Image Slider

727

[28 Feb 2011]

(...)
Pszenna, pozłacana Dynia i nieletnie hinduski w kolorze prażonego ziarna kawy.
Dwa chromatyczne bieguny.
Zadziwione, w ich mniemaniu prawie albinotyczną Dynią, hinduski w tęczowych,  zasypanych cekinami wdziankach, gibkie jak sanskrytowe znaczki, przesiąknięte tą charakterystyczną orientalną mieszanką przypraw rzucanych na gorące ghee, uznały Dynię za największą atrakcję Nursery (Prime) Rhyme Time.
(Z wzajemnością.)
Znosiły hinduski Dyni instrumenty muzyczne, gładziły po twarzy, dotykały włosów, tuliły, całowały, głaskały.
Mieszały się jak u Lakshmi pulchne jak pączki, białe łapki Dyni i smukłe, truflowe rączki hindusek.
Dynia wpatrzona jak w obraz.
I jak obraz wyglądała, gdy wbrew jej woli wynosiłam ją z biblioteki.
Konkretnie jak 'Krzyk' Muncha.

(...)
Od wczoraj czas kołyski jest czasem przeszłym.
Dynia i Herr Affe śpią u siebie, dzieląc własne łóżko.
Nieodwołalnie.
(Gimnastyczne kombinacje Dyni nie czyniły już kołyski bezpieczną, o czym przekonałam się w sobotę nad ranem. Obudziło mnie uczucie, że ktoś się na mnie gapi. Gapiła się Dynia. Wykonywany mostek pozwalał jej skanować przestrzeń nad kołyskowym odbijaczem.)
Moja melancholia nie wynika z lęków separacyjnych.
Moja melancholia karmi się absencją teleskopowej ręki, która o świcie sięgałaby przez zimny korytarz, dwa pokoje dalej, aby sprawdzić parametry życiowe Dyni i jej welurowego czeladnika.
Wcześniej wystarczyło wysunąć rękę spod kołdry i przez sen pomacać.

(...)
Znowu czegoś tam nie mówię.
Z uprzejmości? Z bezsilności? Ze wzruszenia ramionami, że nie moje życie, nie moje problemy, nie mój cyrk, nie moje makaki?
Ze zmęczenia tematem?
Wie lepiej.
Cokolwiek powiem, nie ma znaczenia.
Wie lepiej.
Czy ma świadomość własnych błędów, pochopnych, idiotycznych decyzji i ta męcząca autokreacja jest na potrzeby tej rozmowy, czy rzeczywiście wierzy, że jest skrzyżowaniem Marii Skłodowskiej z dziewicą Emilią Plater?
Najbardziej mi szkoda tego dziś nowonarodzonego.
Nie ogarniam rozmiaru tego z czym przyjdzie mu się zmierzyć.
Nie wierzę, że wyjdzie bez szkody.
I drga mi od tego broda.

(...)
KLIK w kolekcję ciotki b.
[mryg]

©kaczka

726

[27 Feb 2011]

(...)
(F)ROCK IT, BABY, (F)ROCK IT!


(...)
Przeczesaliśmy okolicę w promieniu dwustu metrów od drzwi wyjściowych i znaleźliśmy coś, co reaguje, gdy spuszczamy wodę w ubikacji.
Coś – niewątpliwie o charakterze licznika - tkwi w głębokiej i ciemnej studzience ściekowej.
(Głębokość i ciemność nasuwają tu porównania natury czysto anatomicznej.)
Aby dotrzeć do wnętrza musieliśmy usunąć pokaźną biocenozę, która przez lata wrosła i przywarła do pokrywy studzienki.
Wniosek?
Jedyny wniosek?
Liczniki na tej Wyspie odczytują tresowane krety.
Dzięki temu odkryciu, Norweski, który obsesyjnie notuje codzienne odczyty liczników, będzie dodatkowo straszył sąsiadów, nie tylko nagle wyrastając im za oknem, w ciemnościach, z latarką w ręku (liczniki prądu i gazu wywieszono na zewnątrz), ale teraz również z łomem.
Z łomem, bo po pierwsze, pokrywa studzienki jest upiornie ciężka, po drugie, nigdy nie wiadomo, co wylezie z wnętrza?
Szczur?
Wodne dzieci?
Pan Ropuch?
Wojownicze żólwie ninja?

(...)
Dynia lubi czerwone.



©kaczka

725

[26 Feb 2011]
Jedzenie z Dynią na mieście jest teatralnym przedstawieniem.
Scena, scenografia, widownia.
Na kawiarniany stół wjeżdżają kuchenne utensylia.
Talerze, łyżki, słoiki, pojemniki, torebki.
Psze, Dyniu, wybieraj!
Konsekwentna Dynia zawsze zaczyna od sera.
Na uwerturę.
W zależności od smakowitości dań Dynia podryguje jedną lub dwoma nogami.
Jeśli widzowie ociągają się z przejawami zaintersowania i zachwytu Dynia krzyczy eeeeeeee!
(Jeszcze się taki nie znalazł, który by się nie obejrzał.)
Po uwerturze zboża i przeciery.
W ostatnim akcie autografy uśmiechów, głaskania po głowie i werbalne napiwki dla matki.
Je aż miło patrzeć.
Jak pisklątko (o tak, kukułki!).
Pięknie je obiad (ach nie, to tylko drugie śniadanie).
I zwyczajowo.
Taki śliczny chłopczyk.
Kurtyna.

(...)
Wyglądam przez okno i zastanawiam się, czy nadejdzie taki moment, że machnę ręką, lub co gorsza, uznam za przyjemne dla oka.
Przedmiotem zadumy jest własność ziemska.
Konkretnie, sposób zagospodarowania miedzy.
Jeśli twój ogród graniczy tu z czterema innymi to otaczać go będzie pięć różnych płotów.
Jeden amatorsko murowany, drugi spróchniały płożący się po ziemi, trzeci z żywej, nieheblowanej, wysokiej na trzy metry deski, czwarty – fantazja niespełnionego metaloplastyka i piąty pomalowany na różowo.
Czy kiedyś przestanie mnie od tego wykręcać?


©kaczka

724

[25 Feb 2011]

(...)
Ruszyła.
Do tyłu.
Podstępem ujarzmiła balię.
Jeśli nie możesz pokonać, wypluskaj zawartość.
Jej nową kulinarną pasją są krumpety.
Gdy zasypia obejmując ręką moją szyję, roztapiam się jak masło na gorącym krumpecie.
Zasnęła.
Śpi.
Sączę gruszkowy jabłecznik.
Jem cobądź za nic mając wartość odżywczą lub kaloryczną.
Rozkoszna cisza.
Przyjemna samotność.
Miałyśmy dziś zwiedzać Dewon.
Ale wstałyśmy w południe.

©kaczka

722-723

[23-24 Feb 2011]

(...)
Komunikat meteo.
Czternaście stopni.
Lazur na suficie.
Norweski w drodze na lotnisko, na którym jak informuje BBC, ma wszelkie szanse otrzeć się o ewakuowanych z Trypolisu.
Mam nadzieję, że go nie rozdepczą.
Przed nami, Dyniu, bardzo długi weekend.
Kiedyś, w identycznych okolicznościach, spałabym pewnie do południa.
Teraz trapi mnie myśl, czy mam aby w zapasie wystarczającą ilość niemowlęcych rozrywek.

(...)
Tutka po lukrecjowych cukierkach Erwachsenenlakritz - kein Kinderlakritz wypełniona zakrętkami od słoików z przecierem.
Pudełka po cytrynowym jogurcie.
Butelka po mleku w płynie.
Butelka po wodzie w płynie.
Kolejowe, trudne do podarcia i zmemłania, bilety.
Znaleziona na ulicy piłka golfowa zamknięta w opakowaniu po proszku do pieczenia.
Kartony po mlecznej kaszy.
Kosmicznie srebrne opakowania po bezkofeinowej kawie.
Pudełka po niemowlęcym kurczęciu w kapuście.
(Mentalna notatka na przyszłość: nie karmić niemowlęcia kapustą.)
Pokrywka od tutki octowych Pringles.
Klamerka od dziecięcego fotelika.
Wąsata lampka LED.
Matki Manolo Blachnik z Ikei.
Skarpetka.
Talerz, gdy wysypie się z niego wszystkie jagody.
(Na dywan. I wgniecie. Głównie w białe paski. Rękami.)
Marakasy.
Tamburyn.
Katalogi LEGO, po stokroć bardziej rozrywkowe, niż same klocki.
(Klocki nie chcą się tak atrakcyjnie drzeć na strzępy.)
Gustownie wątpliwa, azjatycka produkcja, w której od brutalnej eksploatacji (czytaj: ciskania o podłogę) wymieszały się wszystkie głosy zamkniętych weń zwierząt.
(Kakafonia szalenie cieszy Dynię.)
A najlepsza jest i tak skradziona ze stołu ulotka od Chińczyka na wynos.
I korkowa podkładka.
I Antonio Carluccio’s Passion for Pasta.
Oraz pilot od telewizora.
Wyszłam, weszłam, Dynia oglądała to:



Nie kupujemy zabawek.
Brak na nie popytu.

©kaczka

721

[22 Feb 2011]

(...)
Na dnie butelki wina rozpuszczają się myśli, o tym ile dziś mam lat i dlaczego coraz więcej.
Na dnie butelki wina dekantują się myśli, ach, gdybym była młodsza, Norweski, ach gdybym była młodsza, zrobilibyśmy sobie tuzin Dyń i ogromny stół by wszystkie Dynie posadzić dookoła.
Norweski przezornie konfiskuje butelkę.
W urodzinowym prezencie dostaję przenośne więzienie dla dziecka.

(...)
Najbardziej jestem wściekła, mówi N., że w drodze z Wielkiego Jabłka skonfiskowali mi całą kolekcję szyszek sekwoi.
- Najbardziej jest wściekła, bo celnicy skonfiskowali jej sekwoje. W szyszkach. – powtarzam Norweskiemu.
Wzrok Norweskiego mówi: na litość boską! zanim cię poznałem, żaden z moich przyjaciół nie ryzykował więzienia przemytem zdrewniałej flory.
W tym roku jadę po bandzie, mówi An(g)ielska Ciotka, ser, czipsy i czekolada.
- ... ser, czipsy i czekolada. – powtarzam Norweskiemu.An(g)ielska Ciotka odejmuje sobie od ust na okres wielkopostny ser, czipsy i czekoladę.
Norweski wydobywa z siebie jęk poznawczego dysonansu.
Na buddę, przecież ona nie jest katoliczką!
Dodajmy, nie jest nawet przesadnie anglikańsko wierząca.
Ale sobie odejmuje.
Jakaś towarzyszy temu odejmowaniu świecka, miejscowa, niepojęta, postna tradycja.
Bo nie ona jedna sobie odejmuje.
- ... ale zaczyna odejmowanie cztery dni wcześniej, bo w trakcie leci do Rzymu na cztery dni, a tam ani myśli czegokolwiek sobie odejmować. Się jej wyrówna.
Norweskiemu od powyższych wynurzeń eksploduje głowa.

(...)
Tobołek.


©kaczka

719-720

[20-21 Feb 2011]

(...)
Opadło bielmo z oczu (sic!).
Jest Dynia, nie da się dłużej ukrywać, zezowata.
(Nawet moja miłość nie jest tak ślepa, aby zaprzeczać.)
A jej język jest przyczepiony na zbyt krótkiej smyczy do dolnej żuchwy.
- Wezmę odpowiedzialność za język... – mówię próbując bezskutecznie sięgnąć językiem nosa. Sztuczka, którą od niechcenia wykonuje Norweski. – ... pod warunkiem, że przyznasz się do zeza.
Norweski zapiera się, że przekazał Dyni wyłącznie dobre geny.
Geny oszczędności i miłości do leberwurstów.
Ostatecznie może przyznać się do szczeliny między górnymi siekaczami.
Ale do tego Dyni potrzebne są siekacze.

(...)
- Dadadadadadadada. – pokrzykuje Dynia na widok Norweskiego, co tegoż wpędza w nieopisaną dumę.
- Nie puchnij. Tak samo Dynia pokrzykuje na widok twarogu. - mówię z zawiścią. Ja, ręka, która karmi, gotuje, przeciera, głaszcze, wygładza, ubiera, zabawia i przytula w cyklach dwadzieścia cztery  na siedem.
Dla Dyni ręka bezimienna.
- To tylko dowodzi, że jestem jedną z najważniejszych osób w jej życiu. – zwinną ripostą siecze Norweski.
Damn!


(...)
Najważniejsze.
Zapytane, która z nich dostała w tym roku najwięcej świątecznych życzeń, panny z Niegowa wykrzykują, wyrywając sobie z rąk  słuchawkę telefonu: JA! JA! JA!
Każda z nich dostała największe, najlepsze i najpiękniejsze.
O to chodziło.

©kaczka

718

[19 Feb 2011]

(...)



©kaczka

717

[18 Feb 2011]

(...)
- Dyniu, to Humphrey Bogart, a to Audrey Hepburn, ona jest córką szofera, a on jeszcze nie wie, że ją kocha, wyjdź spod stołu, bo on zaraz da w pysk swojemu bratu, a potem  będzie ją całować i będą żyć długo i szczęśliwie.
Na dźwięk ‘całować’ Dynia wystaje spod mebla i składa usta w dużą, oślinioną, mocno niehigieniczną literę o.
- Całuj. – mową ciała konwersuje rozcałowana Dynia.
Na ekranie Humphrey i Audrey rzucają się sobie w ramiona.
Całowanie zasłaniają napisy końcowe.

(...)
Pszeniczna.




©kaczka

716

[17 Feb 2011]

(...)
Gdy już (naiwnie) wydawało nam się, że kontrolujemy dostawców prądu, gazu, fonii i wizji, odezwał się Szczodrobliwy Doręczyciel Wody i przedstawił rachunek.
Z treści rachunku wynika, że jesteśmy głównym ujęciem Amazonki, prowadzimy hydroponiczną hodowlę ogórków, a w ogródku postawiliśmy fabrykę celulozy.
Na litość boską, nawet ja nie jestem w stanie przepuścić przez naszą wannę i kuchenny zlew tysiąca litrów wody dziennie!
Od Dyni nie mogło przybyć zużycia, bo wiadomo, Dynia nie przepada, a i wannie daleko do basenu olimpijskiego.
Bądź lodowiska.
Zasadniczą trudnością w zweryfikowaniu odczytu licznika jest to, że nikt nie wie, gdzie zlokalizowany jest ów licznik.
Ani Sragencik, ani Srajemca, ani sąsiedzi.
- Gdzieś wzdłuż drogi. – mówią. – Taka malutka skrzynka. Albo duża. Kwadratowa. Może prostokątna. Okrągła? Szara. Aluminiowa. Plastikowa. Na ścianie. Choć raczej w chodniku.
Ci, którzy szukają czarnych skrzynek mają, zdaje się, ten handikap, że takie skrzynki emitują sygnały.
Nasza milczy.
Mając w perspektywie przekopać pół wsi, zadzwoniłam do Szczodrobliwego z prośbą o współrzędne.
- Ale my nie wiemy, gdzie są liczniki. – stropiła się miła panienka.
- Nie wiecie, gdzie jest licznik, o którym w moim rachunku stoi, że go odczytano???
- Może spróbuj Google Earth?
Milczę, bo i cóż powiedzieć.

©kaczka

715

[16 Feb 2011]

(...)
Jeśli dziś środa, to Dynia znów obnosi glut.
Czy to ciągle ten sam, czy mutant, czy haute couture, czy prêt-à-porter?
Czy chińska masówka, czy okaz sygnowany przez projektanta?
Czy to preludium zębienne, zew górnych siekaczy, czy rysy na układzie immuno?
Tak czy inaczej, rozwój społeczny Dyni stoi glutem.
Od bardziej rozwiniętych dziatek Dynia nauczyła się profesjonalnie i nonszalancko ścierać glut rękawem.
(O ile wcześniej nie wciera go w moje odzienie.)
Przy bardziej rozwiniętych dziatkach Dynia odkrywa również podstawy asertywności.
Wątły, anemiczny chłopczyna, który zasadził się na Dyniową grzechotkę, powiewał dziś przyczepiony do grzechotki, bo Dynia postanowiła nie oddać.
Ba!
Dynia jedną ręką machała grzechotką z wątłym chłopięciem, a drugą przyciskała do piersi wypchane psie nogi. W przód psa wczepiona była słusznych rozmiarów Piszcząca Jak Jasna Cholera Klaudyna.
Ostatecznie wygrała Klaudyna, głównie ze względu na różnice w kategoriach wagowych zawodniczek, używanie przez Dynię jednej ręki i pochopną przerwę na strategiczne otarcie gluta.
(Pies od dziś przedstawia się jako jamnik.)
Motoryka Dyni nadal bez zmian.
Pękaty, kulkowy brzuch pozwala co prawda Dyni obracać się na nim dookoła z wdziękiem  breakdancerki, ale faza pościgu za wybraną ofiarą pozostawia jeszcze wiele do życzenia.
- Tylko, przebóg, nie mów, że i twój Henryczek raczkuje. – uprzedzam matkę kolejnego Henryczka przy parzeniu herbaty, rozlewaniu mleka w dzbanuszki i rozkładaniu społecznych ciasteczek na społecznych serwetkach. W moim matczynym ego nie ma wiele miejsca na ‘second best’.
- Ależ skąd. Lekarz mówi, że to typowy wcześniak. – mówi matka kolejnego Henryczka – Nie cierpi leżeć na brzuchu, chciałby wyłącznie stać, a posadzony gibie się na wszystkie strony.
Jakby mówiła o Dyni sprzed tygodnia.
A pod naszą sofą na nóżkach mieszka potwór, który zasysa niemowlęta.
Wciąga je tam za nogi i nie wypuszcza.
Tak zeznała zaryczana, zasmarkana Dynia wyciągnięta dziś z paszczy potwora minimum pierdylion razy.
Albo mamy krzywą podłogę, albo w grę wchodzą zjawiska paranormalne.


©kaczka

714

[15 Feb 2011]

(...)
Te cztery dni pracy od sierpnia to nie jest najlepsze rozwiązanie.
Tak myślę.
Chyba, że – optymalnie – Dynia polubi opiekunkę.
Irytuje mnie argumentacja.
Niedobór zasobów ludzkich, bo jedna z matek już pracuje w cyklach trzydniowych, a miejsce po Gospelowej Chórzystce (tej przyjętej w ramach najprofesjonalniej przeprowadzonego procesu kwalifikacyjnego) nadal pozostaje wolne.
Czyli, że jak?
Mam pecha, bo nie urodziłam wcześniej?
Mam pecha, bo przyjęli niekompetetną chórzystkę i miast zwolnić ją po trzech miesiącach, zwlekali pół roku, a od jesieni nikt się nie kwapi, by nareszcie kimś rozsądnym ten wakat wypełnić?
Mówi mi Charyzmatyczny Lider, że i owszem, mogę sobie wrócić na trzy dni, tyle, że jakby nie na poprzednie stanowisko.
To samo mówił, gdy pierwsza matka upierała się przy trzydniowym tygodniu.
Pstryk palcami.
Pierwsza matka pracuje trzy dni, tam gdzie pracowała wcześniej.
Może winnam mocniej tupnąć nóżką?
Może Charyzmatyczny ma ochotę pozbyć się mnie, tak jak próbował z pierwszą matką?
Może mu się zdaje, że to ja nieustannie na niego donoszę i mam pretensje, podczas, gdy o ironio! donoszą na niego wszyscy inni.
Nie ja.
Nic nie wymyślę.
Muszę odczekać do maja.

(...)
Sragencik wynajmu przysłał Maintenantora.
Maintenantor, nim zdążyłam go powstrzymać, uderzył młotem w precyzyjny kurek od gazu i powiedział ‘gotowe’.
Normalnie wbił go w kuchenkę.
Jak w slapsticku.
Na moje, że to nie jednak ten efekt, o który nam tu chodziło (bo chodziło nam o używalność kurka), Maintenantor rzucił się boso ku drzwiom (bo uprzejmie buty zostawił na deszczu przed drzwiami) i uciekając wołał, że mamy wszak jeszcze trzy palniki gazowe.
Nie skłamał.
A na mieście mówią, że by wysłać dziecko do najlepszej szkoły we wsi, trzeba mieć poparcie proboszcza.
Anglikańskiego.
Poparcie nabywa się niedzielną obecnością w pierwszych ławkach, sprzątaniem krużganków, wypiekaniem ciasteczek i śpiewaniem w chórze.
Coś mi mówi (i nie jest to Archanioł), że Dynia nie będzie pobierać nauk u Najświętszej Maryi Panienki Dziewicy.
Nieświadoma tegoż Dynia zjadła właśnie dwa banany w rozmiarze M.
Banany w paproszkach.
Bo Dynia lubi je tylko z podłogi.
Zamówiłam Wańkowicza, Lipińską i Chmielewską.
Termin dostawy: siedem dni roboczych.


©kaczka

713

[14 Feb 2011]

(...)
Mieszkanie na wsi nie jest dla tych, którzy cenią sobie niezatarte granice personalnych dystansów.
Zapisałam się na pilates.
Zajęcia prowadzi sąsiad zza ściany.
Ten, który kąpie swój kosz na śmieci i pod linijkę strzyże wspólny krzak z lewej strony.


©kaczka

712

[13 Feb 2011]

(...)
Dwanaście godzin snu.
Pięćdziesiąt minut destylowania witaminy D przez filtr ołowianych chmur.
Trzy razy po piętnaście minut przekąszania.
Godzinna, rwana drzemka.
Chroniczna ulewa.
Głowa wkręcona w imadło hektopaskali.
Prawie dziesięć godzin w charakterze kaowca na meteorologicznym kacu.



©kaczka

711

[12 Feb 2011]

(...)
Mogłabym obwozić Dynię po jarmarkach ze spektaklem ‘Dynia je’.
Przy wczorajszej kawie Dynia od niechcenia przekąsiła kaserolą z kurczęcia, uderzyła w bek na widok dna, poprawiła tropikalnym przecierem, całość dopchała garściami mlecznej piany z dna mojej filiżanki, kradzionym chrupkiem i dwoma imbirowymi ciastkami. Dopchałaby trzecim, ale w połowie trzeciego spektakularnie zasnęła.
(Rzecz jasna, nie wypuściwszy ciastka z dłoni.)
Matki Stowarzyszone, te które przecierają zawartość przetartych słoików, gdyż ich dziatki nie lubią grudek, nie lubią przypraw, nie lubią brokułów, nie lubią chrupek, nie lubią drobiu, grobowo milczały przyglądając się z zawiścią.
Dziś Dynia nie darowała ruskim pierogom, gotowanej marchewce w słupkach, ćwiartkom kiwi i makaronowym krętkom.
Norweski, który po raz pierwszy uczestniczył w performansie Finger Foods był wstrząśnięty bezzębną wydajnością.
Zebrawszy resztki z podłogi napomknął coś o szarańczy.
W kwestiach kulinarnych Dynia jest jak złota bryłka.
Bryła?

(...)
Blow a raspberry słowiańskie słowniki tłumaczą na wytknął język i prychnął.
Tłumaczenie zupełnie nie oddaje istoty dętej maliny.
Przez cały dzień w odpowiedzi na nasze pytania o zdrowie, o samopoczucie, o kulinarno-spacerowe preferencje, Dynia nabiera powietrza w płuca, skupia się, czerwienieje na twarzy i wydmuchuje malinę wydając z siebie potężne PRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRUUUUUUUT!
Prosto w nasze autorytety.

©kaczka

710

 
[11 Feb 2011]

(...)
Przeciw.
Dług wobec korporacji.
(I nie jest to, niestety, dług wdzięczności.)
Przeciw.
Bezpośrednia, niczym nieskrępowana obecność Norweskoleśnych. Prawie na wyciągnięcie ręki.
Przeciw.
Perspektywa znalezienia nowej pracy porównywalna z szansą wuja Toma na posadę skarbnika w zarządzie głównym Ku Klux Klanu. (Po głębszym zastanowieniu, dochodzę do wniosku, że ON, w odróżnieniu ode mnie, miałby jednak szansę.)
I to chwilowo całkowicie przesłania ciągnące się po horyzont aleje wyrafinowanego nabiału, ocieplane pomieszczenia mieszkalne, solidne niemieckie kredensy, cywilizację i Europę.

(...)
Embarrassing bodies.
Ja w kuchni, Norweski przed ekranem, w ekranie bakterie.
- Czerwone tło, żółta obwódka. Zgaduj, kaczko.
- Żółte, bo hemoliza? Czy żółte, bo fermentacja?
- Widzę czerwone tło i żółtą obwódkę.
- Symptomy?
- Człowiekowi rozpływa się noga.
- Gronkowiec?
- Zaimponowałaś, kaczko.

Niechcący.
Acz jest nadzieja, że mleko nie zalało mi połaci mózgu odpowiedzialnych za zarabianie pieniędzy.

(...)
Trzy dni w tygodniu przez pierwsze trzy miesiące.
Cztery dni w tygodniu przez resztę miesięcy.
Tyle zdołałam wynegocjować.

(...)
O Dyni, która jeździła koleją.





©kaczka

709

[10 Feb 2011]

(...)
Cherlawy Henryczek od soboty raczkuje, wstaje i siada.
Pewnie też od paracetamolu.
Dynia nadal wyłącznie turlu turlu.
- Dyniu – szepcę Dyni w ucho – pospiesznie czyń notatki dotyczące mechaniki, hydrauliki i trajektorii, gdyż jeśli twój ojciec się dowie o wyczynach Henryczka, a dowie się, bo zaraz po wsi się rozniesie,  to żyć nie da nam obu.
Dynia na to  turlu turlu i w śmiech.
- Czemu Dynia tak wrzeszczy? – niepokoi się w telefonie wuj m.
- Bo nie może dosięgnąć pudełka po bikarbonacie. Miast skupić się na próbach dotarcia do celu, liczy, że to ja wstanę i jej przyniosę...
- Stosujesz zimny chów! – oburza się wuj m., albo raczej ta wrażliwa część jego natury, której istnienia nie znałam -   Natychmiast daj dziecku pudełko.
Po raz pięćdziesiąty drugi w ciągu ostatniej godziny?
Mowy nie ma.

(...)
Pudełko wiejskiego twarogu.
Siekany banan.
Kartonik owocowego przecieru.
Weetabix.
Cynamon i wanilia.
W jednym talerzu.
Oto co Dynia – wzrostem, wagą, obwodem głowy nadal przytwierdzona do pięćdziesiątego centyla –  nazywa przekąską między posiłkami.

(...)
Stworzenie Adama.
Prawie.





©kaczka

708

[9 Feb 2011]

(...)
Sześćdziesięciu okulistów?
Sześciu lub szesnastu alergologów?
Na całe Zjednoczone Królestwo?
Widać zdrowie im dopisuje.
Albo to przez ten łagodny, ciepły klimat, albo ludzkość stanowczo nie docenia pożytków z konsumpcji paracetamolu.
Poszedł Norweski ostatnio do Wojskowej i Rodzinnej, bo znudziło mu się znamię.
Wojskowa i Rodzinna nie okazała się kreacjonistką (takim Bóg cię stworzył z haluksem, gruźlicą, znamieniem i tężcem i półpaścem, to takim sobie bądź...), o dziwo, nie poradziła również okładów z paracetamolu.
Wciągnęła Norweskiego na listę wycięć.
- ... powiedziała, że musi zebrać wystarczającą ilość chętnych do wycinania i wtedy będzie taśmowo wycinać przez cały dzień...
Albo amputować pod obstrzałem i hukiem szrapneli.
W końcu lekarze wojskowi pewnie mają w tym doświadczenie.
Mniemam, że chirurgów też nie potrzebują tu na Wyspie w nadmiarze.

(...)

Jedni zamurowują, drudzy wykuwają.
(Jak to szło? Większość tutejszych domów powstała bez udziału architektów?
Chyba nawet przy zdecydowanym ich sprzeciwie.)

(...)
Kupiłam Dyni powieść Shirley Hughes pod intrygującym tytułem ‘The Big Concrete Lorry’.
Myślałam, że to fikcja literacka, że taka tam opowiastka o różowych księżniczkach z pałacowego placu budowy, a tu okazało się, że to kronika! Tak dosadny opis tubylczych obyczajów, że Kolberg Oskar z Malinowskim Bronisławem zapłakaliby ze wzruszenia.
Oto angielska rodzina, która nie mieści się w swoim szeregowym domu, głównie ze względu na nagromadzone dobra, oceniając po ilustracjach, ze sklepu ‘Wszystko za funt’.
Rodziny nie stać na nowy dom.
- Ach gdybyż tylko nowe domy były tańsze! – wzdycha ojciec rodziny (wyraźna aluzja do polityki ekonomicznej Browna) i kopie dół pod przybudówkę zainspirowany prospektami ogrodowych konstrukcji o nazwach Wersal, Luwr, albo i Windsor.
W kopaniu pomaga mu pies.
Nieuczciwy dostawca środków budowlanych przywozi tonę szybkoschnącego cementu i zrzuca przed domem obok kubłów na śmieci dekorujących wejście.
Szczęśliwie, dzięki pomocy etnicznie zróżnicowanych sąsiadów, prawie całość cementu ląduje w dole.
Przybudówka powstaje, sąsiedzi popijają lemoniadę, a przed wejściem do domu już zawsze straszyć będzie szary kopiec cementu, który zastygł i którego nikt już nie ma ochoty ruszyć.

(...)
Rodziłam poirytowana.
(Jedyne okołoporodowe uczucie, którego pamięć przetrwała do tej pory.)
- Jak to, że rodzę? Teraz? Miało być za sześć godzin! – oburzyłam się na sugestię położnej z perspektywy podłogi, na której leżałam udrapowana w embrion. (W embrion, który połknął globus.)
Położna wymamrotała coś pod nosem, co dziś składam w nie wydaje mi się, abyś miała czas negocjować.
Osiem minut później Dynia jadła swój pierwszy posiłek.
(Teraz widzę, że apetyt dopisywał jej od narodzin.)
Z tysięcy rzeczy, z którymi zupełnie sobie nie radzę, na czubku listy są gwałtowne zmiany planów i scenariuszy.
Sześć godzin to sześć godzin, nie osiem minut.
Kropka.
Dlatego, gdy nagle materializuje się okazja, by przeprawić się tratwą na kontynent i już nie wracać...
... to doznaję nagłego ataku niewyobrażalnej paniki.
(Sześć godzin! Sześć godzin to nie osiem minut!)
I mam w głowie tyle ZA, ile PRZECIW.

©kaczka

707

[8 Feb 2011]

(...)
Osiem miesięcy, jeden dzień.
Urzędowa wizyta u Środowiskowej.
- ZEZ!!! Ma zeza. – triumfuje Środowiskowa świecąc w Dynię latarką. Triumfuje jakby była nowozelandzkim lotniskowym biglem, który wywęszył przemyt pestek od mandarynek. - Będzie nosić opaskę! Zakleimy oko czarnym plastrem! Minimum rok! W najlepszym wypadku! Okulary korekcyjne! Grube, ciężkie szkła! Operacja! Wyjęcie oka! Dostrojenie amplitudy nerwu wzrokowego w znieczuleniu miejscowym! Albo bez znieczulenia! Niemowlęta trudno znieczulić! Włożenie oka z powrotem! Transplantacja obu oczu! Łyżeczką! Kolejna operacja! Laserowe odcięcie głowy! Przyszycie głowy wędkarską żyłką! Od kiedy nosisz okulary? Czy twój partner nosi okulary? To dziedziczne! Zez jest dziedziczny! Żadne z was nie nosiło okularów?  Pewnie matki wam zdejmowały do zdjęć! Matki zawsze zdejmują okulary do zdjęć! Zez! Zez! Zez! Lewe oko nie nadąża! Albo to prawe jest zbyt szybkie! Chyba cię nie zdenerwowałam? Nie zdenerwowałaś się, prawda? Nie ma czym się denerwować. Nie denerwuj się. Zanim przyślą ci skierowanie do ortoptysty [DO KOGO???], a kolejka jest długa, pewnie jej minie. Zresztą może się mylę i wcale nie ma zeza.
...
Wcale mnie nie zdenerwowała.
Nic we mnie nie drgnęło, nic się nie skurczyło, żadnych hormonów walki, żadnego oddychania w papierową torebkę.
Chyba nabrałam dystansu.
Za drzwiami obejrzałam Dynię pod światło.
I jedno i drugie oko wydają się mieć tę samą prędkość.

(...)
Niebo się spruło.


Czemu tak drastyczne środki? Przecież nikt tu i tak nie myje okien.





©kaczka

706

[7 Feb 2011]


(...)
Ma osiem miesięcy.
Dziś w bibliotece była mózgiem wielkiego napadu na torbę pluszowych zwierzątek starego MacDonalda.
Jak Bonnie i Clyde.
(Clydem był chłopczyna, który już opanował sztukę szybkiego biegania. Dynia uśmiechała się słodko i wskazywała paluszkiem, na które z wypchanych truchełek aktualnie ma ochotę.)
W domu teleskopową ręką po raz pierwszy przerearanżowała zawartość półki pod telewizorem, na którą to półkę – rzecz oczywista – po raz pierwszy wyegzekwowała prawidłowy azymut.
Turlu turlu pierdut.
Z hukiem.
MASH, Persepolis, Northern Exposure.
Z jękiem chińskiego cyferblatu.
Budzik.

(...)
Lubi pojazdy mechaniczne i książki przyrodnicze. 



©kaczka

705

[6 Feb 2011]

(...)
Przejaśniało.
Światło igra po salonowej podłodze.
Dokładnie widać, kto z sąsiadów myje samochód, kto wystawił kubeł na śmieci, a kogo zdradza żona.
Nie, Boże broń, nie umyłam okna.
Przystrzygłam jedynie krzak, który rósł za nim od wiosny.
(Niczym nieograniczana wolność dla zarośli i runa.)
Bezskutecznie próbowałam utrefić krzak na rzeźbę ogrodową, aby dorównać przyciętej pod linijkę prawej jego części.
Tej, która należy do sąsiadów.
Wyszło bonzai.
Witki po resekcji złożyliśmy w ogródku.
Liczyłam, że znikną wśród nieprzystrzyżonej trawy.
Nadaremnie.
Tylko czekać, aż bobry zaczną budować żeremie.

(...)
Nade wszystko brakuje mi chyba słowiańskiej księgarni, antykwariatu, biblioteki.
Wejść, otwierać na chybił trafił, czytać na miejscu lub na wynos, być na bieżąco z nowym, wybierać po treści, nie po opisach ze stron internetowych księgarni.
Jak raz, przeczytałabym coś lekkiego, zgrabnego, zabawnego, swojskiego, bez krzywdy, bez dramatu, bez literackich überambicji.
Ile razy można sięgać po Wszystko czerwone?


©kaczka

704

[5 Feb 2011]

(...)
Sale zabaw to wojenne terytoria.
Rambo pierwsza krew, czas apokalipsy, łowca jeleni.
Zasieki i szańce.
Podbiega Dzieciór i próbuje anektować Dyniowy rowerek.
- MOJE MOJE MOJE MOJE – drze się Dzieciór, wykrzywia twarz w paskudnym grymasie, tupie nogami, robi się coraz większy, rośnie i zamierza się pięścią w stronę Dyni.
Łapię pięść w locie.
Zaciskam.
- Spadaj Dzieciórze. – syczę.
Dzieciór dębieje, maleje, znika.
(Za chwilę odreaguje kopiąc własną matkę.)
Dynia jeszcze nie rozumie.

...
Ilu pięści nie zdążę zatrzymać na czas?
No ilu?



©kaczka

702-703

[3-4 Feb 2011]

(...)
Sygnowana charakterystycznym glutem infekcja objęła już całą wieś.
Prawdopodobnie idzie dalej.
Być może nawet w waszą stronę.
Pytam matkę Henryczka, czym traktuje glut.
- Paracetamolem. – odpowiada między jednym pląsem a drugim.
- Przebóg! To Henryczek ma glut z gorączką? – zmartwiła mnie perspektywą.
- Nie, ale skoro płakał...
Oto myśl przewodnia tutejszego macierzyństwa, błyskotliwa i słuszna.
Czyń tak, aby TOBIE było wygodnie.
Świetny zamysł.
Jakże obcy słowiańskiej martyrologii i biblijnemu w bólach matką będziesz.
Tyle, że jak każda porządna ideologia – źródło wypaczeń, fałszywych interpretacji i korupcji.
Aby TOBIE było wygodnie.
Frytka na głód, a na płacz paracetamol.
A Matka Henryczka jest pielęgniarką.

(...)
Wczoraj Dynia zasadziła się na swoją pierwszą kanapkę.
Chleb gruboziarnisty, masło, ser.
To, co przeszła kanapka zanim trafiła do żołądka podpada, tak sądzę, pod naruszenie wszystkich konwencji genewskich.
Nawet tych drobnym drukiem.
Gdy w grę wchodzi jedzenie, Dynia nie bierze jeńców.

(...)
O siódmej rano czasu nielokalnego wuj m. urodził syna.
Syn ma ponoć mocno ponad pół metra i waży mocno ponad cztery kilogramy.
Ryzykując życiem, wuj m. mówi, że tym razem poszło nad wyraz łatwo.

(...)





©kaczka

701

[2 Feb 2011]

(...)
By osłodzić Dyni (bez)zębną zgryzotę postanowiłam odwinąć ryżowy pudding.
Zdrowy, zbilansowany, domowy.
Jakie głupstwo mi rozum zjadło,  jaka ślepota opadła na zmysły, co zwiodło intuicję na manowce, że tak bez zastanowienia pochwyciłam pierwszy przepis jaki wypluł internet?
Amerykański przepis.
W calach, dolarach i kubeczkach.
Ręka mi nie drgnęła przy sypaniu kolejnych paczek cukru, brew się nie uniosła nad ilością chochli cynamonu, waniliowy ekstrat wlałam wiadrem nie zadając pytań.
I oto mam pół garnka koncentratu.
Będzie Dynia to jadła do pełnoletności, bo bez rozcieńczania się nie obejdzie.
Bez rozcieńczania zjadłby jedynie autochton.
Poziom cukru w cukrze przypomniał mi autochtoniczne czekoladowe ciasteczka z Ohio.
Zdrowe, zbilansowane, niebieskie, domowe (!).
...
... co z kolei przypomniało mi, jak w Ohio hodowali niemowlęta.
Mikrofalówką i lodówką.
I zdaje się, sarkałam tedy w mankiet, że niemowlę pija mleko prosto z lodówki.
A teraz Dynia rąbie identycznie lodowate sery i jogurty.
I rozmrażany w mikrofalówce pasternak.
I zdaje się sarkałam, że progenitura Migdałów wiecznie z glutem u pasa.
A teraz Dynia chronicznie ślizga się na własnych.
- Co ty tam wiesz o amerykańskich przepisach! – przerywa mi spontaniczną recenzję puddingu N., która od minionego wtorku zamieniła Najlepszy z Kontynentów na Tutejszy Przyczółek Postępu, Technologii i Cywilizacji. – Jadłaś kiedyś fat-free masło?
Nie.

(...)
Już wiem dlaczego w tym narodzie nie zaginie kulinarna nonszalancja, kult frytury i watowanego chleba.
- Gotujesz dziecku? Osobne posiłki? – zdębiała pielęgniarka środowiskowa. – Czemu? Czemu tak się męczyć? Nie zawracaj sobie głowy. Podawaj jej to, co sami jecie.
Nie miałam sił wszczynać dyskusji.

(...)
Ryżowy pudding uratowała bita śmietana (tak, wiem, o śmietanie też pewnie sarkałam) i grecki jogurt.


©kaczka

700

[1 Feb 2011]

(...)
Bywają poranki, gdy człowiek wstaje, spogląda w lustro i podejmuje spontaniczną decyzję, że musi odrestaurować swoje zewnętrzne piękno.
Zaraz, teraz, natychmiast.
Azymut: salon urody Eden.
Ten między zakładem pogrzebowym, w którym być może Eden ma swoje udziały, a sklepem, w którym sprzedaje się koce elektryczne, termofory i draught excluders w postaci zwierzątek.
(Instytucja draught excluders do tej pory była mi zupełnie obca. Wychodziłam, jak się okazuje z błędnego założenia, że nie ma takiego przeciągu, którego nie pokonałyby solidnie dopasowane drzwi, solidna izolacja budynku, czy kaloryfer w kuchni.)
W Edenie porzuciłam niewinne swoje dzieciątko na pastwę recepcjonistki (niech ją błogosławią bogowie, gdyż w idealnym scenariuszu Dynia winna o tej porze spać, a nie spała) i pospiesznie oddaliłam się, aby zażyć cielesnej odnowy nim Dynia się wścieknie.
Zażyłam w nadmiarze.
Gdy zstąpiłam by odebrać kurtkę, buty i dziecko, zrelaksowane dziecko siedziało w wózku i ze zblazowaną miną przeżuwało gryzak.
Może opiekunkę przyjmie tak samo?

(...)
Stali bywalcy pamiętają.
Poprzedni sezon One Born Every Minute, dokumentalnej telenoweli z porodówki, oglądaliśmy w celach szkoleniowych.
(Pragnąc upić się w trupa po każdym kolejnym odcinku).
Bieżący – oglądamy już jako profesjonaliści.
Wczoraj, co więcej, było jak w domu, bo rodziła, klnąc szpetnie, Rodaczka.
Było obowiązkowe, medialne utrwalanie stereotypów, gdyż ona rodziła, a polski chłop tymczasem leżał w domu trzeźwiejąc.
Wiadomo ... i złodziej!  Bo każdy pijak to złodziej!
Urodziła Rodaczka rzekłabym łatwo, gładko i przyjemnie.
Nie pobiła naszego rekordu, ale kto by tam Dyni w osiem minut zdążył kamery rozstawić.
Nie nazwała dziecka Mieszko, Piast, ani Dziewięćsił, w tej kwestii jednak ostatnią jestem, która winna rzucać kamieniem owiniętym we flagę.
Była o wiele mniej irytująca niż ta miejscowa chórzystka z rodziny von Trappów, która rodziła obok i którą miało się ochotę zakneblować poduszką albo udusić słuchawkami jej własnego ipoda.
(Nie przestałaby prawdopodobnie piać nawet w znieczuleniu ogólnym.)
Z całego odcinka największe wrażenie pozostawił przystojny Pan Położna.
Kto oglądał, wie, że w jednym z odcinków Przyjaciół Jennifer Aniston zatrudniła wrażliwego opiekuna do dziecka.
Pan Położna był podobnego kalibru.
Było właśnie tak jakby Elmo (ten z Sezamkowej) odbierał poród.
I pomyśleć, że i my mogliśmy tam sprowadzić Dynię na świat.
Ależ przeoczenie!

(...)
Nadto.
Trzeci ząb ciska Dynią po domu.

©kaczka