dziecka nikogo nie zaalarmował, nawet służb sanitarnych, tak regulaminowy wywóz postawił na nogi wszystkie straże graniczne. Na granicy przed kanałem uzbrojeni przedstawiciele służb niemieckich domagali się informacji na temat absencji ojca dziecka, ale przyjęli na wiarę, że nawet jeśli uprowadzam ten egzemplarz to ojcu został się jeszcze jeden. Na granicy za kanałem – uzbrojone służby angielskie zadały mi pytanie, czy dziecko, które importuję jest naprawdę moim dzieckiem?
Zatem może nie jesteśmy z Dynią aż tak do siebie podobne?



(...)
Ferie minęły.
Biskwit rozpoczął proces integracji z Montessorianami.
Jest to proces bolesny, bo wydaje się zakładać, że przez najbliższe osiemnaście lat Biskwita będziemy tam doprowadzać na dwie godziny dziennie. Jak mówią naszpanie, żeby się oswoić.
Jak dla mnie Biskwit wygląda na całkowicie oswojonego, może więc to naszpanie, westalki tej świątyni edukacji, potrzebują więcej czasu, żeby dojść do siebie po inwentaryzacji pomocy dydaktycznych, którą to Biskwit przeprowadził podczas pierwszych dni na nowej planecie?
Cóż powiedzieć? Po młotku i imadle nasz mały Neron najbardziej się jara (sic!) stanowiskiem do odpalania i gaszenia gromnicy.
Projekt Manhattan, mam nieodparte wrażenie, zyskuje nowy wymiar.
Przymierze GmbH zyskuje również nowy wymiar, bo dzięki niezagospodarowanym dydaktycznie przez Montessorian długim godzinom dni roboczych, chodzimy razem z Biskwitem do pracy i lada dzień Biskwit dostanie umowę na czas nieokreślony. Przez zasiedzenie.
Więcej raportów i tak już się tam zgubić nie da, a te które się nie zgubiły zyskują na glamourze zdobione tysiącem naklejek 'My Little Pony' i setką zszywek wrażoną w pliki przy pomocy zszywacza i nadzwyczajnie dobrze rozwiniętej małej motoryki Biskwita.
Zszywacz i dziurkacz – zaliczone.
Przed nami – kserokopiarka.



(...)
Z cyklu rozczarowanie tysiąclecia.
Pójść o północy do kina na węgierski film z Helen Mirren, wyłącznie dla głosu Helen Mirren i przekonać się, że ZDF potrafi zbeszcześcić dubbingiem nawet głos Helen Mirren.

©kaczka

[376]

[26 Oct 2017]

(…)
Zgodnie z obietnicą Szkoła imienia Ofiar Holocaustu zorganizowała Festiwal Grzyba.
Sobota. Obecność obowiązkowa.
Ochronka imienia błogosławionego Kryspina z Aaachen przyłożyła w drugą nerkę, organizując orgię na cześć odgrzybienia placówki.
Niedziela. Obecność obowiązkowa.
Weekend zobowiązań opiekuńczo-wychowawczych.
Bachanalia z lajtmotywem pieczarki.
Fajerwerk na cześć trujących muchomorków.
W kategorii Szkolne Festiwale nie jesteśmy już amatorami.
Wiadomo, że najpierw trzeba rzucić się na loteryjkę, a potem na sernik i kiełbasę, zanim popyt zje podaż.
(Znowu po zupę z dyni lepiej nie rzucać się wcale, bo młodzieńcy z zawodówki, którym co roku samobójczo zleca się zadanie pilnowania garnka, na widok dziewcząt z zawodówki gotują się raczej sami – taki hormonalny bulion. A przy okazji gaszą w zupie niedopałki papierosów.)
Wiadomo też, że nikt nie każe nam już piec sernika, bo pieczenie serników, a także sztrudli, wysokopiętrowych weselnych tortów i sufletów zleca się rodzicom pierwszoklasistów, gdyż im jeszcze bardzo zależy.
Wiadomo, że nie ma sensu brać udziału w indywidualnym konkursie plastycznym na portret grzyba, bo zawsze znajdzie się jakiś gorliwy rodzic, który w przebraniu pierwszoklasisty wystawi wyklepanego  przez siebie z mikroprocesorów borowika. I ten borowik nie tylko będzie aportował mech i patyczki, nie tylko będzie podawał aktualną temperaturę i wilgotność powietrza w Urugwaju, ale jednocześnie okaże się maszyną do gofrów.
(A wiadomo, bez amatorskiej maszyny do gofrów, obsługiwanej przez zdobioną trądzikiem młodzież szkolną lub emerytowanych członków Stowarzyszenia Hodowców Gołębi, jakakolwiek orgia w eReFenie z automatu pozbawiona jest stylu i klasy.)
Na marginesie, nagrodą za tego borowika, klepanego nocami z kawałków utajnionej satelity szpiegowskiej i żelazka, jest paczka pralinek z Netto.
Wiadomo też, że nie ma sensu brać udziału w zespołowym konkursie plastycznym na portret grzyba, gdyż z naszpanią od Mastodontów jako architektem wizji artystycznej, Mastodonty mogą sobie od razu nakleić na zadki kartki z bonmotem: Kopnij mnie!
Naszpani od Mastodontów jest bowiem żarliwą wyznawczynią niemieckiego neorealizmu w ilustracji dziecięcej. Zatem, jeśli należało omamić jury wieloelementową, przestrzenną realizacją artystyczną o tematyce Grzyb, to było jasne, że Mastodonty będą lepić neorealistyczne muchomorki w neorealistycznym runie leśnym.
Przez moment, gdy naszpani zażądała od rodziców, by na konto zwycięstwa nakopali mchu i paproci oraz wyskoczyli z setki rolek papieru toaletowego, zajaśniała nadzieja, że instalacja artystyczna Mastodontów, jeśli nie imaginacją to przynajmniej rozmachem i areałem zmiecie konkurencję. Niestety, klasa Trzecia B wybudowała kilka grzybów wysokopiennych, purchawek – drapaczy chmur i na nic się zdało, żeśmy jak obłąkane dziki ryli Mastodontom ten mech w ogródkach, a potem wspólnym, rodzicielskim wysiłkiem rozwinęli siedemset rolek papieru toaletowego na nóżki dla muchomorków. Trzecia B rozmazała konkurencję po ścianach. W porównaniu z gabarytem purchawek Trzeciej B, Mastodoncia makieta była lakoniczna i mikroskopijna.
No i kij grzybu w nóżkę, powiecie.
Niby tak, ale Trzecia B wygrała mrożoną pizzę dla całej klasy (corocznym fundatorem nagrody jest kiosk z kebabem), co straszliwie upodliło i sponiewierało morale Mastodontów.
Dzieciny popadły w zbiorową histerię, człek nie wiedział, kogo najpierw tulić do piersi? Swoje, cudze? Komu ocierać smarki? Swoim? Cudzym? Komu chusteczki wciskać? Swoim? Cudzym? A gdy do chóru poniżonych dołączył z lojalności Biskwit to w sumie wyszła z tego akustyczna, przenośna wersja końca świata.
I tu oczywiście, można by się zastanowić, jaki jest sens narażania niewiniątek na taką rzeź marzeń o mrożonej pizzy i czy za dwadzieścia lat będą o tym zdarzeniu wspominać na kozetce psychoterapeuty?
Czy biorąc pod uwagę, że życie i tak hojnie sypie łupieżem rozczarowań, nie lepiej byłoby ich cherubiętom oszczędzić?
Ale okazuje się, że nie! 
Że tu jednak trzeba od maleńkości wyrywać nóżki motylom oczekiwań, bo młodzież dorasta i się robi taka jakaś melodramatyczna.
Siedzę wczoraj w Przymierzu, składam układankę z tysiąca raportów. A właściwie, ponieważ kawałki zupełnie do siebie nie pasują, to wciskam je na siłę. Butem, obcasem, młotkiem i słowem wulgarnym. I wtedy wchodzi ona – istota, która spadła z księżyca - i mówi, żebym jej tu natychmiast i od ręki podpisała list do ludzkości, w którym oficjalnie potwierdzam, że istnieje życie na Marsie. I że najlepiej, że inteligentne.
Yyyyyyy...
Nie byłam, nie widziałam, nie rozwiązywałam z Marsjanami sudoku ani krzyżówki z Przekroju, więc odmówiłam.
A ona na to, że jeszcze nikt jej nigdy aż tak nie rozczarował jak ja tu i teraz i że nie omieszka o tym zawiadomić wszystkich na prawo od Proxima Centauri i na lewo od Betelgezy.
Nigdy jej nikt aż tak nie rozczarował?
Nigdy?
Aż tak?!
Mam zatem teorię, że to dlatego, że nikt jej nie kazał lepić w młodości muchomorków w ofensywie względem Trzeciej B!

©kaczka

[375]

[18 Oct 2017]

(…)
Zaprawdę, nic w życiu nie dzieje się przez przypadek.
Gdybym onegdaj nie obejrzała Obcych w edycji Przymierze to nie wiedziałabym, że ktoś już zekranizował moje życie zawodowe.
Precyzyjnie i w detalu.
Z boku może to wygląda, że ja tu się skupiam na oborach, na mechanice wymion, albo na wyplatanych z PCV koszyczkach na pieczarki, ale to tylko pozory.
Tak naprawdę, mam nieodparte wrażenie, że wcisnęłam się w spandeks kosmonauty i zaokrętowałam na Przymierze.
Spandeks trochę się rozłazi w szwach i są na nim tłuste plamy.
Trochę od tych drożdżówek z sąsiedniej planety, trochę od humble pie, którym czasem nakarmią człowieka, a czasem to nawet cisną mu ten placek w twarz jak w slapstiku.
Na plecach spandeksu dziury od noży wbijanych w plecy zasupłałam na okrętkę. Pod nogami turlają mi się szklane kulki, które rozsypują mściwe androidy tylko czekając, kiedy się potknę i otłukę sobie zadek.
Lot załogowy.
Niby są jakieś plany tej kolonizacji, ktoś tam przez ostatnie siedemset lat przeprowadzał wymagane symulacje i rozpisał wszystko na algorytmy, które dla pewności przetłumaczono nawet na ugrofiński.
Ale cóż to, skoro łatwo nas zwabić darmowym ciasteczkiem na mijaną planetę, gdzie stajemy się łatwym łupem mściwych ksenomorfów urzędniczej biurokracji.
Z niejednego naszego raportu ksenomorfy wypruły już wątpia i wątpliwości.
A my te zainfekowane zwłoki dokumentów bez żadnej kwarantanny zawlekamy z powrotem na pokład i dziwimy się potem, że  strach wyjść do toalety, bo zwyrodniałe audyty opanowały nawet kanalizację.
Jednakoż to nas wcale nie zraża, między dziewiątą a szesnastą czujemy się wezwani do rzeczy wielkich.
Ostatnio zajął nas, na przykład, taki problem, że ktoś nam do Przymierza podrzucił szesnastotonowy ciężar. Najpierw postanowiliśmy, że będziemy zbiorowo udawać, że wcale tego ciężaru nie ma, ale to było trudne do wykonania, bo Przymierze się od tego monolitu znacząco przechyliło w jedną stronę i od chodzenia po nierównych korytarzach prawe nogi nam się wydłużyły, a lewe skróciły i nikt nie wiedział gdzie kupować sobie spodnie. No i kawa się wychlapywała z kubków.
Toteż pewnego popołudnia zgromadziliśmy się w mesie, gdzie każdy mógł wystawić swój pomysł pozbycia się szesnastotonowego ciężaru pod publiczną krytykę.
Jak dotąd bezskutecznie, próbuję sobie przypomnieć tę sekwencję zdarzeń, która doprowadziła do tego, że w pewnym momencie za najprostsze rozwiązanie naszego problemu jednogłośnie uznaliśmy wyłączenie grawitacji.
Ale nie, że wyłączenie grawitacji w jednej probówce, w jednym pomieszczeniu, w jednej ładowni, czy choćby w jednym Przymierzu.
Nie. Przy kawie i ciasteczkach, na siódmym z drugiej serii, stugodzinnym zebraniu w tej sprawie ustaliliśmy, że tę grawitację należy wyłączyć dla pewności w całym wszechświecie.
- W całym? - postanowiłam się upewnić, bo akuratnie protokołowałam tę rewolucję.
(Dwadzieścia siedem stron, Comic Sansem naprzemiennie z DejaVu Sans Condensed. To tak trochę w nadziei, że będzie i zabawnie, i zwięźle. Spojler! Nie było.)
- W caluteńkim! - potwierdził Dział Innowacji i Defenestracji. - I na marginesach najlepiej też.
- I pod podszewką! - dorzucił Dział Planowania i Destabilizowania. - I k o n i e c z n i e pod drugim dnem.
- ... i najlepiej będzie, gdy to kaczka o tym poinformuje wszechświat. No wiesz, kaczka, pismo do ONZ, okólnik, międzyastralna konferencja prasowa, Szanowni Państwo, wyłączamy, z poważaniem. Twój podpis. I ze trzy pieczątki - dorzuciła reprezentacja Działu Regulacji i Mieniaracji.
Napisałam i wysłałam pocztowym, kosmicznym gołębiem.
Napisałam, albowiem stare, marsjańskie przysłowie mówi, by nigdy! przenigdy! nie odwracać się plecami do tych, którzy wiedzą, na której półce we wspólnej lodówce trzymasz swoje śniadanie!
Rzecz jasna,  zmieniłam w dokumencie moje nazwisko, płeć, PESEL i domalowałam po całości cudze odciski palców.
Taki ze mnie międzyplanetarny Bear Grylls w dżungli korporacji.
Jak się okazało słusznie, bo kopię gołębia przechwycił mój szef, ostatni na pokładzie, którym nie zawładnęli Obcy i który zachował w tym szaleństwie rozsądek. Acz, gdy ten rozsądek przemawia przez niego to używa takich słów, że człowiek jednak sobie gratuluje, że pisał lewą ręką i poprosił panią sprzątaczkę, żeby pośliniła kopertę. (Wiadomo, na wypadek identyfikacji wyprutej z DNA.)
Szef mój, po trosze Kapitan Kirk, po trosze Adam Słodowy, jest jak ta gumka recepturka, na której trzyma się to całe Das Przymierze. Doskonale się rozumiemy, choć zdarzają się nam zakłócenia komunikacji wynikające z różnic kulturowych. Gdy, na przykład, powiedział mi 'Sprzątnij!' to okazało się, że wcale nie miał na myśli członków Unijnej Komisji do spraw Konceptualizacji Udoju, a jedynie pulpit w moim laptopie.
(Nad czym, po fakcie, ubolewam).

Jednakoż, może się wszak zdażyć, że ONZ rozpatrzy pozytywnie tego gołębia, więc ostrzegam, że mogą nastąpić przerwy w dostawie grawitacji.
To mówiłam ja.
Kwczk... z odciskami palców Brada Pitta

©kaczka

[374]

[4 Oct 2017]

(…)
Zaiste.
Są rzeczy, które człowiek robi na trzeźwo, a wcale na to nie wygląda.
To musiał być jakiś proces myślowy zagłuszany bębenkiem Biskiwta, długością przypominający szlak kolei transsyberyjskiej, a zawiłością sieć metra w Pekinie, gdyż inaczej, skąd i jak przyszłoby mi do głowy, że nadajemy się z Norweskim i przydatkami na weekendową imprezę wyjazdową, pod tytułem: Muzykowanie z Montessorianami.
Zamieniłam się zatem prawdopodobnie z fistaszkiem na rozum i wpłaciłam wpisowe.
Poniekąd usprawiedliwia mnie to, że nie zauważyłam załącznika z planem imprezy, a kiedyśmy go otwarli dzień przed podróżą to już było za późno żeby uciec.
Acz nie za późno, żeby się rozpłakać.
Jako, że w naszym domu tradycja aktywnego muzykowania ogranicza się do słuchania dwóch płyt, z których jedna to The Best of Elmo, druga to The Best of Disney, ambicje organizatorek przedwsięzięcia (w sobotę wystawimy Carmina Burana, a w niedzielę Cztery Pory Roku w wersji orkiestralnej) trochę nas speszyły.
Strategicznie, acz ograniczeni pracą zawodową, przybyliśmy na miejsce (Dom Rekolekcyjny imienia Drzwi w Wittenberdze skrzyżowany z siedzibą Lokalnego Związku Hodowców Bydła i Trzody Chlewnej) w piątek po kolacji (cel uświęca środki), tuż po wieczornych zajęciach chóru, tak by od razu zabarykadować się w pokoju i nie musieć z nikim integracyjnie śpiewać.
Dzieci usnęły, a my dla odwagi odkapslowaliśmy dwie przemycone, miniaturowe puszki [1] z alkoholem rozlewając je do łazienkowych kubków przeznaczonych do mycia zębów.
Jak na koloniach!
(Puszki producent okrasił wizerunkiem tęczowego jednorożca i fakt, że je nabyłam dobitnie świadczy, że moja percepcja rzeczywistości wymaga stuningowania po ostatnich zderzeniach z rzeczywistością.)
Albo wręcz przeciwnie.
O poranku, w sobotę, okazało się, że z sali prób widać ponętny plac zabaw, więc cała gromada montessoriańskich dzieci stała odwrócona do dyrygentów plecami, z nosami przyklejonymi do szyb, podczas gdy rodzice pląsali śpiewając na głosy.
Pod powiekami, na wieki, zostanie mi taka klatka: dwudziestu ojców trzymających się za ręce wije się w kółeczku i te ręce unosi ku niebu, śpiewając przy tym barytonem: Our love is strong, the life goes on.
Bardzo w tej konkretnej chwili unikałam wzroku Norweskiego, więc wypalił mi jedynie kilka dziur w czole, na plecach i nieznacznie osmalił brwi.
(Węszę, że Montssorianie mają jakąś niezdrową skłonność ku śpiewom kanonów i przypuszczam, że przy takim rozłożeniu edukacyjnych akcentów prawdopodobnie Biskwit w nowej placówce nie nauczy się pisać i czytać, ale za to posiądzie umiejętność nucenia Panie Janie w rozdwojeniu na szesnaście głosów, co kiedyś pozwoli mu wygrać Erefen got talent!).
W międzyczasie popełniłam błąd nakazując kontestującej sens imprezy Dyni pójść natychmiast-bo-mnie-zaraz-szlag-trafi socjalizować się z grupą rówieśniczą. Nie przyszło mi do głowy, że w tym nastroju Dynia dołączy do grona nastolatków-kontestatorów muzycznego weekendu i zostanie wybrana na wiceprzewodniczącą oraz skarbnika opozycji.
Opozycja schowawszy się w krzakach pobrała maczety i zamiast grać na metalofonach strugała oszczepy. Zanim ich odnaleźliśmy i pod przymusem odprowadziliśmy na lekcje kompozycji orkiestralnej udało im się nastrugać tyle, że przynajmniej komitet organizacyjny powinien obawiać się snajperów i o swoje życie.
Po pierwszych przesłuchaniach Norweskiego wyrzucono z sekcji Beat Box (za duża pojemność płuc) i wyproszono z chóru rodziców (za mała pojemność płuc). Norweski spędził zatem cały poranek czniając muzykę i szukając zen na slackline. Kilka razy znalazł go na tej linie Biskwit, więc wiadomo, zen Norweskiego diabli wzięli, ale wtedy to Biskwit odzyskiwał zen, więc świat jakoś utrzymywał swoją homeostazę.
[Dochodzę do wniosku, że w życiu naszej rodziny zen ma stałą, ograniczoną objętość i kto wstanie wcześniej (Biskwit), lub kto tupie mocniej (Biskwit), lub kto potrafi sobie najwięcej uszarpać (Biskwit) ten ma.]
Po pierwszych przesłuchaniach mnie przesunięto do sekcji Malen und Basteln, gdzie do moich obowiązków należało rozmnożenie trzech mikroskopijnych korkociągów na dwadzieścioro dzieci i przekonanie ich, że półgodzinne borowanie przelotowej dziury w grubym jak ramię konarze jest fascynującą rozrywką, a jeszcze fajniejsze od niej jest wielogodzinne czekanie na swoją kolejkę. Widząc, że tracę publiczność na rzecz 'wraźmy sobie w oko wypalarkę do drewna' tudzież 'przyklejmy Kleofasa do siedzenia klejem stolarskim', porwałam młotek i gwóźdź i pogwałciwszy montssoriańską zasadę odnajdowania przyjemności w czynnościach upiornie monotonnych, wykonałam w ciągu pięciu minut czterdzieści otworów w konarach, tak aby młodzież zanim się pozabija, przedśmiertnie wykonała instrument muzyczny z gałęzi i kapsli. Z niewiadomych powodów wcale to nie uszczęśliwiło naszpani prowadzącej.
Drugi raz podpadłam Montessorianom za sprawą Biskwita.
Jako, że pierwszego dnia na zajęciach dla swej grupy wiekowej (imitowanie radosnych kucyków, śpiewanie na trzy głosy oraz pszepani, Lorencjusz nie zdążył do toalety) Biskwit gardził mą obecnością, bawił się znakomicie i był o krok od zostania gwiazdą socjometryczną, uznałam, że na kolejną imprezę Biskwit może udać się sam.
- Pa pa. Całus. Idę się zdrzemnąć.
(A słabo spałam, bo dzieliłam tapczan z Biskwitem, który ćwiczył rytmikę na mojej śledzionie.)
- Tak, mamusiu, do zobaczenia po zajęciach.
Nie zdążyłam nawet spojrzeć na poduszkę, gdy u moich drzwi wyrosła zatroskana delegacja rodziców z wiadomością: Biskwit BARDZO tęskni (a mową ciała i laserem wzroku dodawali: tylko wyrodne matki porzucają swoje dzieci).
O, Mario, w swej naiwności przypuszczałam, że przynajmniej twoi naśladowcy będą się znać na odmianach tęsknoty i są wyposażeni w detektory bullshitu.
Biskwit, dziecina, która od chwili narodzin zna drogę do komody z konfiturą i otworzy każdy jej nawet zassany wek (a konkretnie znajdzie kogoś kto mu ten wek otworzy), na widok przyspawanych do rodziców pięciolatków ssących pierś albo kciuki, uznał, że coś go omija i po prostu wyegzekwował.
Matkę w weku.
Najbardziej oszustnymi, wybrakowanymi, samowysychającymi łzami jakie można sobie tylko wyobrazić.
(Zaiste, jeśli tak będziemy przechodzić okres adaptacji do nowej placówki, to realistycznie oceniam, że adaptacja ta nastąpi tuż przed maturą. Moich prawnuków. Szczególnie, że Biskwit nie jest fanem mej pracy zarobkowej, gdyż przez nią musi uczęszczać, śpiewać na głosy, wykłócać się o kotlety i sikać w miejscach publicznych. Biskwit ma poczucie, że to wszystko kradnie mu czas, który mógłby poświecić na jedzenie czipsów, bekanie i malowanie na ścianach wywrotowych haseł.)
Nietrudno sobie wyobrazić, jak radosnym musiałam być kucykiem i z jakim entuzjazmem śpiewałam na trzy głosy. I co niecenzuralnego podpowiadały mi głosy w mej głowie.
W tym czasie głos sumienia Biskwita – co nie dziwi – milczał. Bo zawsze milczy albo coś tam od czasu do czasu mamrocze pod nosem.
Trzeci raz podpadłam Montessorianom, gdy rzuciłam się jak wygłodzony kucyk do stolika z ekologicznie wegańską biosałatą, nie zważając, żeśmy jeszcze nie odśpiewali czterdziestu strof pieśni przedobiedniej na siedem głosów.
Za czwartym razem podpadłam wszystkim zrzeszonym i niezrzeszonym, również za sprawą Biskwita.
Była to sekcja wieczornych kołysanek dla najmłodszych.
Na środku podłogi ustawiono otwarte źródła ognia, wokół ułożono poduszki, a potem odśpiewano najbardziej antykołysankową pieśń o krwiożerczym tygrysie. Wszystkie dziateczki pobrały z tego dodatkową porcję energii, której część postanowiły zainwestować w karierę żywych pochodni. Jedynie Biskwit, zgodnie z regulaminem sesji, jako jedyny z zebranych na sali usnął przy ostatniej zwrotce.
Niosłam go tak na rękach, przezornie już odzianego w pidżamkę, przez szpaler rodziców gaszących entuzjazm i gorejące ubranka na swoich dzieciach i czułam się wyjątkowo niepopularna.
Ostatecznie Carmina wypadła z planu. Vivaldi wystąpił pod postacią bryku w wersji na kilka fletów szkolnych, gitarę, trąbkę, dziwne południowoamerykańskie pudełko wydające rzewne dźwięki oraz kontrabas. O dziwo, Vivaldi był nawet rozpoznawalny.
Dynia partycypowała na scenie w grupowej, in statu nascendi kompozycji na dwanaście metalofonów, a jej rola polegała na robieniu bdzynk w odpowiednim momencie, raz na siedem minut, czyli dwa razy podczas występu.
Biskwit był najradośniejszym kucykiem na scenicznym padoku i rżał na trzy głosy. Nieustannie. Nawet wtedy, gdy nie wymagała tego rola.
Mnie i Norweskiego oddelegowano do sprzątania.
Według niezależnych pamiętników naszych dziateczek oprócz zebrania dwudziestu ton kasztanów, najbardziej ekscytującą częścią imprezy było to:





To, czyli piętrowe łóżko.

[1] Potem okazało się, że Dom Rekolekcyjny miał zasobną piwnicę win, którą można było osuszać wrzucając odliczony pieniądz do skarbonki lub na tacę.
Gdybyśmy o tym wiedzieli odpowiednio wcześnie, zapewne publicznie zaśpiewalibyśmy z Norweskim te Cztery Pory na siedemnaście głosów przygrywając sobie na grzebieniach. I nikt by nas nie powstrzymał.

©kaczka

Wesele

[3 Oct 2017]

(…)
(...)
Zatem zanim patyna historii pokryje brokat i glamour, koniecznie należy zanotować, że gdzieś między jedną oborą a delegacją norweskiego przemysłu garbarskiego wydarzyło się kaczce wesele u Bebe.
Wesele miało miejsce w samym środku Erefenu, tym bardziej nie wiadomo jak wytłumaczyć fakt, że sklep spożywczy w tymże środku oddalonym o dobre dwa tysiące kilometrów od Kiruny miał w asortymencie całą gamę szwedzkich produktów żywnościowych - od ulubionych ciastek z Göteborga po zapuszkowaną karmę dla psów pociągowych.
- Jesteś pewna? - zapytał Norweski, gdy trzeci raz obróciłam ze sklepowym wózkiem po kolejną porcję ciastek dopychając je kolanem w bagażniku.
Byłam.
(Bo to dobre ciastka są.)
Na miejscu Norweskiego bardziej niż wyprztykanie domowego budżetu na polisacharydy przekładane nostalgią, waniliną i aromatem syntetycznych pomarańczy, niepokoiła by mnie myśl, że oto Szwedzi od czasów Potopu mają tu swoją sekretną bazę i na dany przez kolejnego z Gustawów znak, wykopią zakopane w ogródkach hełmy Wikingów i renifery bojowe i zechcą oderwać tę dzielnicę od Heimatu.
Należy docenić, że dzięki mnie oblężenie miejscowej fortecy potrwa zapewne kilka dni krócej z braku dostatecznej ilości ciastek.
Na psim jedzeniu i mrożonej pizzy Billy's długo niepooblężają. (Chyba, że to studenci. Studenci, jak wiadomo, zjedzą wszystko, nawet Tvättmedel Color 3kg Via i jako tacy, świetnie się nadają na płatnych najemników szwedzkiej rodziny królewskiej.)
Wynajęliśmy sobie lokum w sąsiedniej wsi o nazwie Lorem Ipsum.
(Jakkolwiek trudno w to uwierzyć, aby tam dotrzeć w pewnym miejscu głównej Bundesautostrady Berlin-Monachium trzeba dość gwałtownie skręcić w leśną dróżkę, przecinając trawnik obok stacji benzynowej. Loremipsumici twierdzą, że od czasów Wikingów to ich uświęcona runami główna droga łącząca Lorem ze światem, a konkretnie Sztokholmem.)
Nie zraziło nas, że wybrany zajazd wywiesił tabliczkę, iż z uwagi na zalanie kuchni nie serwuje gorących posiłków.
Swój ciągnie do swego.
Grzyb do grzyba.
(Tu dygresja. Za tydzień odbędzie się kolejny szkolny Oktoberfest tym razem pod tytułem: Grzyb. Doprawdy! Taki temat, a ściana z Roquefortem już poza naszą jurysdykcją!)
Zajazd okazał się wyśmienity, oferował jajka bez Fipronilu, umieścił nas pod suchym sufitem, a dziewczętom zaproponował oderwany od rodziców pokój z telewizorem. I już ta miejscówka czyniła z wesela Bebe imprezę stulecia.
(Są zatem plany, by odtąd każdą podróż do Hauptcioteczki przerywać popasem w Lorem Ipsum, rzecz jasna póki będzie to erefenowska jednostka administracyjna, a nie miejscowość przy płatnej, szwedzkiej autostradzie.)
Na wesele do Bebe Dynia i Biskwit wkroczyły nieznacznie spóźnione, ale lśniące cekinem.
Trzy lata suknie wisiały w szafie (zapobiegliwa kaczka nabyła je razem z obieraczką do warzyw i dwunastokolorowym długopisem na hormonalnym haju w dniu urodzin Biskwita) i o! wreszcie spełniły swoje zadanie.
Błysk kreacji spowodował popłoch wśród nieletnich uczestników imprezy. Presja cekinów i grupy rówieśniczej skłoniła pewną dziewoję w dżinsie do natychmiastowego porzucenia swojej błotnej placówki i odziania się w swoje jak najbardziej odświętne wdzianko.
Jednakoż, bądźmy szczerzy, dziewoja musiałaby przez tydzień tarzać się w kleju i brokacie, aby osiągnąć ten poziom widzianego-z-księżyca-i-sąsiednich-planet błysku reprezentowanego przez kacze dzieci.
Progenitura Bebe, która od narodzin ujawnia niełamliwy charakter oparła się tej presji i tak jak sobie zapewne poprzysięgła, uświetniła imprezę w pidżamie.
W małpki.
Pidżamę tę nosiła onegdaj Dynia, jeszcze wczoraj Biskwit i widok mikroskopijnej Bebiej blondyny udekorowanej rzucikiem z małpek robił kaczce dziwne rzeczy z układem endokrynologicznym oraz działem wspomnień w hipokampie.
(Tu dygresja. Wieczorami uczę maturzystów biologii, więc od niedawna wiem, że hipokamp składa się ze stopy, koryta i strzępka. I dokładnie w takie strzępki poszarpał mi wnętrze rozkoszny widok trzeciego pokolenia w pidżamie z Tesco.)
Stylizacje miały przejściowe znaczenie, gdyż wcześniej lub później, acz raczej wcześniej, cała banda i tak runęła w błota i bagna. Zaletą błysku cekinów jest to, że mimo wszystko łatwiej jest w błotach i bagnach wyłuskać własne dziecko. A nie, że pobierasz jakieś na chybił trafił, pracowicie domywasz i wtedy okazuje się, że nie jest twoim i cała robota na marne.
Dobrze wszak, że był jakiś zew bagien, bo Dynia z Biskwitem trochę wpychały się młodej parze w sesję zdjęciową.
I tu doskonale rozumiem Teściową Bebe i jej dyskretne, bezskuteczne próby dokonania separacji. Jasna, można mieć jedno zdjęcie nowożeńców z cudzymi dziećmi, ale nie sześćset zdjęć z cudzymi dziećmi, a trend szedł, ba! galopował, właśnie w tę stronę (a błysk cekinów – wiadomo -  nadzwyczajnie trudno usunąć fotoszopem). Nie pomagało, że miniBebe w pidżamie wolała okrążać rodziców na rowerku niż pozować do sielanki.
(Tym samym, przepraszamy Teściową, acz w sumie natura nie znosi próżni i cóż zrobić, pustą niszę fotograficzną z miejsca zaanektowały małe kaczki.)
Szczęśliwie dla rodzinnego albumu, trzymająca rękę na pulsie Bebesiostra (pozdrawiamy!) przecięła wstęgę otwierającą bufet, w którym to kacze dzieci odnalazły, jak zwykle, spełnienie i pożarłwszy po cztery funty arbuza, pokrzepiwszy się winogronami, toną pszennych wypieków, wypiwszy cysternę lemoniady, poleciały w te błota i tyle ich widział.
Dzieci w błocie, wysokoprocentowy wyciąg z jednorożca, wbród irlandzkiego likieru, spersonalizowana pizza ugnieciona mi przez córki rękami z bagna, tysiąc placków do wyboru i Austryjak opowiadający przezabawne anegdoty o życiu w Bawarii. Takie to było wesele!
Dynia wytańczywszy jedną parę butów pod światłem stroboskopów uznała imprezę za hit sezonu i jest bardzo zainteresowana tym, ile to jeszcze razy Bebe planuje wychodzić za mąż?
W tym wypadku nie wiem, jak szczerze zabrzmią nasze życzenia: Sto lat, Młodej Parze?


©kaczka

[373]

[20 Sep 2017]

(…)
Nagle zmieniła się pora roku.
Jeszcze przedwczoraj w drodze do fabryki spod stóp pierzchały mi naładowane ultrafioletem jaszczurki, dziś nie ma już jaszczurek.
Są rude wiewiórki o wściekliczym spojrzeniu dźwigające plecaki orzeszków.
Skończył się turnus letni, zaczął się sezon wyborczy.
Z wszystkich dostępnych partii najbardziej rzuca mi się w oczy Alternatywa dla Heimatu, która prawdopodobnie w ramach wymiany międzynarodowej zamieniła się na mózgi z Faragem Nigelem.
Skutkiem tej wykonanej śrubokrętem i widelcem transplantacji, w krzakach, przez które brnę na poranną zmianę, zawisł plakat z gołymi, kobiecymi pośladkami.
Ta - excusez le mot - goła dupa w krzakach jest, tak tłumaczy mi Alternatywa, polityczną kontrofensywą dla modelu kobiety odzianej w burkę i symbolem walki o wolność, godność i niepodległość.
Jako, że przez te krzaki to tylko ja i wiewiórki, mogę zaryzykować opinię, że Alternatywie jeszcze nie udało się nas przekonać.
Alternatywę, taka ciekawostka, reprezentuje w regionie – tak głosi podpis pod pośladkiem - Herr Warzecha*, co w sumie uzasadnia hipotezę, że drugie pokolenie emigrantów chętnie się radykalizuje.
Nie tylko zresztą Herr Warzecha chwyta się w swej kampanii wyborczej niekonwencjonalnych środków. Ulotki Alternatywy odkryłam w rosyjskim supermarkecie, gdym przebierała w mrożonych pierogach. Sztab wyborczy kandydata o równie niemieckim jak Warzecha nazwisku, nawtykał streszczenia swego programu wyborczego (Obcy raus!!!) między kabanosy a ser tylżycki.
Zachodzę w głowę, czy to miała być groźba, czy desperackie poszukiwanie elektoratu, Herr Kuropatkin?*
(Poza tym, trochę za późno z tą kwestią czystości rasy i żeby tak obcy raus. W nowym roku szkolnym w klasie Mastodontów naszpan od angielskiego skatalogował języki nieurzędowe, których używa młodzież i wyszło mu... czternaście. Na dwadzieścioro wychowanków.
Semantyka się rozlała. Nie ma co żałować róż, gdy płoną rodzajniki.
Przypuszczam, że w tym roku to już na pewno wyrzucą Dynię z zajęć wyrównawczych z niemieckiego.)
Polityką zainteresowałam się w momencie, gdy okazało się, że Urząd do Spraw Przesiedleńców przyznał mi omyłkowo obywatelstwo honoris causa i kupon na udział w wyborach.
Czyli tydzień temu.
Kupon, na szczęście, nie jest ważny, stanowi konsekwencję imienia i nazwiska, których kombinacja jest dla urzędu najwyraźniej jeszcze bardziej niemiecka niż potomstwo Kuropatkina skrzyżowanego z Warzechą.
(O, na lewicę też nie mogłabym zagłosować.
Oni na plakatach piszą, że kochają dzieci i przyznają się do tego Comic Sansem.)

Na cóż mi zresztą polityka międzynarodowa, gdy biorę udział w zupełnie innych, emocjonujących zawodach organizowanych corocznie w okolicach września przez placówki edukacyjne.
Zawodach pod tytułem: Zorganizuj artefakt na czas!
Zorganizowałam już tak skoroszyt w kolorze, jak wynikało z notatek Dyni, ORANSCHE. Pojechałam po ten skoroszyt do sąsiedniego miasta stołecznego. Nie zdobyłam, niestety, maksymalnej ilości punktów, gdyż jak się okazało, skoroszyt – tak oceniła naszpani - nie jest dostatecznie ORANSCHE. Faktycznie, nie jest. Już w sklepie przeprowadziłam badania na szerokiej grupie respondentów i każdy deklarował inny odcień w skali Pantone. Niestety, pomarańczowsze wykupiono już w kwietniu.
Wczoraj o poranku, szukałam pędzli i kubła na wodę.
Teraz tropię w internetach biały trykot do pływania w Jeziorze Łabędzim. (Znalazłam w okolicach Newcastle.)
Przedwczoraj w popłochu kompletowałam strój nindży z czarnych kalesonów i antracytowego golfu, klnąc, że onegdaj pożałowałam na urzędowy mundurek.
Dziś pożyczałam od sąsiadów jabłko. (Martwa natura na zajęcia z malarstwa. Prawie tak martwa, jak cisza, która zapadła, gdy o świcie Dynia zapytała, czy aby przeczytałam w jej myślach, by wyposażyć ją w kwintal fruktów z hektara?)
A potem jeszcze, nadobowiązkowo, goniłam ślimaka, którego przysposobił Biskwit.
Biskwit przyniósł ślimaka z ogródka, ochrzcił, trzyma go pod poduszką i próbuje udomowić.
A winniczek z racji swej dzikiej natury próbuje uciec.
Raczej jednak bez powodzenia.
Myślę, że w końcu wybierze wewnętrzną emigrację.
Tak jak ja.



* zmieniłam nazwiska obu kandydatów, by nie przykładać klawiatury do ich promocji 
 
©kaczka

[372]

[14 Sep 2017]

(…)
Było to tak.
Norweski zobowiązał się zapisać dziecko do szkolnej świetlicy.
W tym celu pozyskał z urzędu ryzę druków i formularzy do wypełnienia.
Wypełnione urzędalia poparł papierowym akordeonikiem dodatkowych zaświadczeń, okazał drzewo genealogiczne, wyciął z kartofla zestaw pieczątek, zaoferował wgląd w historię chorób dziedzicznych rodu, przedstawił kartę badań stomatologicznych, sporządził wykres naszych dochodów i trzysta razy podpisał się w różnych kratkach.
Urząd zassał to wszystko jak potwór z bagien i nie wypluł żadnego szkieletu informacji zwrotnej.
Takoż pierwszego poranka obowiązku szkolnego panowała w naszym domu atmosfera histerycznego napięcia. Na godzinę przed rozpoczęciem lekcji nadal nie było wiadomo, czy dziecko dostało miejsce w przechowalni i na której półce.
Potwór z bagien był nieuchwytny, gdyż, jak opowiadał w skrzynce głosowej, zażywa wakacji i można do niego pisać na Baden Baden.
Na piętnaście minut przed rozpoczęciem lekcji kolejka do sekretariatu w Ofiarach Holocaustu przypominała kilometrażem te czasy, gdy to mieszkańcom kraju ościennego wydzielano salceson na kartki, który to mogli sobie oni schłodzić zimną wojną i owinąć w żelazną kurtynę.
W skrzydle świetlicy naszpanie podkreślały w rozmowie swój zawodowy profesjonalizm, ale nieszczególnie mogły pomóc, bo były oddziałem oddelegowanym do peklowania dzieci porannych.
Same zresztą zmagały się z próbą zinwentaryzowania swoich podopiecznych.
Podopieczni, jako żywo, przypominali pasażerów trzeciej klasy Titanica w próbie ewakuacji z tonącego okrętu.
Pomyślałam tedy, że wrócę w samo południe i łokciami niezłomnej matki Polki przetrę dziecku szlak ku świetliczanej szczęśliwości.
Gdy wróciłam, szkoła nadal stała w tym samym miejscu, choć wydawało się, że napierająca na nią masa przyszłości narodu przesunie ją albo złoży w kostkę siłą powakacyjnej adrenaliny.
Przebiłam się przez tłum oczekujących na swe cherubięta protoplastów i uderzyłam do pierwszych drzwi świetlicy, gdzie naszpani nie miała na liście mego dziecka, ale mogła zaofiarować przepis na cynaderki, bo się nim akuratnie dzieliła z inną naszpanią. Współrzędne Dyni odnalazłam dopiero w czwartych drzwiach, gdzie tamtejsza naszpani wyjęła z kieszeni fragment starej koperty, na którym faktycznie stało nasze rodowe nazwisko, ale, że jest ono najpospolitszym przymiotnikiem oraz chyba jednym z najpopularniejszych nazwisk po tej stronie Odry, trudno powiedzieć, czy nie był to przypadek i czy faktycznie chodziło o Dynię, a nie o rozmiar komody albo, oceniając po wyglądzie koperty, o jakiegoś byłego absolwenta Ofiar. Lekką ręką, rocznik '86.
- Gott sei Dank! Co za ulga! - zwierzyłam się bardzo wylewnie naszpani. - Gdyż o poranku ja się tak straszliwie bałam, takie mną targały niepokoje, obawy i lęki, że...
Tu nie zdążyłam dokończyć, że te obawy dotyczyły wyłącznie potencjalnego braku miejsca w obiekcie opiekuńczym, bo naszpani wdepnęła mi w słowo, przytuliła do piersi i zaczęła tłumaczyć, że to normalne, że czuję te obawy, że dzieci wykazują niesłychane zdolności adaptacyjne i znoszą rozstania lepiej niż rodzice, i że idea świetlicyzmu ma w placówce tysiącletnią tradycję, a ja odtąd powierzam swoje potomstwo doświadczonej i wykwalifikowanej kadrze specjalistów. W międzyczasie pojawiła się w drzwiach kolejna naszpani, którą moja naszpani odesłała niecierpliwym gestem i teatralnym szeptem: Oddal się Bettino, gdyż ja tu terapeutyzuję przypadek matki z lękiem separacyjnym.
W tym momencie do świetlicy wpadła Dynia wniesiona przez czterech kolegów (piąty niósł jej teczkę), rzuciła mi w locie jakiś nędzny ochłap powitania, zaanektowała miejscówkę i oświadczyła łaskawie, że mogę ją odebrać za miesiąc albo przynajmniej po obiedzie ze sznycla i kartoflanej brei.
- A za te sznycle pani zapłaciła? - zaczęła drążyć temat naszpani trochę jakby straumatyzowana falą uderzeniową Dyni i jej towarzyszy.
- Mąż zapłacił! - skłamałam i odważnie wytrzymawszy podejrzliwe spojrzenie naszpani uznałam, że pora się i matczyną pępowinę zwijać.
Byłam pewna, że nie zapłacił, bo z faktów odcedzonych ze strumienia wulgaryzmów, które Norweski emitował kilka dni wcześniej wynikało, że system elektronicznego zamawiania szkolnego kateringu przekierowywał go z fantazją i z uporem na stronę Domu Spokojnej Starości i do dziś nie wiadomo, ile sznycli i właściwie komu zasponsorował tam Norweski.
Wróciłam po Dynię po sznyclach. Igrała w gigantycznym pałacu Barbie zrobionym przed dwudziestu laty z rakotwórczego plastiku i wyposażonym w elektryczną (!) windę. Z wrodzoną dyplomacją, subtelnie i między wierszami Dynia powiedziała mi, że katering Herr Fritza robi lepsze sznycle niż ja.
Ze sznyclem w panierce to ja nie wygram.
A do tego jeszcze ta winda!
(...)
Na odchodne naszpani wręczyła mi plik formularzy, których wypełnienie umożliwić miało autoryzowane odbieranie dziecka przez osoby postronne.
Wypełniłam je gorliwie i przykazałam dziecku oddać je w profesjonalne ręce naszpań.
Wczoraj znalazłam je ugniecione w kulkę na dnie plecaka.
Nie muszę dodawać, że osoby postronne mimo tego odbierały dziecko.



(...)
Kwestia nieopłaconego sznycla powróciła bumerangiem już następnego dnia, po tym, gdy nieroztropnie wręczyliśmy komplet dokumentów aplikacyjnych szkolnej sekretarce. Szkolna sekretarka przyjęła dokumenty i wysłała je pocztą prawdopodobnie do Bundestagu. Tymczasem cała grupa świetlicowa musiała, jak cierpko wyjaśniła mi w telefonie naszpani, odkładać dla Dyni ze swych porcji po kartoflu, a to i tak było za mało, bo czy pani sobie wyobraża, ile pani dziecko potrafi zjeść, pani kaczko?
(Tak. Dynia weszła właśnie w jakiś kolejny etap akcelerowanego wzrostu i na kolację to, na przykład, zjada bochen chleba obłożony dla wygody całą lodówką.)
- I dlaczego to nie mnie oddała pani ten wniosek o sznycel? - wpadła w nerwowy rezonans naszpani.
Nie wiem!
Może dlatego, że na wniosku stało, że można go zostawić w sekretariacie?
A może dlatego, że skoro naszpani jest jedyną depozytariuszką wniosków o obiady i skoro widzi mnie pierwszy raz na oczy i wie, że przez internet nikt jeszcze niczego z Herr Fritzem nie załatwił to może założyć, że ten sznycel, po który wyciąga ręce moje dziecko jest nieopłacony i zapobiec tragedii, czyli temu, że Dynia zje wszystkie kartofle i wszystkie sznycle, a gdy zabraknie prowiantu to zacznie nadgryzać współosadzonych.



(…)
Francuskie, akredytowane laboratorium nadesłało mi siedemset stron urzędowych, oficjalnych raportów ze zleconych analiz.
Siedemset stron Comic Sansem.

(...)
W tym roku mija ponoć siedemdziesiąta rocznica katastrofy w Roswell.
Boże, jak ja jakoś dosadnie ostatnio rozumiem, co musieli przeżywać ci kosmici w zderzeniu z ziemską logiką.

©kaczka

Żyję!

[4 Sep 2017]

(…)
Żyję.
Aczkolwiek czuję się tak, jakbym na jedenaste piętro bez windy wniosła w zastępstwie Atlasa cały glob.
Dwa razy.
Nieszczególnie dołożyło się do mentalnego wywczasu, iż podczas przeprowadzki mój złakniony wyzwań organizm po raz trzeci z rzędu zakontraktował ospę wietrzną.
Jackpot na immunoloterii.
Trzy leukocyty zamiast wisienek.
Za trzecim razem ospa może już nie tak rozrzutnie dekoruje ofiarę rzucikiem w kropki, ale niezmiennie odbiera chęć życia i noszenia paczek z jednego końca ulicy na drugi.
Miałam podczas tej przeprowadzki taki moment, wyjęty jakby prosto z Hotelu Zacisze, że wieszałam abażur, a może łeb łosia, w każdej ręce trzymając jakąś siatkę, co pozwalało mi rozdrapywać ospę wyłącznie stopami. Stałam na drabinie, trawiona gorączką, z policzkiem wklejonym w sufit, w zębach trzymałam śrubokręt, pod drabiną stał Biskwit i krzyczał, że nikt go nie kocha i że należy go natychmiast przytulić, a na to weszła Hauptcioteczka i zapytała, wzdychając ciężko, kiedy to ja wreszcie zamierzam zabrać swoje rzeczy z jej szafy? Sprecyzujmy, tej szafy oddalonej siedemset kilometrów w linii prostej od naszego nowego lokalu.
(Dla jasności, jeśli faktycznie są w tej szafie jakieś moje rzeczy, acz powątpiewam, to ich relokacja nie miałaby najmniejszego wpływu na introdukowanie skandynawskiego minimalizmu na kwaterze u
Hauptcioteczki.)
I to był ten moment, gdy bez słowa zeszłam z drabiny, zabrałam i siatki, i ospę, i abażur, i zaczęłam iść przed siebie ku szosie na Berlin, żeby autostopem dotrzeć do szafy i ją opróżnić. Tyle, że Norweski zatrzymał mnie, gdy dochodziłam do końca ulicy, zawrócił i odłożył na stojącą na chodniku sofę, na której usnęłam snem raczej delirycznym.
I spałam przez kilka lat albo dwadzieścia minut.

Można by pomyśleć, że w zaistniałej sytuacji praca zawodowa to moja psychiczna ucieczka i sanatorium dla nerwowo wyczerpanych.
Niestety, inspektor z Departamentu do Spraw Najwyższej Higieny i Ostatecznego Porządku ma lada dzień pojawić się w fabryce z niezapowiedzianą kontrolą. Byłabym o wiele spokojniejsza, gdybym przed tym wydarzeniem wyeksmitowała kolonię polnych myszy, które zalęgły mi się w laboratorium.

W tejże pracy ostatnio otrzymałam z przydziału słuchawki do telefonu, gdyż faktycznie dużo gawędzę z bakteriami. Słuchawki były w pudełku z napisem 'Headset for call center', co i owszem skłoniło mnie do smutnej refleksji nad zaskakującym kierunkiem jaki obrała moja kariera zawodowa. Jednakoż godzinę później, odebrałam list od Kate Middleton na temat zalet mikroskopii elektronowej i znów poczułam, że obracam się w wyższych sferach.
Gdybym tak tylko jeszcze te myszy jak flecista z Hameln...

©kaczka

[371]

[23 Aug 2017]

(…)
Opowiastka przeterminowana. Sprzed tygodnia. Ale status quo kaczej kuwety niezmiennie w ruinie.

Powiedzieć, że ogarniam to tak, jakby rzec, że Trump ogarnia politykę międzynarodową. Podsumowując, historia nas oceni.
Tymczasem cieszę się, gdy u schyłku dnia wciąż jeszcze zgadza mi się liczba potomstwa rozdystrybuowanego w piernatach i że nadal mają czyste pidżamy.
Względnie czyste.
Dziś (a konkretnie to tydzień temu, gdyż wtedy popełniłam ten eposik) inwentaryzacja progenitury przypadła Norweskiemu, albowiem ja krążę po Europie i w ramach glamouru nowej pracy zawodowej wizytuję obory.
kaczka – Wasz ekspert od mechaniki wymion i fengszui krowiej zagrody. W bagażniku kanapki z toksycznym jajkiem i trzysta litrów mgły oborowej o spersonalizowanym zapachu alpejskich fiołków.
Trzy tysiące kilometrów w pięć dni.
Aktualnie można mnie spotkać przy szosie na Rotterdam albo Ostrołękę. (Już wróciłam!)
Nie podróżuję samotnie. Mam towarzyszkę, której obecność (jako też i szyberdach w samochodzie) podnosi tę wyprawę nieomal do rangi niskobudżetowego sequelu 'Thelmy i Louise'. (Z koreańskim dubbingiem!)
Trapi mnie, i owszem, poczucie winy, że nieustannie komuś podrzucam własne dzieci, ale koncept wychowywania ich przez całą wioskę ma swoje zalety.
Dzień w dzień dziewczęta wracają do domu wyposażone w jakieś zaskakujące umiejętności. A to używają serwetek do ocierania ust przy posiłku, a to odkładają obuw na miejsce, a to dygają jak samozwańcze członkinie angielskiej rodziny królewskiej.
Jednakoż, kiedym ostatnio odbierała dzieciny z rąk brytyjskiej au-pair Łukaszka, która uczyniła wszystkie te powyższe cuda oraz dodatkowo sprawiła, że haftowanie monogramów na batystowych chusteczkach jawi się moim córkom jako najbardziej ekscytujące zajęcie we wszechświecie, okazało się, że natury nie da się oszukać.
Mimo entuzjazmu z jakim Biskwit przyswaja królewskie maniery, odnalazłam go śpiącego w psim koszyku.
Razem z psem.
A dokładnie na materacu z psa.
Konkretnie z doga niemieckiego.
Nel.
Pustynia.
Paszcza i puszcza.

Należy również odnotować, że gdzieś pomiędzy ogładą i zagładą Biskwit przetrącił sobie rękę.
Ledwie doprałam dzieciny po powrocie z wakacji u Hauptcioteczki, ledwie wyczesałam z koafiur ślady po diecie opartej na misiach z żelatyny, ledwie uleczyłam rany po ukąsach stu czterdziestu siedmiu komarów, a tu Biskwit rymnął ze stołka.
Nie żeby mnie to zdziwiło. Wszak cały dzień onegdaj powtarzałam, że jeśli będzie uparcie drażnił grawitację to źle się to skończy.
Trudno zatem powiedzieć, co najbardziej wkurzyło Biskwita, gdy zaznał upadku? Ból w łokciu, otłuczony zadek, podłość siły ciążenia, czy fakt, że matka miała rację? Dodatkowo Biskwita musiało rozsierdzić, że w zastępstwie wariografu podłączono go do cukierka, którego nie mógł rozpakować z papierka, co stanowiło dowód solidnego uszkodzenia lewej wypustki chwytnej.
Biskwita odwieziono na ostry dyżur chirurgiczny, gdzie po pięciu godzinach oczekiwania oraz sesji czternastu zdjęć roentgenowskich, chirurg poświadczył, że najbardziej ucierpiała godność Biskwita, gdyż łokieć, który podczas upadku uległ najpewniej dyslokacji, naprawił się sam.
Być może stało się to wtedy, gdy Biskwit postanowił, że prześwietli się razem z cukierkiem, przytulanką, butelką wody i ojcem przyczepionym do torsu. Prawdopodobnie, najostrzejsza szarpanina o cukierek okazała się lepsza niż interwencja chirurga. Chirurg, niestety, nie przewidział takiej kolei rzeczy i zbytecznie napoił Biskwita morfiną. Biskwit pod wpływem używek śpiewał do rana autorskie kawałki poezji i układał podniebną wieżę ze wszystkich strzykawek, które w ramach nagrody za wzorową postawę obywatelską, wyniósł ze szpitala.
Nagrodę tę, dla jasności, przyznał sobie sam.

A potem przyjechała Lucyna – rówieśniczka i przyjaciółka Dyni od czasów brytyjskiej porodówki i kołyski.
W tym roku, dzięki Lucynie, Dynia pokonała swoje liczne strachy, którym my nie potrafiliśmy, jak dotąd, w żaden sposób, dać rady.
Dynia, naśladując Lucynę, zaczęła sama skakać do wody i pływać bez trzymanki oraz innych styropianów. Odważyła się też po wielokroć użyć najstraszliwszej zjeżdżalni w parku wodnym. Wreszcie, niepostrzeżenie i nieświadomie wcieliła się w rolę tłumacza symultanicznego, co miało kluczowe znaczenie dla dobrostanu Lucyny rzuconej na głęboką wodę siedmiuset smaków lodów włoskich.
W rewanżu Lucyna podarowała Dyni kilka pożytecznych fraz, z których ‘Are you being sarcastic, mommy?’ nadal jeszcze wytrąca mi z rąk talerze i argumenty.
Noc przed odlotem Lucyny spędziliśmy bezskutecznie poszukując Wiffiego.
Był i znikł.
Lucyna odleciała nieco nieutulona w żalu.
Wiffy został.
Po naszym domu błąka się samotny wilk.
Lone wolf z poliestru.
Biskwit idzie w zaparte.

A kartony nadal nie spakowane, mimo że przeprowadzka jakby lada moment.
Hauptcioteczka przybyła, rozumiecie, żeby pomóc.
Czuję, że już nigdy niczego nie znajdę.

©kaczka

[370]

[6 Aug 2017]

(…)
W samym środku nocy obudziło mnie szuranie pod drzwiami wejściowymi do lokalu.
Zerknęłam na zegarek.
Dziesiąta rano.
Sobota.
Dziesiąta rano, sobota, czyli środek nocy dla kogoś, kto wysłał progeniturę na wakacje i jeszcze przekonał małżonka, że jeśli tenże pojedzie na te wakacje z dziećmi to sobie odpocznie.
To także środek nocy, dla kogoś, kto przez cały poprzedni wieczór nadużywał likieru bez banderoli, rozlewanego na galony i wrócił do domu śpiewając. (Bez obaw, rozwinę temat!)
A tu coś szura pod drzwiami i targa wycieraczką.
Klnąc szpetnie, wyruszyłam na rekonesans.
Szłam z piętnaście minut, nie dlatego, że lokal ma taki metraż, ani dlatego, że się zgubiłam. Po prostu w środku nocy chodzenie nie jest czynnością automatyczną, a każdy krok wymaga uprzedniej konsultacji z trenerem motywacyjnym. (A  jeśli do tego, człowiek upoił większosć neuronów likierem to popleść jakieś neuroprzekaźnikowe ścieżki z tych dwóch, które zostały, to zdecydowanie nie jest bułka z nutellą.)
Gdym wreszcie dotarła do drzwi i wlepiłam oko w judasza ujrzałam po drugiej stronie Wynajemcową z miotłą. Miotła stanowiła doskonałe uzupełnienie klasycznego wizerunku Wynajemcowej oraz prawdopodobnie ułatwiła jej transport w miejsce docelowe drogą powietrzną. Oprócz tego miał miejsce cud, bo Wynajemcowa sprzątała klatkę schodową, wyżywając się przy tym na naszych drzwiach wejściowych i wycieraczce. Ponieważ paliła przy tym papierosa bez filtra, popiół, który spadał na podłogę zapewniał jej niekończące się zajęcie.
I pewnie dlatego, gdy wychodziłam z domu dwie i pół godziny później (prysznic, śniadanie, dwa odcinki serialu), Wynajemcowa nadal sprzątała nam pod drzwiami te trzy metry kwadratowe półpiętra i rozsypywała popiół z sześćdziesiątego czwartego papierosa.
Inscenizując, że przez przypadek spotyka mnie tu na wycieraczce, Wynajemcowa zagrodziła mi drogę miotłą i zażądała odpowiedzi na pytanie, gdzie byłam w czwartek, trzeciego sierpnia, o dziesiątej dwadzieścia trzy i dlaczego nie w domu?
Moja odpowiedź na to pytanie, aż tak bardzo Wynajemcowej nie interesowała. (Słusznie, bo nadal  pod działaniem oparów likieru byłam w stanie jedynie odpowiedzieć: Trzeciego sierpnia którego roku???)
Najbardziej interesowało Wznajemcową, by podkreślić swoje rozczarowanie moją aspołeczną postawą i wyjaśnić, że moja czwartkowa absencja świadczy o tym, że złośliwie zignorowałam wiadomość zostawioną mi przez Wynajemcowego.
- Jaką wiadomość???!!! - jęknęłam. - List? Telefon? Śpiewający telegram z akompaniamentem mariachi?
Okazało się, że Wynajemcowy zostawił mi podobno na wycieraczce informację o planowanym terminie odczytu liczników.
Na wycieraczce!
I co? Pewnie na kolejnym, oderwanym rogu od recepty na xanax?
Acz, przy okazji, wydedukowałam, i to nawet trochę dobra wiadomość, że Wynajemcowa wpuściła drzwiami kuchennymi do swej rzeczywistości myśl o naszej wyprowadzce!
Wywnioskowałam to z jej oświadczenia, że bez odczytanych (dodajmy, z kronikarskiego obowiązku, dla wszystkich psychiatrów, których interesowałby ten przypadek – odczytanych na miesiąc przed opuszczeniem lokalu!) liczników, Wynajemcowa ma opory natury moralno-etycznej, aby zwrócić nam kaucję za lokal.
Och (!)




Tymczasem, zmieniając temat na przyjemniejszy, dwa miesiące temu zaczęły odpadać mi ręce.
Od kości.
Zdarzyło mi się to już kiedyś na Wyspach.
Wtedy, pod wpływem doktora House'a zdiagnozowałam u siebie toczeń, opcjonalnie trąd, lekarz rodzinny życzliwie poradził zażyć paracetamol i wykorzystać techniki afirmacyjne oraz nie lekceważyć potęgi autosugestii w leczeniu, a doktor Google orzekł, że to patologiczna forma reakcji na promienie UV i zalecił niewychodzenie z domu od marca do października.
Ja tam może nawet mogłabym i żyć z takimi odpadającymi rękami, ale mikrobiolog w mojej głowie, ten schowany gdzieś za hipokampem, mamrotał spoglądając na otwarte rany: wrota infekcji, wrota infekcji, OTWARTE WROTA INFEKCJI!
Żeby tylko wrota! Wrót tyle, co bram wejściowych na Wembley. A gdy plastry zaczęły nakładać się na moich dłoniach warstwami, a ja sama musiałam podkradać te plastry dzieciom, bo swoje, te bez wizerunków postaci popkultury Disney'a, zużyłam do ostatniej paczki to uznałam, że pora na kontakt ze służbą zdrowia.
Traf chciał, że pracodawca wysyłał mnie akuratnie na badania okresowe, a któż jak nie specjalista od medycyny pracy winien mieć rozeznanie w egzemach i wypryskach kontaktowych?
Zrządzenie losu.
W teorii.
Lekarz medycyny pracy, dwudziestoletni Hipokrates w szelkach, był życzliwy, współczujący i bardzo szczery.
- W życiu czegoś takiego nie widziałem - powiedział, a ja poczułam się nawet trochę wyjątkowo.
(Choć obiektywnie rzecz biorąc, skoro życie krótkie, to nic dziwnego, że nie widział.)
Zapadła kłopotliwa cisza.
- A może to bostonka? - zaryzykował współczesny Hipokrates. Mogłoby się zdawać, że opiera to rozpoznanie na wciąż jeszcze żywych wspomnieniach z własnego przedszkola.
- Nieeeeeeeee – storpedowałam diagnozę. - Mam dwoje dzieci, bostonkę miałam na kwaterze już dwa razy...
- I co? I co? - zainteresował się Hipokrates. - To bostonka wygląda inaczej?
- No, ba! - odpowiedziałam.
Kłopotliwa cisza.
- To nie wygląda dobrze – wspiął się na wyżyny empatii Hipokrates i nadludzkim wysiłkiem umysłowym, w mentalnej fuzji Doktora House'a, Doogie Howsera oraz Bińczyckiego jako Znachora udzielił mi porady lekarskiej, która brzmiała (cyt.): Na pani miejscu to ja poszedłbym z tym do lekarza.
 
Poszłam.
Tego samego dnia poszłam.
Do radiologa.
Radiolog pożyczył mi maść na sterydach i odkapslował galon irlandzkiego likieru.
(Maść miała banderolę.)
Na skutek tej sprzężonej terapii ręce błyskawicznie mi odrosły, acz możliwe, że kosztem wątroby.
Oto niekwestionowany sukces medycyny sąsiedzkiej.

©kaczka

[369]

[31 Jul 2017]

(…)
Bywa, dość regularnie bywa, że otwieram swoją urzędową skrzynkę z mejlami, a tam gdzieś między pikselami błyska wiadomość o treści: 
Hi, Jesus here. What can I do for you today?
Mój Boże (sic!), myślę w panice, od czego zacząć???!!!
Położyć kres konfliktom zbrojnym? Zadbać o równouprawnienie? Przetasować PKB? Lek na raka? Ratować orangutany na Borneo? A może każdemu po czekoladce?
Jesus to kolega z filii w Rio.
Robi najbardziej barokowe tabelki w Excelu.

©kaczka

[368]

[26 Jul 2017]

(…)
Okazało się, że wystarczy zastukać umówioną ilość razy w tylne drzwi fabryki drożdżówek i mieć odliczoną kwotę w nieznaczonych monetach jednocentowych, a zza drzwi wychynie diler wypieków maskujący swą tożsamość workiem po bio-mące nasadzonym na głowę i potajemnie wyda kilka działek z kruszonką lub cukergusem.
To się źle skończy, myślę od wczoraj, jednocześnie przeszukując kieszenie w poszukiwaniu jednocentówek.
(Ale tłumaczę sobie, że wszak oddaliłam się poza swoją strefę komfortu na taką odległość, że nie sposób abym kiedykolwiek tam wróciła, jeśli nie oznaczę drogi powrotnej okruszkami.)
Wczoraj zdematerializował się cały mój zespół.
Błąkam się po pustych, laboratoryjnych korytarzach. Nad niektórymi drzwiami migają nerwowo czerwone, awaryjne światełka.
Trochę to wygląda tak, jakby przyszedł Brad Pitt i kazał wszystkim się ewakuować przed atakiem zombie, a mnie ominęło, bo akurat kupowałam drożdżówki na czarnym rynku.
Oczywiście korzystam z okazji i jak Manuel, któremu pozostawiono pod opieką Hotel Zacisze, niemożebnie jaram się podrywając słuchawki we wszystkich dostępnych telefonach,  krzycząc doń 'kaczka Towers Bakterioza Biocenoza Psychoza GmbH how are you?'
Przetestowałam już wszystkie rodzaje kawy wypluwane przez automat ze stroboskopowym okiem i wiem, że wszystkie smakują tak samo niezależnie od tego, czy wyciekają jako latte, espresso, czy Tee mit Zitrone.
Od wczoraj przez cały dzień towarzyszy mi wyłącznie mucha, a popołudniami grecka sprzątaczka. Zarówno z jedną, jak i z drugą nie znalazłam wspólnego języka, ale szczególnie dla greckiej sprzątaczki to żaden problem.
Poszłabym do domu, ale a nuż któryś telefon jednak zadzwoni i będę miała niepowtarzalną okazję imitować eksperta w dziedzinie bakteriozy lub psychozy.
Żal taką okazję zmarnować.
(...)
W piątek, pięć dni przed końcem roku szkolnego, Dynia przyniosła do domu świadectwo, które przez zupełny przypadek odkryłam w jej tornistrze. (Intuicja mi podpowiada, że chyba w takim razie nie ma nadziei na apel z pocztem sztandarowym i częścią artystyczną.) Notabene, mimo że rozdano świadectwa i że ostatniego dnia szkoły lekcje skrócono do jedenastej, nadal dzieciny nie można bezkarnie zwolnić na wcześniejsze wakacje.
Jednocześnie, Dyrekcja placówki imienia Ofiar Holocaustu wystosowała list, że pierwszego dnia po kanikule, mocą nadaną jej z wysokości Ministerstwa Edukacji, skraca lekcje.
Zaiste to jakiś cud świętego Analfabecjusza, że przynajmniej część młodzieży z klasy Mastodontów nauczyła się czytać. (Druga część powtarza klasę.)
List od Dyrekcji zapowiada również coroczny, bezalkoholowy Oktoberfest na terenie placówki. W tym roku mottem imprezy są … grzyby!
Roquefortem już nie przyozdobimy szkolnej wystawy, więc zastępczo prześladują mnie fantazje związane ze słoikiem marynowanych sromotników podanych na bankiecie dla wybranych przedstawicieli grona.

(...)
Ostatnio, żyjemy starotestamentowo.
Sąsiadka, która przechowuje popołudniami Dynię i Biskwita karmi dziewczęta rosołem na koszernej soli i dodaje dzieciny do macy. (Kto poznał obyczaje higieniczne Biskwita ten nie bez lęku będzie spożywał przyrządzone przezeń potrawy z obawy na niekonwencjonalne dodatki). Naszpani od Mastodontów odwiedziła w czasie ostatnich wakacji (tych, nie wypominając, sprzed miesiąca) rodzinę w Izraelu i zdaje się, okazała Mastodontom zdjęcia, nie szczędząc przy tym obfitego teologicznego komentarza.
Dynia hiperwentylowała się od tych historii, wyrażała nieprecyzyjnie uzasadnioną chęć natychmiastowej przeprowadzki, a z dalszej naszej rozmowy wyszło, że Dynia kompletnie ominęła wątek tego, że z Izraela pochodzi również Ryfka.
Gdy wprowadziłam ten twist do fabuły, Dyńce pospinały się wreszcie te wszystkie kognitywne wypustki w szarej masie i zadała jedyne słuszne pytanie, poprzedzone nadużywanym ostatnio wstępem: Oh, mein Gott!, a dalej to leciało już tak: Mamo, czy Ryfka spotkała Jezusa???!
Otóż niekoniecznie i jak się okazuje nie z własnej winy.
Nocowała tu Ryfka niedawno pośród hałd czipsów, popcornu, pizzy i strumieni oranżady, a co za tym idzie odbierał ją po południu ojciec Ryfki, który rzucił snop światła na harmonogram spotkań Ryfki z Jezusem.
Otóż mimo uczestnictwa w ekumenicznych zajęciach z religii, Ryfka wykazywała ponoć zaskakującą obojętność na geografię jednej ze swoich licznych ojczyzn. Domowe wzmianki o Betlejem, czy o Jerozolimie nie wywoływały w Ryfce żadnych objawów lokalnego patriotyzmu, ani biblijnych skojarzeń. Sprawę wyjaśniło świadectwo, które Ryfka przyniosła do domu i które matka Ryfki przez przypadek znalazła w tornistrze. W świadectwie stało bowiem, że Ryfka bardzo lubi lekcje religii, a już najbardziej wszystkie te biblijne opowieści, które dzieją się w... Palestynie, typu narodzenie, ukrzyżowanie, zmartwychwstanie.
Ojciec Ryfki uznał tedy, że oto ma misję, aby udać się do placówki i życzliwie wyjaśnić ekumenicznej naszpani, że geografia polityczna Półwyspu Synaj jest jednak bardziej skomplikowana niż wynikałoby to z filmów, w których Indiana Jones szuka zaginionej Arki.
Naszpani ma bowiem dwadzieścia lat  i najbardziej lubi podróżować (!) i czytać Harry'ego Pottera.
Idę po popcorn.
Z solą.
Koszerną.


©kaczka

[367]

[21 Jul 2017]

(…)
Biskwit, gdy jako matka pracująca, odprowadzam go o poranku do placówki imienia świętego Wenancjusza z Bienenbüttel am See, wykorzystuje każdą okazję, by doskonalić techniki aktorskie według metody Stanisławskiego, kosztem mego macierzyńskiego sumienia.
Biskwit specjalizuje się w dramacie. Gra twarzą, potrafi na żądanie wycisnąć dorodną, aerodynamicznie doskonałą łzę, a żałość, którą dorzuca gratis należałoby destylować i rozpylać na seansach 'Angielskiego pacjenta'.
Jako, że Biskwit był zawsze entuzjastycznym uczestnikiem życia publicznego w placówkach edukacyjnych, ta nagła, świeża zmiana wydała się niepokojąca. Jednakoż, gdy czterokrotnie, targana wyrzutami sumienia, przedarłam się przez pokrzywy i zajrzałam  w okna Szwabskich Kluseczek, stało się jasne, że Biskwit konsekwentnie po moim wyjściu tańczy na stole i nurza się hazardzie gier karcianych, rozpaczając wyłącznie wtedy, gdy inny kurdupel placnie o stół stritem z taką kartą, której Biskwit akurat nie miał w rękawie.
Gdy powracam z pracy Biskwit igra na ulicy pod troskliwym okiem sąsiadów.
Biskwit dostrzega mnie, macha, wrzuca piąty bieg i pędzi w moją stronę.
Wzruszona padam na kolana i rozpościeram ramiona.
(Do tej sceny należy koniecznie podłożyć sobie czołówkę z 'Rydwanów Ognia'.)
Biskwit pędzi.
Łupie bosymi stopami o kamienie.
Jest coraz bliżej.
Lada moment wpadnie w me objęcia
(wszyscy wstrzymują oddech)...



i...
No i Biskwit wymija mnie, skręca i biegnie dalej, bo młodzież bawi się w Indian i akurat skalpują kogoś w garażu po lewej.
Ale to i tak nie są najgorsze tortury, to nie przez nie kwestionuję zasadność podjęcia życia zawodowego.
Najokrutniejsza tortura ma miejsce każdego dnia roboczego o piętnastej trzydzieści.
O tej porze fabryka po drugiej stronie ulicy, kombinat na wprost mego biurka, rozpoczyna codzienną produkcję piętnastu tysięcy drożdżówek z serem.
Nie sposób się skoncentrować, gdy nadpływa i wisi nad człowiekiem monstrualna chmura aromatu piętnastu tysięcy świeżo upieczonych drożdżówek.
Po prostu, nie sposób!

(No, bo o takich rzeczach, że ślubowawszy, że w tej pracy będę nadzwyczaj elegancka, i że w tej intencji kupiłam sobie nawet żakiet, i lipsztyk, i wyjęłam z szafy pantofle na obcasie, a w pierwszą delegację udaję się do obory gapić się na mechanikę wymion, to nawet nie ma co wspominać.)


©kaczka

[366]

[15 Jul 2017]

(…)
Nieustanne zamieszki w mojej Strefie Komfortu.
Z jednej strony jest przeraźliwie łatwo, z drugiej okrutnie trudno.
Jedni przynoszą mi odkrój czekoladowego placka, cięty na bogato, po cięciwie.
Inni - skoroszyty pełne spraw rozgrzebanych od czasów Bismarcka.
Strach maskuję zapachem, który Norweski mi kupił w drogerii.
Zapach nosi tytuł 'Szansa'.
Profetycznie, acz Norweski zaklina się, że wyszło mu to przypadkowo.
Trzeciego lub czwartego dnia, aby poczuć, że uczyniłam wreszcie coś pożytecznego, postanowiłam posprzątać biurko, przy którym mnie posadzono.
W czterdziestej ósmej szufladzie znalazłam garść monet sprzed Wielkiego Muru.
Erefenowskie fenigi.
Trochę lękam się sprzątać dalej, bo co, jeśli znajdę ich właściciela?
Z pozytywów, napisałam dwa listy po niemiecku i od trujących wyziewów ich skarlałej, zdegenerowanej gramatyki nie wyłysiał jeszcze żaden jednorożec.
Pierwszy wolny weekend.
Dwadzieścia lat do emerytury.
Zleci.

©kaczka

[365]

[11 Jul 2017]

(…)
Zdaje się, w minioną środę, o poranku, zastukał do drzwi Wynajemcowy.
Ledwiem otworzyła, zza pleców Wynajemcowego wyskoczyła Wynajmcowa i wpadłwszy w neurotyczne drgania zaczęła z siebie emitować przesłanie, że 'ważneważneważneważneważne', że to, co mi zaraz powie Wynajemcowy to najważniejsza rzecz jaką usłyszę w życiu.
Takoż zamarłam w oczekiwaniu!
Zastygłam z emocji, że może oni akuratnie zleźli z jakiejś góry, gdzie dano im w depozyt przykazania wersja 2.0 i akurat do nas było im najbliżej i najbardziej po drodze.
Były przesłanki.
Wynajemcowy był cały zapocony, cały mgłą zaszedł, rzęził i ciężko w nim świszczały bajpassy.
Za jego plecami Wynajemcowa wykonywała nadal jakiś układ choreograficzny 'ważneważneważneważneważne' sprowokowany raczej odstawieniem prozacu niźli autentyczną fascynacją Barysznikowem.
Taka scena.
Ja w pidżamie, Wynajemcowy walczy z niewydolnością krążenia, w tle Wynajemcowa – kankan, naprzemiennie z pasodoble.
Moja moralna autonomia nie mogła się zdecydować, czy zepchnąć ich ze schodów, czy wzywać ambulans.
Na szczęście dla autonomii, dalej jest tak, że po sześćdziesiątym ósmym zapewnieniu Wynajemcowej, że 'ważneważneważneważneważne', Wynajemcowy siłą woli powstrzymuje tachykardię i wychrypia coś w ten deseń: Pani da telefon do męża!
(Za plecami sto pięć kilo Wynajemcowej nadal skanduje 'ważneważneważneważneważne'.)
Gdym oddaliła się po notatnik z telefonami i wróciłam po tygodniu, stan Wynajemcowego był nawet dość stabilny, wskazywał, że pod moją nieobecność tenże zdefibrylował się przy użyciu dynama z roweru i baterii od dzwonka do drzwi. A Wynajemcowa nadal drgała i robiła chórek.
Nim zdążyłam, dostojnie przy tym obśliniając palec wskazujący, z godnością przekartkować notatnik do litery EM jak mąż, Wynajemcowy poddał się i uznał, że wystarczy mu mój telefon.
Mój Boże, toć przecież musiałam zamknąć ten notatnik i przewracać z godnością do ŻET jak żona!
Dotarłam prawie do KA, gdy Wynajmcowy nie zdzierżył, oddarł róg recepty na xanax, którą wytrząsnął z Wynajemcowej i zapisał mi tam sekwencję liczb mówiąc, żebym sobie sama zadzwoniła.
Do kogo i w jakim celu tego się już nigdy nie dowiemy, bowiem Wynajemcowa w trakcie podskoków w pobliżu okna zauważyła, że gołąb defekuje im na limuzynę i pobiegła się mścić, a Wynajemcowy za nią.
Tak, zostałam z narożnikiem tej recepty, ale wyparował!
Może uległ samozniszczeniu?
A może wystarczyło, że Biskwit przeszedł obok?

(…)
W ciągu dwóch dni wykonywania pracy zawodowej przeszłam dwa większe i kilka pomniejszych załamań nerwowych, usłyszałam około czterdziestu wzajemnie się wykluczających porad odnośnie fengszui skrzynki mejlowej, otrzymałam dwadzieścia siedem linków do sekretnie zahasłowanych, kluczowych stron internetowych oraz przekonałam się, że do części z nich kod dostępu administratorzy zabrali ze sobą na wakacje, a w skrajnych przypadkach, nawet do grobu.
Jeszcze nie mogę się zdecydować, czy jest fajnie, czy może wręcz przeciwnie.
Ale gdy nikt nie patrzy, to zakradam się głaskać bakterie.


©kaczka

[364]

[5 Jul 2017]
Byliśmy z Norweskim na wieczorku zapoznawczym u Montessorian.
Bez dzieci, ale montessoriańskie naszpanie nie uznały tego za przeszkodę, by nie potraktować nas jak swoich podopiecznych. One prawdopodobnie nigdy nie wychodzą ani z roli, ani z pracy.
Zanim jednak przyszło nam siedzieć na dywaniku i śpiewać bujając się przy dźwiękach gitary i nadludzką siłą woli przypominać sobie, że wszyscy tu zebrani możemy już kupować alkohol bez konieczności okazywania dowodów tożsamości, tośmy najpierw z Norweskim zdobyli twierdzę.
Nie licząc doświadczeń z dzieciństwa, Montessorianie to chyba piąta lub szósta placówka edukacyjna w naszym życiu, do której z Norweskim, nie zawsze razem, ale uczęszczamy. (W dodatku, znamienne, nigdy nie uczęszczamy z własnej woli!)
To uczęszczanie przekłada się na praktyczne i bogate doświadczenie w łamaniu kodów dostępu do pilnie strzeżonych budynków.
Takoż i tym razem, stanąwszy u drzwi Montessorian, bez problemu pokonaliśmy zestaw bram wejściowych do kolejnej świątyni edukacji.  Przecieliśmy odpowiednie kable, do detektora soczewek przystawiliśmy szklane oko wydłubane pluszowemu misiowi, a odciski palców potrzebne do identyfikacji wyrzeźbiliśmy w topinamburze na cito szwajcarskim scyzorykiem. Poza tym Norweski jest długi, więc przerzucił się nad fosą pełną rekinów, a ja suchą nogą przeszłam po Norweskim jak po zwodzonym moście na drugą stronę.
I tak wtargnęliśmy do placówki, piętnaście minut przed rozpoczęciem imprezy integracyjnej dla rodzicielskich neofitów, więc naszpanie nie bardzo wiedząc, co z nami robić oddelegowały nas na spacer do ogródka.
Obejrzeliśmy ten ogródek dwieście szesnaście razy, raczej niespiesznie, co daje pewne pojęcie o areale posesji, a tymczasem nikt nie nadchodził. Dawno minęła godzina rozpoczęcia spotkania, sześćdziesiąty ósmy raz zachwyciliśmy się urodzajem pomidorów, a tu nadal nikt nie nadchodził. Norweski zaczął już nawet podejrzewać, że jesteśmy jedynymi zaproszonymi gośćmi i to dla nas ustawiono krąg czterdziestu krzeseł i podano czterdzieści szklanek wody, ale na szczęście, któraś z naszpań wyjrzała na zewnątrz i uratowała pozostałych uczestników tej intelektualnej przygody, tych Robinsonów alternatywnej, antypruskiej edukacji, którzy stali od kwadransa pod bramą nawet nie próbując jej choć odrobinę sforsować.
No, nie wiem. Zeby tak nawet trochę nie potarmosić klamki?
To doświadczenie podzieliło nas na dwa obozy: my i oni. My, czyli kaczka i Norweski. Oni, czyli 'nie przejdę przez płot, bo mi się jeszcze krawat wkręci w girlandy kolczastego drutu'.
Oni patrzyli podejrzliwie, czym nasze 'my' zasłużyło sobie na ten nieautoryzowany dostęp do ogródka i ekwiwalent priority boarding w Ryanairze.
Ten podział był na szczęście chwilowy, bo naszpanie natychmiast poddały nas rozmaitym eksperymentom psychologiczno-socjologicznym, odzierając nas przy tym z godności osobistej, więc w mgnieniu oka byliśmy już wszyscy równi, sponiewierani i w jednakowym stopniu poniżeni.
To zbliża.
Dochodziła już dziesiąta wieczorem, spotkanie miało zakończyć się pół godziny wcześniej, spod wieszaczków dochodziły dramatyczne echa telefonicznych negocjacji z opiekunkami do dzieci: 'Tak, już wracamy, jest ogromny korek na autostradzie! Gitara? Słychać gitarę? A nie, to z radia. Simon i Garfunkel!' i wtedy jedna z naszpań, Łotyszka o kwintesencjonalnie słowiańskiej urodzie (precel złotego warkocza nad rumianym licem),  postanowiła nam zademonstrować, jak Montessorianie obchodzą urodziny kurdupli.
Jest to rytuał charakterystyczny dla wyznawców tej religii i opiera się na odpalaniu stosownej ilości świeczek i odczytywaniu rozdziałów z księgi życia solenizanta, którą przygotowują dlań protoplaści. W tym czasie lektury solenizant z bibułkowym, hippisowskim wiankiem na czerepie popyla po okręgu z globusem pod pachą. Taki trochę Atlas, trochę Kopernik. Jako, że lata wokół słońca wymalowanego na dywanie to każdy kolejny obieg, jak się domyślamy, ma prawdopodobnie symbolizować kolejny rok życia.
I to zaiste piękne, alegoryczne i metafizyczne, ale naszpani z Łotwy okazała się niespełnioną prozaiczką i niestrudzoną księgową losu i historię życia swego dziecka zapisała w kilkuset tomach.
(A z opiekunkami to jak z opłatą za parking. Stawka liczy się od każdej rozpoczętej godziny.)
Równie dobrze solenizant mógłby krążyć z modelem Saturna, bo jeśli rok tam trwa trzydzieści lat to mniej więcej tyle czasu potrzebowałaby naszpani, aby podzielić się z nami niesamowitością swego dziecka.
To dziecko ma jedenaście lat, więc były chwile grozy, że przyjdzie brać kredyt by spłacić opiekunki oraz, że już nigdy nie wyjdziemy z tego kręgu, aby obejść urodziny własnych dzieci, a przynajmniej nie te wcześniejsze niż osiemnaste, ale na szczęście zabrakło zapałek i nie dało się kontynuować ceremonii.
Zatem tylko podpisaliśmy zgodę, że w przypadku nagłego załamania zdrowotnego mogą podać Biskwitowi wyciąg homeopatyczny z kurdybanka, okadzić lub obłożyć dziecko babką lancetowatą i daliśmy nogę.
Tym razem biegło za nami czterdzieścioro rodziców, bo zrozumieli, że jesteśmy ich jedyną szansą, by wydostać się na wolność.
Wszak mamy scyzoryk i szklane oko misia.

©kaczka

PS W tym miejscu ogromne podziękowanie dla Norweskiego, który nie tylko wspierał mnie moralnie podczas trwania tego spotkania (Patrz, kaczko, mówił na przykład, a jednak są tacy, którzy mówią po niemiecku gorzej niż ty i wskazywał przy tym na osobnika z włoskojęzycznej części Szwajcarii), ale potem oddał mi własny komputer, abym mogła napisać tę notkę. Albowiem, mój  stuletni hp Pavulon wyzionął ducha i trzeba było odłączyć go od aparatury podtrzymującej życie. Pisanie w OpenOffice, w obcym sprzęcie z niemiecką klawiaturą i w stustopniowym upale jest nie lada wyzwaniem. Kilka razy zalałam się łzami na myśl, że przyjdzie mi ołówkiem dopisywać na ekranie wszystkie ogonki i kreski, ale Norweski połączył jakieś przecięte scyzorykiem kable, coś tam wyrzeźbił i chyba działa.
W tych warunkach nie miałam już siły na standardowe, załamanie nerwowe na tle interpunkcji, więc tak, z przecinkami jest tu pewnie jeszcze gorzej niż zwykle. Za co z serca i pozostałych organów wewnętrznych – przepraszam.