Image Slider

1165-1166

[28-29 Jun 2012]

(...)
Każdy z tutejszych gminnych lekarzy, tak wynika z ulotki promocyjnej, ukończył wojskową akademię medyczną.
(Z wyjątkiem tych, którzy nostryfikowali dyplomy z Addis-Abeby.)
Może musieli wynosić solo oddział rannych pod obstrzałem, może amputowali scyzorykiem w okopach,  może w namiocie bez tropiku zszywali jednego sapera z kilku, w każdym razie szlachetność tego, co czynili w poprzednim życiu w plutonie nie pozostała bez wpływu na ich obecne relacje z ludnością cywilną. Na ich finezję, wrażliwość i subtelność.
- Syrop na suchy kaszel! – zagrzmiała rodzinna i łupnęła butelką o stół.
(Do gminnej-rodzinnej dostałam się w ramach nowej formuły programu ‘five minute emergency appointment’. Myślę, że inspiracją było speed dating.)
A syrop na suchy kaszel to w odpowiedzi na  moje: ‘pięć dni temu straciłam głos i zastanawiam się, czy już pora drukować jego zdjęcia na kartonach mleka?
Kaszlu nie mam, ale nauczona przez życie, skoro dają gratis syrop to wyciągam rękę.
- MINE! – mówi rodzinna jakby Dynię cytowała. -  Mój jest ten syrop, wszyscy tu traciliśmy głosy ostatnio! Następny etap to suchy kaszel!
(Wszystko to podane w klimatach ‘weź się, na bogów, w garść’, ‘w wojsku kazałabym cię rozstrzelać’ oraz ‘a jak chłopu dół kopali, zaszumiały drzewa w dali’.)
- Utrata głosu to wirus, nic innego jak wirus. – brnie dalej rodzinna w diagnozę.
Okazuję łunę nad migdałami.
GORE! GORE!
- ... albo bakterie... Uczulona na cylinę?
Tak, nie, nie wie.
- To zapiszę mycynę [1,2].
- A mogłaby się przekonać, czy uczulona.
- Nie mogła. Nie ma takiej metody [3]. I jeszcze niech globule zmierzy.
- Globule? Globuliny?

- Globule! Immunoglobule!

Albo globy?
Immunogloby?

[1] Szesnaście osób, w tym czternaście aptecznych goblinów, przestrzegło mnie przed konsekwencjami spożywania mycyny. To krzepiące, że gdy tę samą mycynę próbowałam wepchnąć w Dynię, nikt słowem się nie zająknął, a do opakowania nie dołączył ulotki.

[2] Mycyna z metką najsłynniejszego producenta mycyn kosztuje dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt, mycyna bez metki, dwa dziewięćdziesiąt dziewięć, co podejrzałam na ekranie scentralizowanego systemu. Służba zdrowia przypisuje tańszy, za który w aptece policzono mi siedem sześćdziesiąt coś tam. Czuję, że mnie okradli.

[3]
- ...i tu ośmielę się nie zgodzić. Pamiętam z dzieciństwa, że pielęgniarka nim zrobiła zastrzyk z cyliny, wykonywała najpierw próbę, po której czekało się, czy pacjent aby nie spuchnie.
(Kwestie szklanych strzykawek wielorazowego użytku oraz pustych butelek po antybiotykach, którymi człowiek wymieniał się w szkole przezornie pominęłam.)
- To niemożliwe. NIKT by tak nie ryzykował. 

Serio? No to może wystąpić o odszkodowanie za straty moralne?


(...)
Dynia jest jak zebrane wespół piłkarskie drużyny Włoch i Anglii.
Biegnąc na ślepo, potknie się toto o kabel od odkurzacza i uderzy w kolano.
Zapuści ryk po takim czasie, że najwolniejszy neuron doniósłby już ten ból do zwojów ze trzydzieści razy.
W te i z powrotem.
Potem leży na ziemi, trzyma się za głowę i czeka na nosze.
- ‘Tu, tu’ – powiada pojękując i pokazuje, że niby uderzyła się w czerep.
A odkurzacz liczy żółte kartki.
Jedną za drugą.

(...)
Trzecią, najohydniejszą rzeczą, jaką Dynia przyniosła z ochronki, tuż po TA! zamiast thank you! oraz Aaaaa??? zamiast słucham? jest namakanie ciastek w herbacie.
Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii!

(...)
Kaszlę.
Sucho.
Rodzinna mnie zaraziła!

©kaczka

1164

[27 Jun 2012]

Było jak w ‘Siedmiu Wspaniałych’.
Wieczór.
Do drzwi stuka komornik z kaprawą bandą Calvery o wyglądzie smutnych grabarzy.
Zagajają.
Bo trzysta lat temu mieszkało tu dwóch takich, co nie płacili podatków, przyszli zatem w imieniu Camerona odebrać.
I że podobno przysyłali listy.
(Ach i owszem. Stos leży na biurku. Z uprzejmości nie otwieramy adresowanych do obcych.)
Długo nie postali w progu.
Może speszyło ich, że milczałam grobowo (streptokoki kontynuują oblężenie).
Może zrobiło na nich wrażenie, że gdy otworzyłam torebkę szukając dowodu osobistego, wypadł z niej tłuczek do mięsa?
We deal in lead friend’ powiada Steve McQueen (lub, po prawdzie, w aluminium, tłuczek jest aluminiowy)
Może przelękli się hobbita z pistoletem na wodę (prezent od Bawarskich cioteczek zapakowany do bagażu podręcznego w nadziei, że zostanie skonfiskowany już przy wejściu na lotnisko. Jasne (!)
Może jedynie wycofali się za róg ulicy, aby się przegrupować?
Z pogawędki z policją wynika, że jest ona względem komornika bezsilna i jeśli taki się uprze to wejdzie do mieszkania armaturą hydrauliczną, albo przez dziurkę od klucza.
No to, czekamy ukryci za firanką.

©kaczka

1163

[26 Jun 2012]

A tymczasem w chlewiku...

©kaczka

1160-1162

[23-25 Jun 2012]

Na gorączkę i streptokoki.
Zamiast baniek.
Desant czternastokilowego hobbita, skok na klatke piersiową, udeptanie wnętrzności stopami w rozmiarze dwadzieścia dwa, podważanie zamkniętych powiek, mamamamamamamamama?!
Mama Bett Heiss Ała Ała!’ tłumaczy hobbit telefonicznemu, magnetofonicznemu domokrążcy od kredytów.
Znaczy, dostrzegam przez malignę, idzie w dłuższe wypowiedzi.
W raporty o stanie i w referaty.

©kaczka

1159

[22 Jun 2012]

KLIK KLIK KLIK


(...)
Celem wprowadzenia.
Nigdy jeszcze nie zdażyło mi się
spotkać tej samej aptekarki w aptece (wieś tysiąc mieszkańców), a ponieważ przeczytałam 'The Portable Door' mniemam, że apteki przejęły gobliny.
W aptece na Wyspie receptę wręcza się aptekarce, która przekazuje receptę goblinom na zapleczu (tłumy! a wieś, przypominam, tysiąc mieszkańców), wraca, staje za ladą i się uśmiecha.
I tak stoimy przez pół godziny, aptekarka się uśmiecha, ja się uśmiecham, Dynia układa paracetamol i środek przeciw pchłom według rozmiarów opakowań.
Po pół godzinie aptekarka znika na zapleczu, przynosi stamt
ąd papierową torebkę zespawaną dwudziestoma zszywaczami, odpytuje mnie z danych osobowych, a następnie kasuje siedem funtów coś tam. 
Od torebki.
Niezależnie, od tego czy wewnątrz jest  jedna tabletka na porost włosów, czy preparat na nieśmiertelność.


Niesiona nadzieją, poszłam odbijać swoje kapsułki.
I cóż się okazało?
Były.
Czekały.
Brawa, owacje, ale...
Ale.
Ale okazało się, że nikt masowo nie produkuje kapsułek o mocy dwóch trzecich, więc dostałam cztery pudełka kapsułek dla początkujących.
Jedno pudełko zawiera trzy kapsułki jedna trzecia i trzy kapsułki dwie trzecie.
I w takich chwilach wychodzi, że jednak po coś człowiek uczył się matematyki.
Bo cztery razy trzy to nadal dwanaście, prawda?
A z pozostałych jednotrzecich mogę sobie złożyć komplet na dodatkowe sześć dni, czyż nie?
I tą refleksją podzieliłam się z goblinem za ladą.
Goblin zaczął liczyć na palcach i mu wyszło, że pakiet jest istotnie 'slightly under thirty days'.
SLIGHTLY?!
Dwanaście dni to slightly?
Pytam goblina, czy byłby tedy uprzejmy dorzucić.
Dociąć mi tu z innych opakowań.
(Bo, dla przykładu, w ostatnim opakowaniu, otrzymałam sieczkę, każda z trzydziestu kapsułek pochodziła z innej serii i miała inną datę ważności.
Czemu? A kto zrozumie gobliny?)
Goblin nie był uprzejmy dorzucić, bo w recepcie stoi cztery pudełka i już.
Przerzucam się na akupunkturę.

(...)
Autostop.


©kaczka

1157-1158

ALERT ALERT ALERT!

[20-21 Jun 2012]

(…) 
Motto:
Wolowitz: I just checked the house. There's probably 20, 25 people in there.
Leonard: You're kidding!
Penny: Is that all?
Leonard: 'All?' In particle physics, 25 is Woodstock.

(The Big Bang Theory: The Cooper-Hofstadter Polarization)


W mikrobiologii, parafrazując Leonarda, setka na widowni to przyzwoity Woodstock.
Święty Elokwencjusz czuwał nade mną.
Any further questions?
Nie to nie.
Oklaski i poklaski.
Dygam.
Zbiegam ze sceny, szybko, szybko, zanim kareta zamieni się w Dynię.
W metrze zamieniam szpilki na trampki, w metrze zdejmuję z głowy tiary, laury i korony.
Upycham na dnie plecaka.
Mały Chińczyk obok podlicza słupki.
Jego matka czyta wskazówki dla matek surogatek.
Jakaś Niemka krzyczy w telefon, że jej Scheissegal.
Para Japończyków gulgoce nad przewodnikiem po mieście.
Czarny murzyn pisze pamiętniki.
Dwie Amerykanki wymieniają się zdjęciami wnucząt.
Dwadzieścia innych kobiet zmienia szpilki na trampki.

Nawet najdłuższy dzień kiedyś się kończy.

©kaczka

1156

[19 Jun 2012]

(...)
Jak podaje dzisiejsza gazeta, w supermarkecie w Süderlügum stu pierwszych klientów mogło zrobić zakupy za darmo pod warunkiem, że zjawili się nago.
Rzuca to nowe światło na motywacje Dyni ekshibicjonistki.


(...)
 - Rano pobiegła do sypialni, znalazła twoją skarpetę, zaczęła ją wyciągać spod kołdry krzycząc ‘mama’! Zdziwiła się, że nie byłaś przytroczona do skarpety.
Przy odpowiednim treningu mogłaby się nadać do szukania przysypanych lawinami pierza?

(...)
Z podróży powrócił do domu Norweski i przywiózł gościniec.
- Co masz dla dziecka? – pytam.
- Sery i przekąski.
... Co masz dla dziecka z rzeczy, których nie umieściłam na liście ‘wskazane, abyś przywiózł dziecku’?...
- TO! – mówi Norweski i wyjmuje układankę.
Układanka ma napis Lufthansa i wygląda – bez urazy! –  na ten gratis do kanapki wliczonej w koszt biletu.
Nie wiem, która opcja jest lepsza: czy ta, że flirtował z personelem pokładowym, czy ta, że ukradł innemu dziecku?

©kaczka

1155

[18 May 2012]

(...)
Wysiedziała na brzegu fotela i emocji ponad dwa kwadranse, oglądając E.T.
Zahipnotyzowana jak kobra, z wypiekami na twarzy, z ustami w owal.
- Maaaaama! Maaaama! WOW! WOOOOOOW!
Czy ja wiem? Wiele wskazuje na to, że są spokrewnieni.

(...)
Opracowała nowe formy oporu.
Rozbiera się.
Naga, goła demonstrująca nudystka.


©kaczka

1154

(...)

- Bez obaw. – powiedział konsultant, a ja właśnie wtedy zaczęłam się bać. - Bez obaw. Wyślę list do ośrodka zdrowia, raz dwa wypiszą cię receptę na dwie trzecie mocy kapsułek.
A to dlatego, że uparłam się, że nie można żyć bez ciśnienia w krwioobiegu.
Było to miesiąc temu.
(A więc można. Najwyraźniej łgałam.)
W tym tygodniu przyszedł list z gminnego ośrodka zdrowia napominający o konieczności oddania krwi do badania.
Idę, tłumaczę, że mam zbadać po miesiącu jedzenia dwóch trzecich.
Nie.
Nie ma. Nie istnieje. Żadna o tym informacja im nie błyska na ekranie.
Cóż zatem?
Zadzwoń do sekretarki konsultanta, niech konsultant podyktuje, sekretarka przepisze, podpis wymusi, a potem wyśle tu faksem.
Potem to już z płatka, lekarz rodzinny przeczyta (czyta raz w tygodniu), umówisz się na wizytę (w piątek? jak w
piątek to za miesiąc), lekarz cię zbada, wprowadzi zmiany do systemu, wystawi receptę.
Jeszcze tylko zadzwonisz do serwisu recept powtarzalnych, odczekasz kilka dni, by apteka sprowadziła kapsułki o mocy dwóch trzecich i gotowe.
Pamiętaj, że apteka jest zamknięta w soboty i niedziele, a w dni powszednie zamyka się nim zdążysz wysiąść z pociągu.

...
A gdyby tak alternatywnie?
Wysypuję zawartość kapsułki.
Zdmuchuję jedną trzecią.
Resztę wciągam nosem.


©kaczka

1153

[16 Jan 2012]

(...)
Wynalazła samopowtarzalną kanapkę.
Zjada okładzinę, wylizuje masło, nakłada okładzinę, zjada okładzinę, nakłada okładzinę, zjada okładzinę...
Perpetuum mobile.

(...)
Prawdopodobnie w odwecie za naszą inercję, Bawarskie cioteczki umyśliły, że wyrzucą dom dziadka z Wermachtu.
Już zamówiły kontener, przyjedzie, odwrócą dom jak wiaderko, wszystko do kontenera wysypią.
W s z y s t k o.
Tak mówią i wbijają w nas wzrok pełen wyrzutu.
- Naprawdę wszystko? –  pytam jedną z cioteczek, bo znając ich upodobanie do chorobliwego gromadzenia, posiadania czterdziestu serwisów do kawy i piętnastu tysięcy ręczników, niedowierzam – Naprawdę w s z y s t k o?
- Wszystko! – powiada cioteczka i na dowód swej determinacji wyciąga z ukrycia resztki biżuterii po babce. Teatralnym gestem. – Wszystko!
- Czyli ten złoty pierścionek też? – dociekam. Złoty nie złoty, złote już pewnie dawno sprawdzone w zębach, acz może się babina opamięta i przestanie tu grać Stanisławskim...
Cioteczka chwyta za telefon.
Dzwoni do dwóch pozostałych.
- Kaczka znalazła złoty pierścionek. Może sobie zabrać?
Pewnego dnia może wyda mi się to nawet śmieszne.

(...)
Jak struś popędził rozwinąwszy skrzydło –
I znikł przed słońcem jak nocne straszydło.

(‘Maraton’ K. Ujejski)


©kaczka

1147-1152

[10-15 Jun 2012]

W Enerde mieliśmy pokój z widokiem na Szwedów grających w Knypp.
(Faktycznie to w Kubb, ale od lat nie potrafimy zapamiętać, nawet teraz musiałam sprawdzić.)
Wieczór w wieczór wciskali w trawnik paliki, motali sznurki, rozpakowywali Knypp Travel Edition (takich samych rozmiarów jak i wersja stacjonarna) i długo w noc ciskali w siebie balami drewna pokrzykując szeptem: Oi! Oi!
Sven z lewej trochę oszukiwał. Było widać zza firanki.
W Enerde mają prastarego słonia, w sumie może nawet mamuta, który je z ręki.
Paczkę chrupkiego chleba rąbie toto jak czipsy.
I jeszcze po kieszeniach obszuka.
Słoń tekstury jest szorstkiej, lecz charakteru aksamitnego.
Dyni nie zaimponował.
(Dynia ma swój łańcuch pokarmowy. Dynia-jedzenie. Mrówka się nie wciśnie, a co dopiero słoń.)
Zdaje się, że jest ze słoniem jak z dziadkiem z Wermachtu, teoretycznie powinien być już nieżywy, a codziennie przychodzi po wiadro marchewki.
(Taka różnica, że słoniowi nie sprzedali jeszcze wybiegu, ani serwisu w różyczki.)
Enerde ma kompleks Disneylandu.
W piaskownicy Cassidy, Cindy, Mandy, Luca i Mathieu.
Obok piaskownicy Schloss.



(...)
Mamut.


(...)
Godzilla atakuje siedzibę przedstawicielstwa dyplomatycznego islandzkich Trolli.



(...)
Zajęcia z paleontologii.



(...)
Dziecko mi do ochronki w strój narodowy ubrał w środę.
Czerwoną bluzkę założył, spodnie czarne, ba! żółte skarpety, co prawda stylizowane na baletki, ale zawsze.
(Przełomowy moment, bo dotąd odziewał w to, co wypadło z bębna maszyny losującej.)
Całość dopełnił sportową koszulką z napisem Heimat i z narodowym godłem.
A jak mu powiedziałam, żeby po tym meczu przeleciał się po sąsiedztwie z flagą teutońską (dziesięć centów w sklepie ‘wszystko za jeden euro’) to nagle odpadły mu nogi.
Taki narodowy bohater.


©kaczka

1146

[9 Jun 2012]

(...)
5 A Day


©kaczka

1145

[8 Jun 2012]

Enerdowskie surykatki.



©kaczka

1136-1144

[31 May -7 Jun 2012]

(...)
Gdzie te enerdowskie przodownice pracy, które rzeźbiły w marcepanie popiersia Ericha Honeckera? Gdzie autorki makiet Kremla z piernika i orzeszków? Gdzie cukiernice malujące w cukrze Lenina tulącego komsomolców?
Potopiły się w dzieżach do ciasta? Zwinął je wartki nurt historii?
Tu za młodzi, tu za starzy,  tu specjalizują się w ozdabianiu biedronkami (!), tu mogą ostatecznie być świnie, ale wyłącznie w pozycjach wymagających tłumaczenia nieletnim zagadnień z zakresu rozrodu trzody chlewnej (ach, to subtelne teutońskie poczucie humoru!), tam może by i zrobili, ale zabrakło im kremu, dżemu, ochoty i pozłoty.
Nadaremnie objechaliśmy wszystkie cukiernie w Enerde, żeby obstalować tort z Peppą.
Tort z Peppą, bo narowista Dynia, krzywo pod garnek (czyżby Eintopf?), rękami enerdowskiej fryzjerki przycięty hobbit, Patschehändchen oraz Wonneproppen metrykalnie sięgnął wieku, w którym oficjalnie uchodzi mu bunt dwulatka.
Sznycel z Peppy? Wykonają od ręki.
Tort z Peppy? Nie. Nie i już.
Rozczarowani asortymentem tchnęliśmy w Peppę życie pęsetą i czekoladową posypką.
- Pierdziu. Pierdziu. Pieeeeeeeerdziu!!! – odśpiewała sobie nad Peppą Dynia mając prawdopodobnie na myśli Happy Birthday!
Bawarskim cioteczkom smakowało, acz przez telefon opowiadały wujom na szelkach, że motywem przewodnim tego wesela i karnawału był mrówkojad.

(...)
Mrówkojad.



(...)
- Mine! - krzyczy Dynia i zwyczajem ojców dokonuje anszlusu, czy to budka telefoniczna, przystanek autobusowy, stado mrówek, batonik, głaz narzutowy, Schleswig-Holstein, wielbłąd, lada chłodnicza pełna wurstów, kontynet Afryka, tubka kleju do szczęk w katalogu z apteki...
- MINE! MINE! MINE! (z okolicznościową wariacją ku czci teutońskich przodków: MEIN!)
Wszystko jest JEJ.
Można nas spotkać, gdy wyszarpujemy sobie, czy to budkę telefoniczną, przystanek autobusowy, stado mrówek, batonik, głaz narzutowy...
Mam refleksję.
Jest silna.
Dynia jest silna.


©kaczka