Image Slider

Bajki Tysiąca i Jednej Polki


Poniższy tekst powstał w ramach projektu “BAJKI TYSIĄCA I JEDNEJ POLKI” Klubu Polki na Obczyźnie. Projekt ten jest dedykowany ośmioletniej Karinie i czternastoletniej Ali, dwóm siostrom, które bardzo chciałyby, a niestety, nie mogą podróżować.  Zadaniem Klubowiczek jest zabrać je w podróż po świecie i okolicach. Wszystkie bajki do przeczytania TU.

Względem wyjaśnienia. Zdaję sobie doskonale sprawę, że bliżej mi do bajaderki niż do bajarki [1]. Tak jak przerasta mnie układanie tekstów pieśni biesiadnych, donos
ów na sąsiadów, życzeń z okazji złotych godów i ogłoszeń matrymonialnych, tak i programowo nie tykam się bajek. Cóż jednak było robić, jak tu milczeć, jak słów kilku nie wtrącić, gdy pomysł zacny, a towarzystwo doborowe?


[1] W pierwszym odruchu chciałam błysnąć światowym obyciem i napisać, że bliżej mi do Anderson (Pameli) niż Andersena (Hansa Christiana), ale każdy kto raz ujrzał pierś moją wątłą podda to zaraz publicznie w wątpliwość!

[Oficjalny trailer]
... istnieje mapa bez krańców świata – są na niej wszystkie kontynenty, miasteczka i wsie, ale jako że zawieruszyła się w bibliotecznym dziale baśni, nabyła magicznych cech: jeśli się na niej stanie, potrafi porwać ze sobą w najbardziej odległe miejsce.
Byli tacy, którzy próbowali przedostać się mapą na skróty na Wielką Rafę Koralową u brzegów Australii, na szczyty Himalajów, a nawet do sklepu obuwniczego dwie przecznice dalej. Te próby jednak kończyły się fiaskiem, bo żaden ze śmiałków nie odkrył, że na wyprawę mogą wybrać się tylko dzieci. Czternastoletnia Ala i jej ośmioletnia siostra Karina poznały także inny sekret mapy – nie da się nią podróżować w pojedynkę. Dziewczynki dobrze wiedzą, że trzeba razem usiąść na wygniecionym papierze i mocno złapać się za ręce i dopiero wtedy otworzy się przed nimi droga. Dokąd tym razem? Jak zwykle tam, gdzie ktoś na tę dwójkę będzie czekał. Tak jak tutaj.

...
...
...
(dopisek kaczki)
Albo i nie.
  
 Bajka 28. Donnerwetter! Znowu w Niemczech!

(...)
Mapa nie była narowista, ale wiatr, który przyczepił się do niej nad Czarnym Lasem łaskotał ją w podziałki i szarpał za równoleżniki!  To jeszcze mapa może by zniosła, ale gdy natręt uczepił się równika, gdy strzelił zeń jak z gumki do majtek... ałć!
Prosto w Ekwador!
Zabolało!
I to jak! 

-Aaaaaa! – ryknęła mapa. - W tyłek mnie strzelił! Widziałyście? W tyłek! Jak ja mu zaraz... niech go tylko dogonię!
Mapa podskoczyła, wierzgnęła i gwałtownie zmieniła kierunek lotu nie zważając na to, że ma na pokładzie dwie pasażerki!
 - Trzymaj się ramki z legendą! – krzyknęła Ala do Kariny, sama jednocześnie próbując zatrzymać mapę. Nie było to proste, o nie! Ala pamiętała, że instrukcja obsługi mapy wspominała o hamulcu bezpieczeństwa. Był na pewno, ale gdzie, do licha?! Mapa wznosiła się i opadała, wykonywała szalone spirale i korkociągi próbując dogonić wiatr. Słona woda z malowanych mórz i oceanów zalewała Ali oczy. Wszystkie zaznaczone kropkami na mapie miasta przesuwały się, mieszały i wbijały boleśnie w stopy jak ostre pinezki albo te najdrobniejsze klocki Lego.
- No żesz! Bulwia nać! – syknęła Ala nadepnąwszy na Pekin. – W nosie mam taką bajkę bez wygód! Bajki powinny być przyjemne, wygodne i z certyfikatem bezpieczeństwa!
(Mimo, że Urząd do Spraw Podnoszenia Jakości Baśni i Podań Ludowych przyjmuje skargi i zażalenia drogą telepatyczną, na niewiele się to zdało, bo przyjmuje je wyłącznie w pierwszą środę października roku przestępnego między godziną 8:15 a 8:17.)
Na szczęście jednak hamulec bezpieczeństwa był. Przytroczony do jednego z biegunów.
Nieomal w ostatniej chwili Ala nie bez trudu złapała za rączkę (‘Ooo! Taka sama jak w polskim intercity!') i mocno szarpnęła. 
Leciały właśnie pół metra nad spacerowym deptakiem jakiegoś miasta, a przerażeni przechodnie pierzchali na boki. To nie było dobre miejsce na pokazy lotnicze! 
...
Grrzrzrzrzrrwrrrrrrrrrrrrrrzzzzzzzzziiiiiiiiiiiiiiiiizgrt!
Mapa gwałtownie zahamowała i opadła na chodnik.
Wiatr (z)wiał. 
(- Zwiał! – triumfowała mapa. – Zgrywał się na huragan, a nawet bryzą nie był! Oszust meteorologiczny!)
Lądowanie było łagodne. Zapobiegliwy konstruktor mapy nie zapomniał o poduszkach powietrznych, zamontował nawet kilka innych, w swoim mniemaniu udogodnień. Poduszki powietrzne były zatem faktycznie poduszkami wypchanymi przyzwoitym gęsim pierzem (podobno skubanym przez samego Nilsa Holgerssona!), a pociągnięcie hamulca bezpieczeństwa uruchamiało również dyspenser konfetti, sokowirówkę i  kabinę prysznicową. Niestety, najwyraźniej podczas wykonywania powietrznych figur akrobatycznych rurki sokowirówki i prysznica mocno się poluzowały i pomieszały...
- Aaaaaaaaaaa! Zrób coś z tym! – wrzasnęła Karina, bo
prysznic siekał ją strumieniem soku z marchwi, kapusty i szpinaku, a rozszalała sokowirówka rozsiewała dookoła tryliony papierowych kropek.
Zrezygnowana Ala rzuciła się ciałem na słuchawkę prysznica, by zas
łonić siostrę i ograniczyć skalę zniszczenia.Po chwili z ulgą skonstatowała, że pojemność zbiornika na sok była jednak ograniczona. Kilka ostatnich podrygów i słuchawka prysznicowa przestała wreszcie miotać się po ziemi. Puf! I sokowirówka wydmuchnęła ostatnią porcję konfetti.
- Rety, zobacz jak my wyglądamy! – powiedziała Ala, gdy podniosła się z ziemi.
- O jacie! – jęknęła Karina.
Widok bowiem był dość osobliwy.
Obie panny nasiąknęły sokiem z warzyw, który chlupał im w uszach i w butach.  Do mokrych ubrań przykleiło im się konfetti. A pierze z podartych poduszek powietrznych smutno fruwało dookoła imitując śniegową burzę.
A w dodatku... w dodatku stały na zatłoczonym placu jakiego
ś miasta i ...
- Psst! Ala! Wydaje mi się, że wszyscy na nas patrzą!
Owszem. Patrzyli.
Patrzyli tubylcy i tambylcy, japońscy turyści, wycieczka włoskich gimnazjalistów, chińska drużyna piłkarzy ręcznych, sprzedawcy bułek ze słonym śledziem, zaplatacze s
łonych precli, malarze pierników, właściciel włoskiej lodziarni, kelner z talerzem smażonych szupfnudli ... Ba! nawet gołębie przystanęły i z wrażenia otworzyły dzioby. Wszyscy oni otoczyli dziewczynki kołem i czekali, co wydarzy się dalej.
- HAAAAAAAAALT! – policjant przedarł się przez gęstniejący tłum, spłoszył gołębie i rozepchnął japońskich turystów, którzy nie tracąc czasu natychmiast zaczęli sobie pstrykać zdjęcia  na tle dziewczynek.
- Donnerwetter! – zaklął szpetnie. – Co się tu wyprawia! Na głównej ulicy?! Pod zakazem wjazdu!
Kartę wozu poproszę! Ubezpieczenie! Prawo jazdy! Upoważnienie do parkowania! Pozwolenie na wykonywanie artystycznych performansów! Zezwolenie na dystrybucję soków owocowo-warzywnych! Kartę szczepień! Dowody osobiste! Paszporty! Bilety wstępu! Panny sobie tu robią jakieś śmichy-chichy, a porządek musi być! Ordnung muss sein! Powtarzam!
Porządek musi być!
- O rany! Aleśmy się wpakowały!– wymamrotała przez przymknięte usta Ala, jednocześnie promiennie uśmiechając się do policjanta. – Karina, uśmiechaj się i potakuj. W dogodnym momencie na moje trzy cztery... odwracamy się i dajemy nogę...
Policjant cały trząsł się z poirytowania i wymachując palcem tuż przed nosami dziewczynek dorzucał do listy kolejne przewinienia... brak pasów bezpieczeństwa, zakłócanie porządku publicznego, za
śmiecanie odpadem nieekologicznym ... na szczęście wycieczka włoskich gimnazjalistów zaczęła właśnie wyskrobywać na murach kościoła (Heiliggeistkirche) napisy ‘Tu byłem. Giuseppe’ albo ‘Romeo jezd gupi’ i policjant zapowietrzony ze zgorszenia zmuszony był pospiesznie interweniować.
Ten właśnie moment wykorzystały Ala i Karina rzucając się do ucieczki. Za nimi na siedmiu długich, niewydepilowanych nogach odzianych w pasiaste podkolanówki, biegła mapa krzycząc: ‘Nie zostawiajcie mnie tu! Błaaaaaaaaaaagam!’

Kilka przecznic dalej w wąskich uliczkach starego miasta zdyszane dziewczynki zatrzymały się, a gdy dogoniła je mapa, zażądały wyjaśnień: ‘Gdzie jesteśmy?! Do diaska! Miały być włoskie lody, a wyszła jakaś chryja! I wcale nikt tu na nas nie czeka!
Spocona mapa wycharczała z trudem łapiąc oddech: ‘Według moich współrzędnych jesteśmy znowu w Niemczech, konkretnie to w Heidelbergu! Dwieście kilometrów od wróbla z Ulm. Stoimy pod gmachem Biblioteki Uniwersyteckiej. Bo musicie wiedzieć, że tu w Heidelbergu znajduje się najstarszy i najlepszy niemiecki uniwersytet. Studiuje w nim prawie trzydzieści tysięcy studentów, podczas gdy samo miasto liczy g
óra sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców...
- Tak, to na pewno bardzo interesujące. – zniecierpliwiła się Karina. – Ale popatrz jak my wyglądamy! Mokre od soku, oklejone konfetti, bez obiadu i  w dodatku uciekamy przed policją...
- Rety! Rzeczywiście! Coś z tym trzeba zrobić! Wykąpać mogłybyście się w rzece! Jest tu bowiem rzeka Neckar nad którą przerzucono piękny most znany jako Alte Brücke, ale wiem, wiem... – mapa uprzedziła protesty dziewczynek. – Policja! Z pewnością nie byłaby zachwycona widząc was zażywające rzecznych kąpieli. Może zatem szybko ochlapcie się w fontannie, potem zakupy, a na obiad miska Bubenspitzle
- tu mapa zachichotała - czyli akhem... klusek-siusiaków, albo porcja Maultaschen w rosole?
To był niezły pomysł. Ala i Karina wmieszały się w tłum turystów spacerujących po Hauptstrasse, zmyły z siebie sok i konfetti w fontannie, kupiły nowe sukienki w domu towarowym i usiadły nad miską pełną smażonych klusek.
- Widziałaś w sklepie i na ulicach te kolorowe tornistry? – zapytała siostrę Karina. – Wydaje mi się, że prawie każde dziecko z takim właśnie chodzi do szkoły! 


 
- Fakt! A rozmach stoiska papierniczego?! Myślałam, że w naszym Empiku jest duży wybór, ale tu? Prawdziwe szaleństwo. Kredki luzem w każdym kolorze, regały pełne segregatorów, folderów i zeszytów w tęczowych okładkach, różnych gumek do ścierania naliczyłam z pięćdziesiąt! A te farbki, taśmy, nitki i bibułki! Te piórniki piętrowe! Pi
óra na atrament! Szkolne kalendarze i organizery! Oni chyba bardzo lubią pisać, rysować, kleić i wycinać. A niech mnie! Trzeba tu jeszcze wrócić na zakupy.
- A Plejmobile widziałaś? Całe półki pełne Plejmobili!


 
- Pozwólcie, że się wtrącę... – wtrąciła się mapa nie czekając na pozwalanie. - Skoro nie chcecie słuchać o Uniwersytecie, Zamku, czy moście to przynajmniej wam powiem, że zabawki Playmobil wymyślono czterdzie
ści lat temu w Niemczech. Całkiem niedaleko stąd. I gdybyśmy nie musieli tak spieszyć się do Włoch zboczylibyśmy trochę z kursu, żeby odwiedzić Plejmobilowy park rozryki w Zirndorfie...

 
- Oooo! – wykrzyknęły dziewczynki.
Ale mapa była nieubłagana.
- Lecimy dalej na południe. Zanim jednak wystartujemy, mam dla was propozycję. Wjedziemy kolejką górską na szczyt góry Königsthul, na wysokość pół kilometra nad poziomem morza. Stamtąd zobaczycie i most, i rzekę, i zamek, i nieomal cały Heidelberg. 

 



W budce na szczycie kupicie sobie Currywurst na wynos. A na południe odlecimy startując z miejsca, które szczególnie upodobali sobie paralotniarze. Zrobię kilka dodatkowych okrążeń i w ten sposób zobaczycie Heidelberg z lotu ptaka!
Propozycję przyjęto jednog
łośnie.
Ale zanim dziewczynki wsiadły do górskiej kolejki, która miała zawieźć je na szczyt, wbrew protestom mapy pobiegły jeszcze do jednej z wielu lodziarni sprzedających 'prawdziwe włoskie lody' żeby zaopatrzyć się w solidne porcje zimnych kulek.
Niby za kilka godzin miały być we Włoszech, niby mogły zaczekać, aż tam na miejscu skosztują tych prawdziwych i włoskich gelati, ale czy to wiadomo co je jeszcze może spotkać po drodze?

Może jednak uda się skręcić do tych Plejmobili?

[Oficjalana ścieżka dźwiękowa dla odpornych na wzruszenia: ‘Ich hab' mein Herz in Heidelberg verloren’]


©kaczka

[156]

[24 Mar 2015]

(...)
Oglądaliśmy właśnie dokument o zaratustrianach, gdy tanecznym krokiem przyniosło Dynię pod telewizor.
- Ooo! – rzekła Dynia. – We pray in our kindergarten too!
Na ekranie dwoje indyjskich cherubów w czapeczkach, składając ręce, przyklękało właśnie do modlitwy, a wszechwiedzący narrator, angielska wersja Krystyny Czubówny, tłumaczył teologiczne zawiłości wyznania.
- Modlicie się w przedszkolu?! – zapytaliśmy nieomal jednocześnie, bo wydawało nam się, że wychowanie religijne nie jest przedmiotem troski Derekcji [1].
- Of course, we pray! All day long! – oburzyła się naszym zwątpieniem Dynia, a następnie złożyła ręce, pochyliła głowę i przeszła do treści...
- Konnichiwa!
...
...
...
Amen?

[1] Przedmiotem troski Derekcji jest tymczasowa utrata prawa jazdy. Powiadają pod wieszaczkiem, że Derekcja dopuściła się przekroczenia prędkości na autostradzie. Nie byłoby to może dziwne, gdyby nie fakt, że to jednak niemiecka autostrada a Derekcja jeździ smartem fortwo.

(...)
Tymczasem w Elsynorze...


Hamlet była kobietą.


©kaczka

Share Week 2015

[20 Mar 2015]

(...)

Gdyby blog miał obrotowe drzwi to przez ostatnie kilka dni furkotałyby jak wrzeciono.
A to za sprawą Olgi, Jareckiej, Mamy w Centrum  i Mamy Janka, które tranzytem przez linki skierowały tu swoich Czytelników wymieniając kaczkę (nadziewaną komplementami) w ‘Polecamy najlepsze blogi – SHARE WEEK 2015’.
Jejku!
Taka skala, taki rozmach, takie statystyki!
Dziękuję!

Surfując na fali euforii i powodzenia poprzysięgłam beztrosko, że też sobię jako kaczka polecę.
Rety!
Jak piekielnie trudno wpisać pięćdziesiąt blogów na listę, gdzie miejsca są tylko TRZY!
Wymyśliłam więc subkategorię ‘nadzwyczajnie smakowitej frazy’, a w niej trzy miejsca, gdzie chadzam napchać się słowem ‘all-you-can-eat’(i jeszcze na wynos tych trufli po kieszeniach napycham)!

W kolejności alfabetycznej:

Dziennik frazeologiczny
eee co to ja chciałam?
eN szuka eM

©kaczka

[155]

[20 Mar 2015]

(...)
Zaćmienie kompletnie zaskoczyło Derekcję.
Wczoraj wydała zatem dekret nakazujący dziś o poranku zamknięcie młodzieży w ciemnej, piwnicznej izbie i oficjalnie zakazała spoglądania w niebo.
Albowiem w czwartek po dwudziestej nigdzie nie udało się Derekcji zdobyć setki odymionych szkiełek.
Aby wynagrodzić straty moralne Derekcja w przypływie nagłego natchnienia ogłosiła zatem, że w następny czwartek w godzinach dla większości rodziców roboczych, rozpali ogromny stos w środku lasu ('dwadzieścia kilometrów od przedszkola, dojazd własny, proszę odebrać dzieci minimum kwadrans wcześniej'). Stos stanowi rekompensatę za zaćmienie odsiedziane w piwnicy oraz za brak stosu w listopadzie, tego w intencji Guy'a Fawkesa. Listopad nie konweniuje Derekcji z podpalaniem, bo ‘jest zimno i ciemno’. Guy winien był skonsultować z Derekcją swoje plany wysadzania Parlamentu, cytuję: ‘W marcu jest wygodniej obchodzić listopadowe obchody, bo jest ciepło, jasno i miło. [1]’

Dyrekcja wabi uczestników efektami specjalnymi: ‘To wyjątkowa i wygodna okazja, aby pokazać dzieciom jak wygląda i pachnie takie duże ognisko’[2].
Derekcja wabi wyrafinowanym jadłospisem: ‘Będą niezapomniane wrażenia, pianki, wursty i chleb [3] do upieczenia w ognisku’. A w post scriptum dodaje: ‘Proszę pamiętać o przyniesieniu pianek wurstów, chleba do upieczenia w ognisku [4] oraz napojów chłodzących, jak również szklanek, talerzy, serwetek i sztućców. Oraz tych tam... patyków do opiekania pianek, wurstów i chleba.
Jak mi z tego wynika Derekcja dostarczy niezapomniane wrażenia?
Wiadomo, jak zwykle.

[1] To źle wróży tegorocznym obchodom Chanukki vel Bożego Narodzenia.
[2] Wygodnie to byłoby gdyby Małpiatki podpaliły śmietnik w przedszkolu.
[3] Stockbrot, czyli nie tam, że bochen tostowego z hipermarketu, ale świeże, wyrośnięte w dzieży ciasto drożdżowe do owijania na rożen
[4]... czyli dzieżę ze świeżym, wyrośniętym ciastem drożdżowym do owijania na rożen!


(...)
Biskwit nam się zepsuł ostatniej nocy.
Przedstawiciel współczesnej medycyny, tej, która przeszczepia głowy, wyciąga laparoskopowo dowolnie wybrane organy przez dziurki od nosa, albo potrafi trzasnąć zdjęcie wybranemu archipelagowi wysepek trzustki, tenże przedstawiciel przydybany na nocnym szpitalnym dyżurze pediatrycznym postawił diagnozę: ‘To prawdopodobnie  jakaś infekcja’, przypisał bez recepty ‘spanie, jedzenie, picie i zażywanie świeżego powietrza’ i poradził wzywać ambulans ‘jeśli się pogorszy’. Nie spodziewałam się uzdrowienia od ręki, ale cztery godziny w izbie przyjęć w oczekiwaniu  na lekarza dodatkowo i skutecznie pozbawiają tę diagnozę efektu ‘wow!

(...)
Do niewidzialnych Latinos, Włocha, Chińczyka i kaczki dołączyła Hiszpanka.
Znakiem rozpoznawczym Hiszpanki jest skłonność do amputacji głoski H oraz genetycznie zakodowana niemożność wyartykułowania SZ lub CZ.
- Strase! – mówi Hiszpanka, a moja słowiańska fantazja za każdym razem pyta: ‘Kogo? A kogo tak strasys?
Żeby nie było, że drwię i się natrząsam. Każdy z nas otwarcie chlubi się tam jakimś organicznym defektem.
I choć niby w pierwszej ławce, to z Chińczykiem nie mamy żadnej taryfy ulgowej! Wręcz przeciwnie, wiecznie kłody pod nogi!
Odjęto nam punkty w teście na jednostki chorobowe! Ja wpisałam Weltschmerz, chirurg Chińczyk – skomplikowane pęknięcie szyjki kości udowej z przemieszczeniem i odpryskiem.
Prowadząca uparła się, że nie konweniuje jej to z dalszą częścią uzupełnianego dialogu, w której zaleca się zażyć na wpisaną przypadłość dwie aspiryny.
(Z tego mi wynika, że prowadząca nigdy nie leczyła się w Wielkiej Brytanii.)
A wczoraj do pierwszej ławki dosiadła się Holenderka.
Jest to ogromna niesprawiedliwość, bo gdy dobrze wsłuchać się w jej język ojczysty to przecież niemiecki.
Tyle, że artykułowany przez tkwiący w krtani kawałek Goudy.


©kaczka

[154]

[16 Mar 2015]

(...)
Na coż Jane Goodall iska szympanse wśród tanzańskiej ściółki leśnej? Na cóż daje się kąsać malarycznym komarom? Po co nerki przeziębia wysiadując przy kopcach termitów w oczekiwaniu na człekokształtne z kompletem sztućców?
Na cóż, pytam, skoro banda czterolatków dostarcza równie obfitego materiału do badań antropologicznych.
Ryfka, dla przykładu, jest samicą alfa, choć na pierwszy rzut oka wcale nie wygląda.
To niewyglądanie zwiodło i zgubiło uczestników dwóch zamachów stanu. Jak zdradził mi w tajemnicy Pan od - nomen omen! - Małpiatek, rozkoszna, muchy-nie-skrzywdzę Ryfka po każdym puczu pozostała na tronie z tytułem oraz zdradzieckim skalpem lub uchem w garści.
To ponoć budzi respekt również wśród samców i sprawia, że niektórzy na widok Ryfki mają problem z nietrzymaniem moczu.
Nurtuje mnie,  dlaczego Dynia tak usilnie przyjaźni się z Ryfką, mimo, że ta przynajmniej raz dziennie przyprawia ją o spazmy, rozpacz i koniec świata?
Bo Ryfka, trzeba wam wiedzieć, jak już siądzie na strefie Gazy lub innego materiału, to nie ruszy się z miejsca o milimetr. Nie z Ryfką kompromisy, negocjacje, czy wnioski racjonalizatorskie wynikające z badania poziomu satysfakcji klientów.
Zatem skoro moje błyskotliwe rady typu ‘każda z was może być królewną albo po kwadransie możecie się zamienić’  nie działają, rozsądek nakazywałby odstąpić, odejść i  porzucić. A Dynia masochistycznie trwa. Dynia się stara, proponuje, ciska grochem pomysłów o ścianę, a wreszcie wyczerpawszy (się) rutynowo uderza w bek.
Norweski uważa, że to z odziedziczonej po rodzicach życiowej niezaradności, ja kątem oka widzę szeroką autostradę świętego spokoju wysprzątaną przez Ryfkę i wypolerowaną przez Dynię Jackiem Londonem.
Zatem cóż?
Fascynacja władzą? Synekura w cieniu królowej? Ochroniarz z Mossadu?
A może, bo wreszcie trafiła kosa na kamień?

(...)
Coraz trudniej o wyznawców dobrej jakości.
Ryfka jada wieprzowe parówki (‘Może jeść cokolwiek, co zatrzyma ją przy stole na dłużej niż trzy minuty.’), a astrofizyk z Mumbaju, który wpadł na korepetycje z rodzicielstwa i został na obiad, wyznał, że najbardziej lubi steki.
Pech, że akuratnie były naleśniki z serem.

©kaczka

[153]

[15 Mar 2015]

(...)
Ryfka miała wpaść po południu.
O siódmej rano Dynia poinformowała nas, że aby skrócić sobie czas oczekiwania wykona dla Ryfki jakąś pracę plastyczną, jak to określiła, ponadprzeciętnej urody.
I słowa dotrzymała.
Piętnaście minut później powróciła z nieomal idealnie wyciętą... sześcioramienną gwiazdą.
Miejscami nawet żółtą, bo traf chciał, że ofiarą padła strona z katalogu żonkili.
- A co, poranny aniele, Ryfka ma sobie zrobić z tą akhem... uroczą gwiazdką? – zapytałam, gdy już ujarzmiłam historyczne konotacje, przypomniałam sobie pisanki Bobka z Hitlerem (‘Szósta klepka’), wyobraziłam sobie minę ojca Ryfki i w końcu odzyskałam głos.
- Don’t know. – nonszalancko odpowiedziała Dynia. – Decorate herself?
(AAAA!!!)
Dwugodzinne negocjacje (‘Błagam, wytnijmy dla Ryfki domek i kwiatki’ ‘BUT I WANT TO GIVE HER A STAR!’) zakończyły się kompromisem (‘Ksieżyc? Niebo gwiaździste nade mną?’) i ostatecznie, jeszcze tym razem, zapobiegły potencjalnemu skandalowi dyplomatycznemu.
Macierzyństwo, powiadam, to bieg ze sraczką do wychodka po drugiej stronie obsadzonego pokrzywami pola minowego.
Pod obstrzałem snajperów.
W deszczu meteorytów.
Tunguskich.

©kaczka

[152]

[14 Mar 2015]

(...)

Derekcja nie ustaje w wysiłkach, by urozmaicić curriculum! Swoją drogą, gdyby tak zdobiono podręczniki do nauk ścisłych może dziś potrafiłabym napełnić wannę zimną fuzją?

(...)
Z kroniki policyjnej
Ofiara Biskwita N. – Zdzisław M. – dochodzi do siebie po laserowej korekcji wzroku wykonanej przy użyciu tubki kleju superglue. Chirurg, który podjął się operacji początkowo scalił się nierozerwalnie z pacjentem, a następnie utracił linie papilarne u prawej ręki. (- Sama sobie klej następnym razem! - dość histerycznie krzyczał ów nerwowo trzepocąc ręką zespoloną z fizys Zdziśka. Krzyczał także ‘Sprawdź w internecie, czy superglue nie jest trujący!’ [1] oraz ‘Dlaczego nie mamy w domu acetonu?’ [2]). Po tym przykrym incydencie [3], w  trakcie naprędce zaaranżowanej rozprawy sądowej, maltretant Biskwit N. otrzymał  sądowy zakaz zbliżania się na dwa metry do Zdzisława M. Zdzisława M. objęto programem ochrony świadków. Leży na szafie przebrany za sufit. Biskwit N. stoi pod szafą i rzewnie zawodzi.
Można śmiało powiedzieć, że jako główny odbiorca zawodzenia to ja ponoszę najdotkliwszą karę, choć niczego nikomu nie wydłubałam.


[1] Może się czepiam, ale akurat TO chemik chyba powinien wiedzieć?
[2] No właśnie? Dlaczego?
[3] ...dzięki któremu Norweski może próbować napaść na rezerwy federalne bez pozostawiania śladów, ale Cyganka to długo mu jeszcze nie powróży z dłoni.

©kaczka

[151]

[13 Mar 2015]

(...)
Szukając ogryzków w przedszkolnym plecaku Dyni, natknęłam się na zatknięty za podszewkę dokument następującej treści.

’S. S03.MAIL.TEXT... 24.08.1994... 8:25:59 Drogi Massimo,  otrzymałem twój e-mail odnośnie nieprawidłowych numerów plików DSR.  (...) Wydaje mi się, że problem jest na głębszym poziomie. RGC innych gwiazd wydaje się zanieczyszczone. Dewiacje większe niż 2-5 mas są nie do przyjęcia w przypadku reprojekcji. Nasz punkt odniesienia z plików RSTAR musi zgadzać się z punktem odniesienia Donatiego, który winien być również twoim punktem odniesienia. Przeczytaj ponownie taśmy, porównaj wszystkie numery DSR Mignarda z twoimi i poinformuj mnie o konsekwencjach. Best regards, Twój Hans-Heinrich

Pierwszą i oczywistą [1] myślą było, że oto ostatecznie zdemaskowałam Derekcję. Że placówka jest jedynie przykrywką dla jej planów podboju galaktyki.

Tyle, że do dokumentu dołączono kartkę sugerującą, że Dynia zaczęła porównywać numery. Możliwe nawet, że względem prawidłowego punktu odniesienia.



[1] oczywistą dla każdego kto choć raz obcował z Derekcją

©kaczka

[150]



[11 Mar 2015]

 (...)
Doczekaliśmy, wpatrzeni w spóźniający się piasek klepsydry, balu u Laloliny.
Jedni z wytrzeszczem i  nieoddychając. Inni  przedawkowując na uspokojenie.
Zamek był wynajęty.
Podali parówki.
Z cukru kawior.
Z pizzy bliny.
Zastawa z melaminy.
Szampan z landrynek lał się w gardła.
Ktoś rzygnął, ktoś wpadł pod stół, ktoś podobno kogoś uraził, ktoś się śmiertelnie obraził.
Sądząc po recenzjach (‘Co robiliście?’ ‘Nie pamiętam!’), znakomita impreza, hajlajf, wydarzenie sezonu.
Gdy przybyłam, by odebrać Pocahontas, zastałam ją szastającą słowem nieobyczajnem. Trzy squaw ukryte za parkingiem na mustangi, nadużyły landrynek oraz innych pochodnych węglowodanów i  w podnieceniu, z wypiekiem na licu, fonetycznie cyzelowały wulgaryzm. Jeden wulgaryzm z kolokacją.
(uwaga!)
...
...
...
...
...
...
Amaisenscheisse!

Przynaglona imperatywem wychowawczym, zapytałam, czy cyzelowanie nie stoi aby w sprzeczności z zaleceniami placówki opiekuńczej, do której to squaw uczęszczają, a według których 'Scheisse' znajduje się w indeksie słów zakazanych (obok ‘pupu kaka’ i  ‘you are not my friend ANYMORE!’).
Najarane cukrami prostymi i złożonymi, squaw przekazały na me ręce oświadczenie, że po pierwsze to nie ‘Scheisse’ ale ‘Amaisenscheisse’, a po drugie aktualnie znajdują się przecież poza terytorium placówki, czyż nie?
...
Wypada zasięgnąć opinii prawnika.

(...)
W tle Biskwit wydłubał oko Miśkowi Zdziśkowi™.
Takim oto sposobem mamy Juranda z Wypychowa.

©kaczka

[149]

[10 Mar 2015]

(...)
Eksplodowała wiosna i obnażyła moją niewydolność macierzyńską.
Wszystek przewiewny obuw Dyni najwyraźniej skurczył się z nieznanych przyczyn i rzeczona zmuszona była udać się w piętnaście stopni w cieniu w butach na podpince.
Na podpince z futra.
Alternatywą było, wiadomo, ostruganie pięty albo przycięcie paznokci u stóp wraz z palcami.
Dynia nie była rozbawiona podpinką, zignorowała ofertę, by nie wzuwać skarpety i opuściła domostwo pozostawiając mnie przygniecioną zarzutem sporych rozmiarów: ‘YOU DID NOT THINK!
Faktycznie, nie pomyślałam. Wiosna zaskoczyła mnie jak zima drogowców?
Za to Biskwit.
Biskwita odwinęłam z zimowego opakowania na niemowlęta. Z takiej pierzynowej onucy skrzyżowanej ze śpiworem z termostatem dla nieletnich himalaistów planujących doraczkować przynajmniej do bazy pod południową ścianę Lhotse.
- Nareszcie! – odetchnęłam z ulgą, albowiem kokon ten – hojny dar od Hauptcioteczki – był wyjątkowo niekompatybilny z wózkiem, a jeszcze bardziej z Biskwitem. Biskwit bowiem musi cały czas pilnować swoich nóg i bardzo go denerwuje, gdy znikają z pola widzenia w czeluściach piernatów.
I oto nastał dzień, gdy znienawidzony piernat można było zasypać naftaliną i zjednoczyć się z odnóżami.
Radość z ponownego spotkania z nogami była wielka, acz Biskwit nie do końca wierzył, że nadal są zakończone stopami.
W tym celu błyskawicznie zzuł buty i skarpety.
Rozumiem, raz. Dwa razy. Ostatecznie trzy, żeby wyciągnąć z tego eksperymentu średnią.
('Są. Te stopy ciągle tam są!')
Ale rozochocony możliwościami Biskwit nagie stopy chciał macać ciągle.
Najpierw więc społeczeństwo goniło za nami pytając, czy zauważyłam, że dziecko zgubiło but (‘Tak, mam w kieszeni, uprzejmie dziękuję!’). Potem, w miarę rozwoju akcji, że zgubiło but i skarpetę  (‘Wiem, wiem, tu w kieszeni. Proszę. Oto dowód’).  Następnie, że zgubiło oba buty i jedną skarpetę (‘Ach, wiem, dziękuję. Schowałam do torebki’). A wreszcie, że zgubiło wszystko (‘Rozumiem niepokój, ale orientuję się w problemie i na bieżąco poszukuję optymalnego rozwiązania.’)  Zatrzymana przez uczynne społeczeństwo po raz siódmy na trasie dwustu metrów Hauptstrasse postanowiłam oszczędzić  mu troski i zadyszki i przytroczyłam  obuw oraz skarpety w widocznym miejscu wózka.
Myślałby kto.
Widziałaś?! WIDZIAŁAŚ?!’ – zatchnęło się emerytowane społeczeństwo z rudym fiokiem i na cały głos odezwało się do zbliżonego wiekiem społeczeństwa platyna plus pasemka. – ‘Co za głupia krowa! Żeby takie małe dziecko! W taki ziąb! Bez butów i bez skarpet!’


©kaczka

[148]

[5 Mar 2015]

(...)
Jest rozwiązanie. Jest ratunek.

(...)
- ‘Czy to dziś?’ – pyta Dynia. Pyta tak od trzech tygodni, od chwili, gdy otrzymała pisemne zaproszenie na bal w zamku Laloliny.
Na nic instrukcje obsługi zrywnego kalendarza. Na nic ‘O obrotach ciał niebieskich’. Na nic wiwisekcja kukułki ze szwajcarskiego zegara.
CZY TO DZIŚ?' jest w tej chwili najbardziej zużytą, wymiętą, pogniecioną, wystrzępioną frazą z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia.
Dynia cierpi nieopisane męki, ale – halo! – mnie też nikt nie posypuje płatkami róż.
Bal na zamku jest – używając politycznie poprawnej terminologii – dla 'Pierwszych Amerykanów'.
Przyszło mi zatem upolować misia (POLARnego), obedrzeć go ze skóry i wykonać zeń giezło dla aspirującej Pocahontas.
Oskubałam też jakiś gatunek chronionego kanarka.
Wymieniwszy złoto na koraliki planowałam ambitnie wykonać z tego misia i kanarków arras pod tytułam ‘Winnetou w objęciach Old Shatterhanda’, ale dioptrie za krótkie, noc za ciemna, za to cholera jasna.
Cholera jasna. Uporczywy biznes te koraliki. Dla zuchwałych.
A i Biskwit nie próżnował biorąc je za pilnie strzeżoną przekąskę.
Stąd giezło raczej lakoniczne.
Za to z potencjałem.
Założone tył na przód sprawdzi się jako ubiór bardzo ubogiego pastuszka lub meksykańskiego chłopa małorolnego z puebla.
Po dyskretnych przeróbkach obleci jako wiewiórka.

(...)
Dynia wydała pierwszą książkę.
Cena, jak zaznaczono, £4.99.


Lada moment – mówią na mieście -  wyda się ŻUŃ.
(Radością napełnia nas to. O!)

©kaczka

[147]

[3 Mar 2015]

(...)
Plasnął biletami o stół i powiedział: ‘Idź ty. Zrelaksujesz się. Odpoczniesz. Kultury zaznasz. Barda posłuchasz.’ A w mankiet wymamrotał ‘... i dziecko się wywietrzy’. Nie musiał w mankiet. Łasa jestem ostatnimi czasy na ‘odpoczniesz’, więc ten przekaz, tak czy inaczej, zagłuszył wszystkie inne.
Zabrałam Dynię i poszłam odpoczywać.
I choć trudno to wytłumaczyć (jedynie chyba ubytkiem szarej masy), ten związek frazeo (Dynia-odpoczywać) wcale mnie nie zaniepokoił.
Coś tam mnie niby tknęło, gdy Dynia do kompletu zwerbowała Ryfkę, ale dzień był piękny, wypsztyknęły przebiśniegi, słońce się rozlało po dzielnicy, witamina D odebrała mi rozum.
Pobrałam Ryfkę.
(Rodzice Ryfki nie czekając na pokwitowanie oddalili się pospiesznie z uśmiechem na twarzach wskazującym, że planują coś ohydnie niemoralnego i wyuzdanego. Na przykład, trzygodzinną drzemkę w środku dnia.)
Pobrałam Ryfkę i to był początek końca.
Mojego końca.
Obie damy sczepiły się w uścisku i do końca dnia postanowiły występować jako syjamskie siostry.
Jak Marlena Dietriech w trwałym konglomeracie z Barbarą Streisand. W skali 1:2.
I mógł bard grać na ukulele i śpiewać po chińsku, co zresztą zdaje się czynił, Ryfka i Dynia trwały w uścisku ignorując i barda, i inne okoliczności towarzyszące. Na przykład, bufet z pełnym wyposażeniem.
- Ale skąd niby zmęczenie? - zapragną wiedzieć dociekliwi.
Z wynoszenia konglomeratu ze sceny, z łapania konglomeratu skaczącego ze sceny, z udostępniania konglomeratowi kolan i kręgosłupa jako krzeseł i wieszaka.
Z ‘na litość boską, choć z toalety skorzystajcie osobno’.

(...)
No i proszę, tydzień nie minął, a ja zastałam Biskwita na autostradzie do Autonomii.
Wzuwał skarpetę (!)
Trzymał ową w wyciągniętych rękach i próbował weń trafić stopą.
Chwilowo bez powodzenia, ale za dzień, za dwa oblecze łydę i wyprowadzi się z domu.
Niniejszym przechodzę kryzys.

(...)
Na Chińczyka spadł sputnik.
Jak inaczej wyjaśnić jego nieobecność na dzisiejszych zajęciach?
Pojawił się za to Włoch.
Włoch ma tę zaletę, że wymawia ‘deutsche’ jak ‘Duce’.
To mi bardzo uatrakcyjnia czytanki.

©kaczka