Image Slider

[66]

[29 Apr 2014]

(...)
Tośmy pojechali.
Podróż z góry skazana była na udanie, bo najpierw obsrał nas ptak (i raczej nie makolągwa [1]), a potem nadzwyczaj zadowolony z jakości swej przemiany materii Biskwit.
(Człowiek łatwo zapomina, a przecież podróże zawsze były katalizatorem defekacji realizowanej nadzwyczaj wydajnie i w najbardziej niesprzyjających warunkach. Korek na autostradzie –sru! (sic! oraz sik!), przypięte pasami oczekiwanie na odlot – sru!, outfit do przebrania w luku bagażowym – sru!, siedemdziesiąt dwie pieluchy zamknięte w bagażniku – sru sru sru! )
Altes Land pozwolił nam zrealizować najrozmaitsze kulinarne fantazje.

Wielkanocne ciasteczka z przepisu z podręcznika Das Buntes Kochbuch, rok wydania 1960.


Cukier puder znaleziony w szafie Hauptcioteczki pochodził mniej więcej z tego samego okresu i miał tę przedziwną nutę smakową wynikającą z wysycenia aromatem setek innych przypraw, w tym głównie kminku i tymianku. Dżem był prawdopodobnie młodszy, ale metryka mu się rozmazała na deklu. Nutellę pożyczyło się z podróżnego opakowania nutella & go. (Dynia nie zrozumiała koncepcji i nim zdążyłam wyjaśnić wyjadła paluszki odcinając sobie tym dostęp do kremu. Sądząc po śladach, nie poddała się tak łatwo i próbowała wydłubać go palcem.)
Takoż myślałam, że ciasteczka pozostaną wymowną dekoracją, ale zeżarli.
I nadal żyją.

Dekadenckie napoje gazowane.

 

Za którymi kryje się jakaś Norweska miłosna afera. Przez co Norweski bazgrze niecenzuralne na etykietach i nie tyka, a ja i owszem.

Sześć kilo sałatki kartoflanej.
Z czego pięć i pół spożyła potajemnie Dynia, głównie po to, by następnego ranka powstać i zażądać niezwłocznego powiezienia jej do szpitala.  To jedna z tych historii, które są śmieszne po latach.
- To przez was – powiedziała Dynia tonem mocno oskarżycielskim, gdy samoistnie odzyskała zdrowie i w ostatniej chwili odwołała wizytę na ostrym dyżurze. – Too much onion!

Patera kanapek z wędzonym łososiem przeznaczonych na porezurekcyjne spotkanie komitetu parafialnego.
Pod osłoną nocy zjedliśmy (ja i Norweski) te z dołu, przemyślnie tak aranżując liście sałaty, by ukryły braki. Tym samym, tak uważam, wykazaliśmy niezachwianą wiarę w cuda oparte na rozmnożeniu ryb, choćby i wędzonych.

A do tego spotkaliśmy się – uwaga! lokowanie specjalisty! – z Głoską.
Głoską, spiritus movens akcji ‘Dwa słowa na dwa lata to o 270 słów za mało’.
Okazanie Dyni Głosce wyraźnie mi uświadomiło, że są w życiu każdej (?) matki takie chwile, że w bezkrytyczną miłość do progenitury wciska się pytanie: czemu tej progenitury nie pożarłam tuż po narodzinach?
Gdyż oto Dynia, którą normalnie trzeba błagać na kolanach, by uczyniła przerwę w swych monologach, na wizycie u logopedy postanowiła zamilknąć.
Na amen.
W porównaniu z Dynią taki Arnold Schwarzenegger w ‘Terminatorze’ był jak Demostenes.
Ale Głoska dała radę.
Okiem nie mrugnęła, gdy Biskwit pluł jej na kanapę, Dynia kontestowała turlając się po podłodze, Norweski wyjadał sernik wdeptując okruchy w dywany, a ja z rozpaczy ogryzałam nogę od stolika.
(Dała radę, ale zapewne dopisze do swej notatki na temat bon tonu na wizycie u logopedy: Rodzicu! Nie opowiadaj przy dziecku, że gdy tu skończycie to idziecie wykupić całodobowy karnet na karuzelę, gdyż słysząc to dziecko słusznie próbuje opuścić lokal przez tę klapkę w drzwiach. Tę dla kota.)
I wiecie co się okazało?
Okazało się, że po pradziadku Heinrichu Biskwit odziedziczył odstające uszy (stąd od niedawna pieszczotliwie nazywamy Biskwita - Charlesem), a Dynia – oburęczność.
Rety, jakie to ważne, by okazywać swe dziecko postronnym, bezstronnym a do tego wyspecjalizowanym.
Przez cztery lata kompletnie bezrefleksyjnie ustawiałam dziecku kompocik po prawej stronie i przez myśl mi nie przeszło, że geny pradziadka Heinricha gdzieś tam prześwitują przez podszewkę.
A prześwitują.
Natomiast na moje pytanie, gdy już opuściliśmy gościnny dom z sernikiem,‘czemu, Dyniu, ach czemu, nie przyłożyłaś do ucha telefonu, gdy prosiła cię o to Głoska?’ Dynia odpowiedziała patrząc na mnie z nieskrywanym politowaniem: ‘BECAUSE IT DIDN’T RING!
I z tym faktycznie trudno polemizować.


[1] Elektoracie, link do głosowania na Finkę Numer Pięć TU

©kaczka

[65]

[28 Apr 2014]

(...)
Z moralnych rozterek. Temat zastępczy.
To jest fascynujące społeczeństwo.
Naprawdę fascynujące.
I piszę to nie tylko dlatego, że położna od zorganizowanej gimnastyki mięśni pęcherza coraz bardziej zachowuje się jak enerdowska trenerka enerdowskich pływaczek przygotowująca drużynę do igrzysk pionierów.
(Może zresztą ona wcale, tak jak mi się wydaje, na mnie nie krzyczy? Może to nieznajomość języka nie pozwala mi w pełni docenić jej głośnej troski o mój zwieracz?)
Piszę to głównie dlatego, że w jednej piekarni, w której od stycznia próbuję kupić połowę chleba, dowolny chleb, który wybieram jest wiecznie, na bank ‘nieświeży, Liebe Frau, bardzo nieświeży, pani bierze TEN’.
TEN jest zawsze tym o kilka centów droższym, a piekarka za ladą zawsze zdąży pokroić i wcisnąć mi całość nim zdążę powtórnie podkreślić, że potrzebuję tylko pół.
To jest zabawne, bo piekarka zwykle rusza się tak powoli jakby brodziła w roztopionym asfalcie, ale w wyścigu do krajalnicy jest gepardem wśród Laugenprecli. W tym wypadku mówimy wręcz o przekroczeniu prędkości dźwięku. Chodzi wszak o to, by wyprzedzić moje: HALBES, BITTE!
W drugiej piekarni, gdzie przystaję kupić precle, preclarka jest prestidigitatorką.
Wnoszę, dla przykładu, opłatę za jeden precel. Za jeden, odnotujmy dla potomnych, należy się sześćdziesiąt centów. Podaję siedemdziesiąt, gdyż zrządzeniem losu w kieszeni znalazłam dwie monety – pięćdziesiąt i dwadzieścia i dokładnie je sobie stojąc w kolejce obejrzałam. Gdy nadchodzi moja kolej preclarka zręcznymi paluszkami otwiera kasę, dokonuje sprawnej podmiany dwudziestki na dziesiątkę i odmawia wydania reszty. Czasem, a bo ja wiem, może dla urozmaicenia sztuczki, wrzuci monetę w rękaw i udaje, że dostała tylko jedną.
A taki dentysta, dla odmiany, wypuszcza mnie z gabinetu z nowym wypełnieniem i obietnicą, że wkrótce przyśle  rachunek za usługę na adres, który podałam rejestratorce. (A mogłam przecież podać adres na Berdyczów, prawda?)
A ubraniowa sieciówka przysyła mi odzienie listem bez pobrania dołączając obietnicę, że pod koniec miesiąca przyśle rachunek. (A mogłam przecież kupić trzydzieści par skarpet, a następnie się wyprowadzić.)
Próbuję zdefiniować sobie tutejsze pojęcie uczciwości, ale sprawa wymyka mi się z rąk.

(...)
Pokonkursowo
Zainteresowanie przerosło me oczekiwania. Przez moment rozważałam, czy nie skłonić Dyni, by wykleiła dodatkowych piętnaście landszaftów z fauną, aby uszczęśliwić wszystkich, ale to nie na moje nerwy, o czym już w najbliższych odcinkach.
Tymczasem.
Tymczasem prawa do unikalnego dzieła zamieszczonego w poprzednim poście jednogłośnie (czyli jednym mym głosem) zdobywa E.W.
Komentarz trafiony w sam środek tarczy, albowiem bólom tworzenia towarzyszyły nieustanne jęki obu stron – artystki i marszanda.
Gratulacje!
Droga E.W., poślij w moją stronę koordynaty dla gołębia pocztowego! Email w profilu użytkownika.


©kaczka

[64]

[17 Apr 2014]

(...)
Jest tak.
Biskwit, nazywany obecnie Konwolucją (od nieudolnych, ale pełnych wściekłej determinacji prób turlania się po powierzchniach płaskich) odgryza sobie łapy.
Możliwe, że rozbija się o fantomowe zęby.
(Kij ci w oko, Wróżko Zębuszko!)
Możliwe jednak, że skoro odgryzał je sobie od momentu, gdy mu z blastuli wyprztyknęły dwie kończyny górne (mamy na to liczne dowody sprokurowane głowicą aparatury usg) teraz po prostu doskonali się w sztuce.
Do strumienia serwatki dołączyła, niewyczerpywalna jak ropa naftowa w Bahrajnie, struga śliny a w bonusie zacisk szczęk amstafa.
Do tego w ciągu jednej nocy [1] Biskwitowi wyrosło futro. Na szczęście tylko  na głowie.
Na szczęście, gdyż byłam już nieco zaniepokojona.
Sierść, zęby, zdegustowanie sytuacją polityczno-gospodarczą?
Jak nic, nadzwyczaj urodziwy wilkołak!
A skoro o wilkołakach.
Wczoraj jeden z Rezolutnych Lisków ukąsił Dynię w łopatkę.
Przez trzy warstwy odzienia, a ślad szczęk pozostał.
Może nawet pochyliłabym się nad tym zdarzeniem, ale gdy pojawiłam się w Instytucie pokąsana i kąsający spleceni w braterskim uścisku siedzieli w kącie i czytali książkę zgodnie przewracając strony.
...
Interakcje społeczne grupy rówieśniczej czterolatków są stanowczo zbyt złożone, bym była w stanie je analizować pamięcią operacyjną ogryzka mózgu.
Toteż jedynie zapytałam o statystyki zapadalności na wściekliznę.

[1] jednostka spoza układu SI; powszechnie wiadomo, że matkom niemowląt wszystkie dni, noce, miesiące, pory roku, lata i epoki zlewają się w jeden wielki glut

(...)
I ja też nieomal odgryzłam sobie łapę negocjując wymiar roboczominut poświęconych (sic!) edycji limitowanej.

 

Skutki niekontrolowanego rozrodu? Konsekwencje polityki prorodzinnej?
Interpretację dzieła pozostawiam P.T. Czytelnikom.

[Uwaga! Autor najzacniejszego tytułu lub krytycznego komentarza do dzieła może ubiegać się o oryginał z autografem artysty.
Zdecyduje vox populi lub vox Dei.
To w zależności czyje głosy będę słyszeć częściej po tygodniu wizyty u Hauptcioteczki.]


©kaczka

[63]

[15 Apr 2014]

(...)
Doktor Livingstone nadal krąży.
Za rogiem dwie pakistańskie pizzerie walczą o klienta.
Na ustawionych przed lokalami tablicach niezidentyfikowany krytyk kulinarny, mściwa ofiara zatrucia pokarmowego lub nieuczciwa konkurencja notorycznie dopisuje komentarze: ‘spargel – szmargel’, albo ‘cud, dziś wreszcie podają świeżą rybę!’.
Livingstone idzie dalej i mija Casa Sorrento – wyszynk oferujący sznycel z frytażem oraz dania kuchni włoskiej w montażu z gyrosem i tacos.
Po drugiej stronie ulicy posiłki wydaje Crêperie. Jak sama nazwa wskazuje w ofercie dania kuchni tajskiej, chińskiej oraz naleśniki z nutellą i pieczarkami. (Kelnerka z Zakaukazia.)
Livingstone odnotowuje coraz większą popularność fusion cuisine.
Mija sklep Jumex.
Przechodzi koło jubilera.
Nad jubilerem szyld: Christ.
Jesus Christ? Ten Jesus Christ?
Przed wystawą trzech ortodoksyjnych żydów.
Ściana niepłaczu pachnie mydłem ze sklepu Lush.
Obok rybna sieciówka.
Nordsee.
Tam gdzie buła ze śledziem i rybne paluszki.
Zajrzyjcie do środka, a ujrzycie płową trzylatkę do złudzenia przypominającą bohaterkę znanej wam fabuły, która to przez smarki wydaje oświadczenie: ‘I don’t like Mister Nordsee!!! He is not coming to my party!!!’.
Nie zasłużył sobie, bo kredki nieuczciwie przypominają tabliczkę czekolady.
Po lewej stronie Kulturhaus, po prawej muzeum archeo.
Kulturhaus proponuje dziateczkom ‘Wstęp do graffiti’, ‘Podstawy masażu shiatsu’ oraz zajęcia z komponowania muzyki na metalowych beczkach po ropie naftowej.
(Tylko beczki są dostępne dla dzieci od lat czterech, więc nie było dylematów, co wybrać.)
Przed muzeum przedstawiciele najróżniejszych grup wyznaniowych proponują zbawienie z dostawą do domu.
Scjentolodzy poczęstują bułeczką, świadkowie postraszą ograniczonym metrażem paradisu.
Przez plac przechodzą akurat trzy zawinięte w belę ciemnego materiału kobiety bez twarzy.
Bułeczki od scjentologów nie zjedzą na miejscu.
No, bo niby którędy. Schowają sobie na wynos do torebki Chanel. Na bank oryginalnej.
Livingstone skręca w boczną ulicę.
Oranżeria. Menażeria. Bulanżeria.
Livingstone wstępuje tam na kawę i żeby pooglądać sobie francuskie cukierki w pastelowych papierkach.
(Są przyjemności, z których nie sposób zrezygnować.)
Livingstone wypija tę kawę i biegnie do Instytutu.
Na drzwiach Instytutu dwie nowe kartki.
Kolejny przypadek szkarlatyny na drugim, wietrzna ospa na parterze.
Na drzwiach obok tabliczka ‘Tu mieszkał i tworzył Osip Mandelsztam.’

(…)
Na kolejne zajęcia z gimnastyki postnatalnej przybyło już tylko osiem uczestniczek.
Teoretycznie powinno to poprawić standardy BHP.
Osiem kobiet. Dwanaście metrów kwadratowych.
Teoretycznie, bo prowadząca miała fantazję, by uczestniczki imaginowały sobie, że są kangurem, gdyż to podobno ekstraordynaryjnie służy zdezelowanym mięśniom miednicy.
Guz, skręcona noga, sporo sińców.
(Z różnic kulturowych. Tu panie nie są zainteresowane tym, jak szybko po porodzie będą mogły wtaszczyć na siódme siatę z zakupami. Są zainteresowane głównie tym, jak szybko będą mogły wsiąść na rower.)
Do tego przystanek, na którym przesiadam się w kolejny tramwaj zlokalizowano centralnie w wystawie całodobowej cukierni.
Sabotaż.
Oprócz tego, mniej wiecej trzy razy podczas tej podróży na drugi koniec miasta osiągnęłam stan przedzawałowy: ‘Chryste Panie, gdzie zgubiłam wózek z dzieckiem?’.
W domu.
Został w domu.
wdech wydech wdech wydech...

(...)
Sztuka rezurekcyjna.
Edycja bardzo limitowana.



©kaczka

[62]

[13 Apr 2014]

(...)
Pierwsze. Nad kołyską.
- Mama, is Biskwit a superhero?
- Jasne. Tak jak ty. Ciekawe jaką ma moc?
- She pukes. She is a… PUKERMAN!


(...)
Drugie. W autobusie.
- Mama, why nobody wants to sit next to me?
- Może dlatego, że zapraszasz po angielsku i cię nie rozumieją? Może pewnego dnia, no wiesz, kiedyś, w przyszłości, gdy nauczysz się mówić po niemie..
- BITTE, SITZEN BEI MIR!!!!!

(Ale to wilki nie ludzie. Nikt się nie odważył. A ja nie mogłam przynaglić, bo odebrało mi mowę.)

(...)
Trzecie. Arts and crafts.
- … a tu, w ten dymek, możesz wpisać życzenia od Biskwita.

Wpisała.
PUPU.
(Pupu kaka - najstraszniejszy wulgaryzm znany Rezolutnym Liskom.)

©kaczka

[61]

Wprawka piąta: Obudziło mnie kląskanie makolągwy.
(z inspiracji Fidrygauki)

(Elektoratowi, który w Fince numer cztery oddał na mnie siedem przecinek trzydzieści pięć procent głosów. Wdzięczna kaczka)

(Franciszkowi Karpińskiemu. Naród.)

[Didaskalia i parafernalia.
Poranek. Powiatowa komenda Milicji Obywatelskiej w Zapadluszkach Górnych. Izba. W izbie stół. Na stole maszyna do pisania ‘Łucznik’. Przy stole protokółujący i protokółowany. Protokółujący w mundurze. Protokółowany wygnieciony, wymięty, spuchnięty, bez butów, we włosach runo leśne, w oczach żal. Zamiast muzyki stukot klawiszy ‘Łucznika’ uderzanych dwoma palcami wskazującymi.]

- Obudziło mnie kląskanie makolągwy...
- Do rzeczy panie Filon, do rzeczy, co pan? Ornitolog?...
- Panie władzo, no przecież mówię! Detalicznie! Bym tam pewnie jeszcze leżał w tych krzakach, ale ta makolągwa. Pięćset drzew dookoła, jedno w drugie jawor, a ta gadzina nie tylko usiadła na tym nade mną, nie tylko zaczęła kląskać i pitolić,  titititi trititi tritititaaaaa, ale jeszcze mnie sruuuu...  tym no, guanem prosto w oko. Wie pan panie władzo, mówią, że jak ptak obsra to na szczęście. Na jakie szczęście! Budzę się, łeb mnie napier...,
- Panie Filon! Przypominam, że zeznaje pan pod protokół!
-  ... boli,  chyba coś mi do tych malinek dosypała, bo w życiu jeszcze takiego kaca nie miałem, no to budzę się, macam po kieszeniach, portfela brak, dokumentów brak, kluczy do pokoju brak, butów nie ma. Wszystko ukradła ta lafirynda, ta sucz, ta kur... o, pan tu tu pisze, kur piał, świtało, nie wiem, która to była godzina, bo zegarek też zabrała, złoty zegarek! Złoty zegarek! Pan wie, ile dałem za ten zegarek?!
- Panie Filon, lista strat później, teraz proszę opisać przebieg zajścia. Gdzie i kiedy pan po raz pierwszy spotkał podejrzaną?
- No gdzie, no gdzie? Przecież już mówiłem. Na dansingu w domu wczasowym ‘Dorys’! Się mi przysiadła do stolika. Tu niby opowiada, jaka nieszczęśliwa, że niby narzeczony ją rzucił, do mnie oczami strzela, a jednocześnie wyżera zakąskę. Już wtedy, kurna,  powinienem się domyślić! Jak mi te nóżki w galarecie zeżarła!
- Panie Filon, jakieś znaki, no te szczególne?
- Mówiła, że niby spod Panny, ale ja panu powiem panie władzo, jaka tam z niej panna!
- Panie Filon, pan mi tu nie o astronomii, ale jak wyglądała? Ile miała lat?
- O Jezu, a bo ja pamiętam, dobrze po północy było, herbatą też człowiek przecież pragnienia nie gasił. Coś tam mamrotała, że osiemnaście, ale ja panu powiem, osiemnaście to chyba za Piłsudskiego. No blondyna taka. Z dużymi warunkami. No, że biuściasta. Warkocz miała. I takie różowe, plecione na łbie.
- Przedstawiła się?
- Przecież już mówiłem tym z radiowozu. Jak siadała do stolika to powiedziała ‘Laura coś tam coś tam’. Nie dosłyszałem tego coś tam coś tam, bo akurat orkiestra jak nie przydusi ‘Caaaaaaaaałuj mnie, caaaaałuj mnie gorąąąąąąąąąco’, no to krzykłem ‘Mietek jestem’ i pocałowałem. W rękę. A w dowód osobisty przecież jej nie zaglądałem. Ona zresztą zaraz zaczęła, że taka nieszczęśliwa, że narzeczony ją pod ołtarzem zostawił, no i tę zakąskę dawaj wpier... znaczy konsumować.
- I nic więcej pan nie pamięta? Nic charakterystycznego?
- A bo ja wiem? Mówiła chyba, że ma owcę. Kurna, a może to chodziło o owczarka? No i że dla relaksu chodzi boso po lesie i obściskuje drzewa.
- I to dlatego pan się z nią umówił w tym zagajniku?
- No niby tak. Mieciu, mówi, chrzań te swoje zabiegi w sanatorium, poprzytulasz się do badyli zaraz ci się poprawi, ciśnienie spadnie, zgaga przejdzie, wrzody znikną. Ja tam w ani jedno słowo nie uwierzyłem, kretyn znowu nie jestem, żeby po lesie latać i korniki ściskać. Tyle że pomyślałem, nawet niezła babka w porównaniu z tymi maszkaronami z turnusu, w dodatku sama się pcha, przecież z łóżka nie wygonię, to powiedziałem, że okej. Umówiliśmy się na wczoraj, na dwudziestą. W tym zagajniku. Pod największym jaworem.
- I co było dalej?
- A co miało być. Stoję i czekam. Komary mnie wpier... to znaczy gryzą jak skur.... Mocno gryzą. Jedną nogą wlazłem w mrowisko. Jak się zacząłem z tych mrówek otrząsać to wpadłem w pokrzywy. Wkurwiłem się, ale stoję, drapię się i czekam. Słońce zachodzi, zimno się robi. Scyzoryk miałem to se dla rozgrzewki jakiś tam patyczek w autografy strugam i się zastanawiam, czy to ona ze mnie wariata aby nie struga. Ale wreszcie przyszła hrabinia, bynajmniej nie powiem, wyfiokowana, włos rozpuszczony, tu kocyk, tam koszyk, w koszyku wódeczka, malinki. Siadła na to leśne runo, rączką klepie obok i mówi ‘Siadaj, Mieciu. Częstuj się.’ No to se siadłem. A ona mi te malinki w mordę wpycha, chi chi cha cha, jedną za drugą rąsią podaje, kieliszek nalewa ‘Chluśnij sobie, Mieciuniu’ mówi, i jak już se chlusłem to ona do mnie z tekstem: ‘Połóż twą rękę, gdzie mi pierś spada!’ Co mam nie kłaść, pan by nie położył? Kładę i tak mi się nagle gorąco robi, taki prąd mnie przeszedł,  takie mroczki mi migają przed oczami, i ona coś tam jeszcze mówi, ale jak przez szybę w akwarium, takim grubym, spowolnionym głosem jakby się taśma wkreciła w magnetofon: ‘Czyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy słyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyszyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyysz toooooooooooooooooooooooooo seeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeercaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa biiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiicieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee?’
I jeszcze ostatkiem pomyślałem, że jej to może faktycznie bije, ale moje jakby coraz słabiej i że kurna, czy ja aby zabrałem ze sobą kardiamid? I tu mi się urwało.
- I co było dalej?
- A co miało być? Budzę się w paprociach, bo ta makolągwa drze dziób, w oku ptasie gówno, ryj spuchnięty od komarów, mrówki mnie na żywca zeżarły, łeb napier... no wie pan, boli jakby mi ktoś łopatą przyłożył, a tu w kieszeniach pusto, zegarka brak, wszystkiego brak. Buty nawet zabrała. I na cholerę jej te buty skoro gadała, że dla zdrowia boso lata. Dobrze, że leśniczego na przecince spotkałem, ulitował się, tabletkę z krzyżykiem dał, herbaty nalał z termosu, do siebie zawiózł, po radiowóz zadzwonił. A resztę pan zna. Odwieźli mnie do domu wczasowego, ale za późno. Cały pokój wyczyściła. Jugosłowiański kożuszek, trzy garnitury, grzałkę do herbaty. Nawet szczoteczkę do zębów zabrała. I jak, psiakrwia, kamień w wodę. I co teraz będzie, panie komendancie, władzuchno kochana?
- Co będzie, co będzie... ja panu powiem, panie Filon co będzie, podpisze pan protokół, tu pan podpisuje, ciśnie pan mocno, bo to stara kalka... i ja go teraz do akt. Widzisz pan tę szafę? Połowa teczek to sprawy tej złodziejki. Pan jesteś czwarty w tym półroczu. Ja to bym może wszczoł, ujął, doprowadził do aresztu, ale co będę chłopakom czas mitrężył, dupy im po zagajnikach wymrażał, jak mi potem prokurator, że szkodliwość czynu znikoma... Pan myślisz, że my jej tu nie znamy? Że pan pierwszy? Fanty już dawno sprzedała, a znajomości się wyprze! Ma pan świadków na te schadzkę? Odciski palców na malinkach? Nic jej nie idzie udowodnić. Pan, panie Filon dobrze radzę, wracaj na kwaterę, na gębę sobie jakiego octu przyłóż, abo ja wiem, kwaśnego mleka, a jak panu z nerw ciśnienie podskoczy to pan sobie drzewo przytul. W parku, w dzień. I niech się pan po lasach nocą nie szwenda, bo tak to się kończy później...

Mieczysław Filon wychodzi mamrocząc pod nosem:
Słabą niewinność łatwo uwiodą
Teraz, wracając do domu,
Nauczać będę moją przygodą,
Żeby nie wierzyć nikomu.’


©kaczka

[60]

[8 Apr 2014]

(...)
Znać, że Biskwit jest z mrozu.
Śnieżną ma cerę i wiecznie zimne stopy.
Zasypia, niezależnie od temperatury otoczenia, wyłącznie na sfilcowanym futrze owcy.
Gdy śpi jest jak z najdoskonalszej porcelany, półprzezroczysty, z wiśniowo-niebieską siecią nici-naczyń tuż pod łysą skórą głowy.
Pod zamkniętymi powiekami, przetykanymi najdrobniejszymi z żyłek, za przykrótką kurtyną z rzęs, faza REM wyświetla Biskwitowi historie wszechświata.
A Biskwit nic.
Wdech wydech wdech wydech.
Skrzydełka nosa poruszają się miarowo. Precyzyjny system wentylacyjny.
Na czubku głowy wyrosła Biskwitowi kępka puchu. Ten puch na głowie Biskwita ułoży się, niestety, w plan architektoniczny muzeum Guggenheima.
Jedni mówią, że Biskwit jest smukły, inni, że wręcz przeciwnie.
Prawdopodobnie Biskwit posiadł zdolność całkowitego wypełniania sobą form, ram, koszyków, kolan i wiaderek, stąd jego aktualne parametry bywają zmienne i są źródłem konfuzji.
Na jawie Biskwit wydaje dźwięki wskazujące na to, że przekąsił kanarkiem.
Na jawie Biskwit jest wniebowzięty atencją ze strony Dyni.
Czasami.
Ale radość popołudniowych, siostrzanych spotkań pod Instytutem jest nieudawana.
Ponieważ Dynia  przerabia z Biskwitem naukę czytania zmodyfikowaną (przez siebie) metodą symultaniczno-sekwencyjną  –
(- Maaaama! Biskwit is showing YYYYYY... - tu ręka Biskiwita wyrwana ze stawu przez uczynną nauczycielkę wskazuje  prawidłową literę. 
- Eeeeeeeeeee! - wyje Biskwit z wyrwaną ręką. Ta niekonsekwencja w rozpoznawaniu samogłosek nie zraża Dyni.
 - Maaaaama! Look she knows: EEEEE! – wyrwana ręka Biskwita niedobrowolnie sięga po kartonik z literą E.)
– Biskwit lada moment będzie prawdopodobnie pierwszym niemowlęciem czytającym Bild.

(…)
Rueckbuildungsgymnastik zamiast mnie odbudować osiągnęła raczej odwrotny skutek.
Jeszcze wczoraj przed zajęciami mogłam chodzić, po zajęciach już nie.
Położna z aspiracjami akrobatki cyrkowej, dwanaście matek i dwanaście dużych piłek. A wszystko to  na dwunastu metrach kwadratowych.
Jeden nieostrożny ruch nogą, efekt domina i ostatnia matka w rzędzie – ja! – rozmazuje się po ścianie.
Tak mnie speszyły opowieści współmatek o krwawych, tygodniowych porodach, o cesarskich cięciach, o szwach po grdykę, że wyrwana do odpowiedzi  odpowiedziałam ze wstydem, że rodzenie Biskwita przyszło mi chyba z niejaką łatwością.
I dopiero po zakończeniu zajęć przypomniałam sobie, że hej! ja też bym wam mogła opowiedzieć.
Przepadło, teraz już nikt mi nie uwierzy.
I żadnej obsceny na tych zajęciach, żadnych ‘Monologów Waginy’, ot, taki tam pensjonarski podwieczorek.
W celu uczczenia mej pierwszej, dalekiej i samotnej wyprawy Biskwit zdrzemnął się na dziesięć godzin.
Ten tunel ma jednak światło.

(...)
W poniedziałki zwyczajem Rezolutnych Lisków jest publiczne odtwarzanie zdarzeń minionych.
- Rozmawialiście o tym, co robiliście w weekend, Dyniu?
- Yep.
- I co powiedziałaś? Że byłaś w teatrze? Że jeździłaś na hulajnodze? Że byliśmy w prawdziwym zamku? Że stajnia? Że dresaż? Że upiekłaś ciasto o smaku zakalca? Że…

(Słowem, było z czego wybierać.)
- I said that I watched Spiderman and he killed all the baddies!
(Quality time z ojcem.)

(...)
Aaa... wieżę sprzedam. Chmura gratis. Rapunzel.

©kaczka

[59]

[5 Apr 2014]

(...)
Do szklanej gabloty, w której zamknięto akwapark Playmobil przycisnęła nos podekscytowana czterolatka.
- Tato, zobacz jaka piękna woda!!!
- To nie woda. To kulki z polichlorku winylu i trochę folii spożywczej. – burknął zblazowany ojciec.
Pod wieszaczkiem jeden z Rezolutnych Lisków tłumaczył matce.
- Patrz! Dynia przyniosła mi złote lody! Lody ze złota! Dla mnie!
- Przecież to zwykła kartka papieru i trochę brokatu. – odpowiedziała matka.
Abrakadabra.
Od jednego bezmyślnego zdania karoca zmienia się, nomen omen, w zwykłą dynię.
I dynią już na zawsze zostanie.

(...)
Nie doceniłam Lutra.
Wczoraj na drzwiach placówki przybił on kartkę: ‘Achtung! Szkarlatyna na pierwszym!
Psiakrew!
Pediatryczne bingo?

(…)
Norweski udał się do lekarza, bo rzęził gruźliczym kaszlem.
Internistka osłuchała Norweskiego prawdziwym stetoskopem, a następnie oczyściła mu aurę tajemniczo klaszcząc i machając rękami nad głową.  Na koniec zapisała opakowanie preparatu o fantazyjnej nazwie Ugumpalumpa, który to preparat, jak głosi ulotka, wyciśnięto z liści pelargonii.
Nie ma przebacz, trzeba albo zacząć w to wierzyć, albo leczyć się w Urugwaju.

(…)
Po raz pierwszy przekroiłam dziś pajdę swego czasu na połowę i  podzieliłam sprawiedliwie między me córki.
Korzystając z wymówki, że na zajęcia z dresażu nie wpuszczają niemowląt skoczyłyśmy z Biskwitem na mleko i kawę.
Biskwit nie docenił.
Uwodził emerytów, a potem usnął na dnie sklepowego wózka.
Korzystając z tego, że spał snem mocnym, urwałyśmy się z Dynią wprost ze stajni do teatru.
Teatr usadza dziatki w pierwszych rzędach, dorosłych upycha pod ścianami.
Do tej pory zdarzały się nam tam zwykle kukiełki i pacynki.
Tym razem, interaktywny teatr jednego aktora.
I Dynia, z parciem na scenę, siedząca w pierwszym rzędzie.
Zaskoczyła mnie.
Nie, iżbym nie wierzyła w swe córki, ale nie przewidziałam takiego obrotu zdarzeń.
Zgłosiła się, wdrapała na scenę, odpowiedziała logicznie na zadane w narzeczu pytania, zagrała i wróciła na swoje miejsce.
Gdy po zakończonym przedstawieniu rzuciłam się, by jej gratulować, zabiła cały romantyzm chwili wybebeszając zawartość  torby w poszukiwaniu resztek precla.
I AM SIMPLY HUNGRY!’ – rzekła mi z pretensją Melopmena, metr dwanaście.

(...)
Na marginesie.
Przyznaję, mogło mi się od precli i golonki coś poprzestawiać w poczuciu humoru, bo za wyjątkowo zabawne uznałam, gdy teatr jednego aktora udawał sowę animując tubkę kleju UHU.
Ba, rżałam ze śmiechu.
(Na swoją obronę, nie ja jedna. Może to jedynie zaraźliwe, nie chroniczne?)
- Ale jesteś pewna, że ogarnęłaś subtelność tego dowcipu? – zatroszczył się nagle Norweski, gdy streszczałam mu fabułę sztuki.
Biorąc pod uwagę, że dzień w dzień ten sam Norweski wpycha mnie bez skrupułów w błotniste odmęty miejscowej gramatyki, wysyła samotnie do okulisty po lekarstwo na zeza, oczekuje, że przedstawię pediatrze referat  na temat szczepień obowiązkowych, wydobędę z urzędu nieistniejące zaświadczenia, kupię w niesamoobsługowym karburator lub saturator, a w cukierni zamówię na określony termin tort z napisem ‘niech żyją nam’, zatem biorąc to wszystko pod uwagę, przyznaję, że ta nagła semantyczna troska o uhu! również zakrawa na niezły żart.

(...)
Modrzejewska.


©kaczka

[58]

[2 Apr 2014]

(...)
Doczekałam się.
Google kieruje tu przechodniów po pikselowo-bajtowym sznurku, obiecując rozwiązanie problemu ‘jak pozbyć się szczura’.
No właśnie, jak?
Po rozmowie z odblaskowymi przedstawicielami kompanii oczyszczającej miasto, szczury leżą nadal na trawniku.
Wokół szczurów natomiast wyplewiono chwasty i posadzono kwiecie.
Niezapominajki!
Wcześniej szczury rozkładały się pod zieleniną, teraz znów je widać.
Centralnie.
Są dwie możliwości.
Pierwsza, iż skutkiem moich ubytków w dialekcie, odblaskowi zrozumieli opacznie, że pragnę tym szczurom wyprawić godny pochówek z wieńcem i publicznym wystawieniem zwłok.
Druga, że brzydzą się szczurów.
Ponieważ nie wpadłam na pomysł, jak wytłumaczyć Dyni, co to jest rigor mortis, chodzimy okrężną drogą.
Mogłabym, co prawda, tradycją tego narodu zaopatrzyć się w cudowny flecik, ale bracia Grimm utrzymują, że czepiają się go nie tylko szczury, ale i liczne dzieci.
(Flecista z Hameln)
Może innym razem.

(...)
Dowód na to, że człowiek zszedł z drzewa czepiając się stopami gałązek.

(...)
Stefano i Nadieżda ukręcili lody z marchewki (!). Dynia z pozłoty, flamastrów i resztek mojej cierpliwości.


©kaczka

[57]

[1 Apr 2014]

(...)

Ten Pimm’s to nawet niezły wynalazek.
Człowiek wypije, a z ogórka zrobi sobie maseczkę.
(Wróć! Zrobiłby sobie, gdyby mu dzieci brudnymi łapami nie odłowiły ogórka i nie zeżarły.)
Jest Pimm’s. Jest lato.
Jest lato. Jest krokiet.
(Choć z krokietów to ja jednak najbardziej te z mięsem.)
Lato.
Kiedy ja ostatnio takie lato...?
Suche i bez pleśni?
Biskwit na cześć lata i dzięki Wróżce Zębuszce toczy pianę oraz tubalnym głosem domaga się miejsca siedzącego w środkach komunikacji miejskiej.
Zerkanie w gwiazdy i niuanse firmamentów już Biskwita nie kręcą. Biskwit chrzani freski na sufitach.
Tramwaj. Jedno się drze, bo chce widzieć okoliczności i nie życzy sobie statystować na drugim planie.
Drugie zagaduje przygodnych i nadal sieje zgorszenie tłumacząc, że ma na imię Coffee i że podróżuje z Biskwitem. Ja w jednej ręce wózek, w drugiej zakąski i napoje, w trzeciej rulony dzieł artystycznych, w czwartej papierek, czapeczka, chusteczka, ludzik, bransoletka, kalkomania...
- Coffee, cho no tu! Wysiadamy!- I am not Coffee!!! My name is Pretzel!
(Czujecie państwo opar absurdu, który spowija te wycieczki?)
Na drzwiach Instytutu pojawiła się wczoraj nowa kartka, naklejona na tę poprzednią.
Nowa kartka anonsuje co?
Ospę anonsuje!
Na drugim piętrze w grupie ‘Skocznych A(na)lfabecików’.
(Co zasadniczo niewiele zmienia w sytuacji na drugim, bo jak się drapali, tak się pewnie i dalej drapią tyle, że po większym metrażu. O swe dziateczki się nie martwię, martwię się o siebie, bo nie chciałabym brnąć przez ospę po raz trzeci, a mam skłonności i warunki.)
Kruchtę Instytutu przyozdabiają modele szkieletów 2D wystrugane w ubiegłym tygodniu  z patyczków do uszu przez grupę ‘Radosnych Makaków’ i  naklejone na czarnym jak smoła kartonie.To do spółki z kartką sprawia dość przygnębiające wrażenie.
Danse macabre. Kategoria 3+.
Chciałabym się mylić, ale cóż jeszcze pozostaje Lutrowi do przybicia na tych drzwiach, zawiadomienie o dżumie i kwarantannie?
Gdyż szczury leżą nadal.
Bardziej zmumifikowane, już nie nadające się na skóry przed kominek w domku dla lalek, porośnięte tu i tam kwieciem, ale leżą.
Mimo, że osobiście prosiłam ekipę, która grabiła jesienne liście, by zagrabiła i szczury.
Może to wbrew religii? Może w miejscowych wierzeniach zdechły szczur przynosi szczęście? A może zamiast die Ratt, winnam zagajać w lokalnym dialekcie. Das Rettle?
Ba! Norweski utrzymuje, że ktoś zdeponował martwego rodenta w naszym podwórkowym koszu na śmieci.
Miejmy nadzieję, że zgon nastąpił gdzie indziej, a zwłoki podrzucono. Ja naprawdę nie gotuję aż tak źle.

©kaczka