Image Slider

[384]

[24 Feb 2018]

(…)
Najpierw był karnawał.
Aczkolwiek nie ten w Rio.
Z okazji karnawału placówki edukacyjne, powołując się na upierdliwie uświęcaną przez wieki tradycję, zażądały, by jak co roku przyprowadzić progeniturę odzianą w jakiś kamuflaż.
Biskwit nie miał najmniejszych wątpliwości, że chce być człowiekiem-kucykiem, natomiast cała żeńska część klasy Mastodontów, z Dynią włącznie, postawiła na Herzoginy i Herzegowiny.
Jako, że bycie Herzegowiną wymagało bezwzględnie nałożenia na warunki zewnętrzne siedemnastu warstw makijażu, człowiek-kucyk,  obserwujący tę operację w drzwiach łazienki, doznał nagle tego nieprzyjemnego ukłucia w sercu, które pojawia się, gdy zdajesz sobie sprawę, że oto padasz ofiarą bezzasadnego wykluczenia, mimo, iż jesteś najszlachetniejszą formą egzystencji na planecie.  Przynaglony walką o sprawiedliwość społeczną, człowiek-kucyk zabarykadował się zatem w łazience i odebrał sobie to, co los chciał mu nikczemnie wydrzeć, w formie jednej, acz dość wodoodpornej warstwy makijażu.
Tym samym odprowadziłam do placówki trochę kucyka, trochę drag queen.
I nie, nie była to najdziwniejsza rzecz jaka tego dnia przytrafiła się Montessorianom.
W wyścigu do drzwi placówki wyminęłyśmy podopiecznego wbitego od stóp do głów w brązową pończochę, co trochę krępowało mu ruchy i funkcje oddechowe.
To, jak wyjaśnił mi kucyk, był Emil, który, gdy dorośnie będzie strzykwą i najwidoczniej właśnie podjął pierwsze kroki ku species reassigment surgery, czyli operacji zmiany gatunku, a nawet jednostki systematycznej.
W nagłym porywie serca zamierzałam podejść do matki Emila i  pogratulować jej nie tylko samozaparcia w wyprodukowaniu na drutach ponad metrowej getry, ale i tej inwestycji w przyszłość narodu, tego mocnego, montessoriańskiego przesłania, że oto nasze dzieci mogą być kim tylko chcą, choćby i strzykwą, a my – rodzice –  nie będziemy oceniać wyborów, ale tylko i wyłącznie je wspierać. Acz w chwili, gdy zbliżałam się z otwartymi ramionami, by matkę Emila przycisnąć do piersi i wycałować w imieniu ludzkości, usłyszałam, że matka Emila łamiącym się głosem właśnie tłumaczy naszpani, że syn wpadł na pomysł kostiumu wczoraj popołudniu.  Czując, że rany mogą być jeszcze niezasklepione,  w ostatniej sekundzie zdryfowałam.

Potem były Walentynki.
Na Kupidyna! Jak ja nie doceniałam Łukaszka!
Może i Łukaszek jest o pół metra niższy od Dyni, może wygląda jak model preparatów witaminowych 'PRZED ROZPOCZĘCIEM TERAPII', może w czasie bryzy trzeba go trzymać za rękę, by nie odleciał, może pod żadnym pozorem nie należy mu dawać w prezencie balonów napełnionych helem, ale Łukaszek ma siódmy albo i siedemnasty zmysł. On po prostu wie, jak rwać dziewczęta!
W Walentynki wjechał nam Łukaszek na kwaterę ze śpiworkiem, szczoteczką do zębów, bukietem kwiatów, bombonierą, własnoręcznie wykonaną kartką miłosną, a jakby to nie wystarczyło, by utwierdzić wybrankę o sile uczucia, to Łukaszek przytargał również gitarę.
Czarną, lśniącą gitarę, na której wyplumkał dla Dyni własną interpretację 'Stairway to Heaven'.
I Dynię, i obecną przy tym zdarzeniu żeńską reprezentację klasy Mastodontów trzeba było potem restartować, bo się dziewczęta z wrażenia zawiesiły na strunach.
Człowiek-kucyk i w tym wypadku zaznał nieprzyjemnego kłucia w klatce piersiowej, że ocho! coś mnie tu omija!  Gdzie jest mój Presley? Gdzie jest mój Eric Clapton? Gdzie jest mój Elton John? Zatem w ramach profilaktyki, natychmiast wybrał sobie z listy Montessorian narzeczonego i z miejsca poślubił. Ślub odbył się w rycie mormońskim, bo wybranek chyba nadal nie wie, że jest wybrankiem, ani, tym bardziej, że wstąpił w związek małżeński i ciąży na nim jakiś obowiązek alimentacyjny.
Oblubieńcem został Hannibal Lecter grupy przedszkolnej imienia 'Naukowo Potwierdzonego Obrotu Ziemi Wokół Słońca' (w skrócie: NPOZWS). Podobno Hannibal z nudów lub frustracji czasem nadgryza innych współosadzonych. Jak dotąd, Biskwit nie okazał na ciele żadnych znaków ortodontycznej napaści, co może oznaczać, że trzyma Hannibala krótko, ale na odległość większą niż długość siekaczy.

A w tle wiruje karuzela chorób oddziecięcych, które to choroby, jak wiadomo, nie są ortodoksyjnie przywiązane do dzieci, ale za to bardzo chętnie wycierają sobie buty rodzicami.
Ręka pod budkę, kto potrafi w diagnostykę różnicującą szkarlatyny, odry, rumienia zakaźnego, różyczki, exanthemy subitum, dżumy, wąglika i czarnej ospy?
Bo ja już chyba tak.

©kaczka

[383]

[7 Feb 2018]

(...)
Jestem rozrywana.
Brytyjczycy chcą wszystkiego natychmiast. Ostatnio wszystkim było dwadzieścia stron tekstu o wpływie promieniowania ksieżycowego na depresję u bakterii. Gdy tekst ukończyłam, okazało się, że w czasie, gdy wyszłam do toalety lub kupić sobie strychninę, zmieniła się koncepcja i zamiast dwudziestu stron Brytyjczycy chcą dwadzieścia znaków thankyouverymuch.
Na zupełnie inny temat.
Norwedzy chcą od ręki wszystkich poufnych informacji jakie posiadam plus żebym im przyznała rację, nawet gdy się mylą.
A właściwie szczególnie wtedy, gdy się mylą.
Francuzi dzwonią. Niby neutralnie, ale zawsze jakby z nutą zgeneralizowanej, globalnej pretensji  z rodzaju: 'w dwutysięcznym roku miał nastąpić koniec świata, a wszyscy jeszcze wciąż żyjemy'. I zawsze pozostaje we mnie ten cień niepokoju, czy to  aby nie personalny wyrzut, że przed osiemnastu laty nie skonstruowałam żadnej broni masowej zagłady?
(Aczkolwiek Francuzi to szczególnie przydatna grupa etniczna. Nie ma lepszego tła dla potęgi i rozmachu osobistego macierzyńskiego poświęcenia niż porównanie się z nacją, która odnosi dzieci do ochronki po dwunastu tygodniach od narodzin. Słuchając takich historii czuję, że gram nieomal w jednej drużynie  z ukraińską, szkolną psycholożką i że lada moment mogłybyśmy wymienić się bransoletkami BFF.)
Chinka też dzwoni. Potrafi mnie znaleźć w pobliżu każdego aparatu telefonicznego, co każe podejrzewać, że sajgonki, którymi mnie  raz nakarmiła, był nadziane nie tylko marchewką ale i  lokalizatorem gps. Chinka faksuje mi swoje manuskrypty licząc, że 'rzuć okiem' zinterpretuję jako 'napisz od nowa'. Chinki nie zraża moja odmowa, ani przecięty kabel w telefonie, ani przekazana przez moich współpracowników informacja, że ostatnio widziano mnie w Timbuktu. Ten rodzaj współzależności mógłby przerwać jedynie koniec świata, acz jak przypuszczam niezrażona okolicznościami Chinka znalazłaby mnie nawet w piekle.
Jesus chce wszystkiego na jutro, wychodząc – hipoteza –  z założenia, że skoro stworzenie świata zajęło sześć dni, to w dwadzieścia cztery godziny da się przeprowadzić dwuletnie studia nad mikro- i  makroflorą endywii. Rzecz w tym, że gdy Jesus potrzebuje czegoś na jutro, to zazwyczaj to jutro było wczoraj, a konkretnie dwa miesiące temu, co i tak nie zmienia szczególnie losów wszechświata, bo na końcu i tak się okazuje, że ostateczny termin oddania raportów o stanie sałaty upłynął w 1999 roku.
(Jeśli zatem, taka optyka charakteryzuje nie tylko Jesusa, ale pozostałe osoby boskie, to umówmy się, że paruzję w kalendarzach lepiej zaznaczać ołówkiem.)
Podczas telefonicznych rozmów z Jesusem nie raz w tle słychać było dźwięki, które klasyfikowałam, na przykład jako próbę generalną karnawału w Rio, zarzynanie brazylijskiego koguta lub imprezę integracyjną dwóch konkurencyjnych drużyn capoeiry.
Imaginowałam sobie Jesusa na tym tle (karnawał-kogut-afterwork) na leżaku pod palmą z wiadrem koktajlu marki Capirinha.
Jakież było moje zdziwienie, gdy niedawno, przypadkiem okazało się, że Jesus ma jednak swój home-office w Harlemie.
Tym w Holandii.
Zatem to, co wydawało mi się karnawałem, agonią drobiu lub sztuką walki w rzeczywistości było zapewne  odzianą w żółte chodaki grupą holenderskich sąsiadów Jesusa spierających się o to, kto wyrwał na wyprzedaży większą gółkę Goudy.
Ale to nawet krzepiące, pozytywne doświadczenie, bo oznacza, że swoje małe ojczyzny można z sukcesem rekonstruować z własnych cech charakteru i dostępnych materiałów nieimportowanych, znalezionych na miejscu.
Ja tu, na przykład, rekonstruuję swoją z fasolki po bretońsku, ryby po grecku i ruskich pierogów.

©kaczka