Image Slider

[324]

[31 Dec 2016]

(...)
Tradycyjnie, każdego roku w Erefenie, w wieczór sylwestrowy,  ma miejsce bezlitosny pogrom pączków.

(...)
Z jednej strony sąsiadem Hauptcioteczki jest ex-potentat frytki i mielonego w bułce. Były King wszelkich Burgerów. Osobnik ścigany listem gończym zarówno przez tureckie sądy, jak i
sanepid Dolnej Saksonii.
Z drugiej strony sąsiadką Hauptcioteczki jest pracownica mięsnej jatki.
Niewiasta leciwa, acz pokaźnych, kwadratowych rozmiarów, która jednym ciosem dłoni potrafi rozdzielić szponder od antrykotu, a polędwicę na kotlety kroi paznokciem u najmniejszego palca.
Nazywa się... Sylvia Plath.
I wobec powyższego, życzę nam wszystkim u końca roku, aby reinkarnacja była dla nas łaskawsza i żebyśmy tak zawsze ze wszystkiego (nawet z umierania [1]) mogli się wywinąć brakiem umowy o ekstradycji.


[1] Jak mogłeś mi to zrobić Leonardzie!

©kaczka



[323]


[23 Dec 2016]

(...)
(...)
Biskwit tak mnie skołował swoją idealną postawą pacjenta zakładu dentystyczno-ortodoncyjnego, że po zakończonej wizycie, bez słowa zabrałam dziecko do pobliskiego sklepu i kupiłam mu słój landrynek (!)

©kaczka

Prosimy nie regulować odbiorników...

[23 Dec 2016]


(...)
Czym byłoby życie bez poezji?


 

  

Nie wiem, co powiedzieć? Może jedynie, że uważajcie na orzechy, na napoje nieznanego pochodzenia i na prezenty od kaczki?

©kaczka

2018 Antologia

[22 Dec 2016]

(...)

Osiemnastego grudnia we Wrocławiu miała miejsce premiera antologii opowiadań nominowanych do nagrody głównej w ramach 12. Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. KLIK

Wśród nominowanych tekstów znalazło się opowiadanie kaczki, które początkowo nosiło tytuł 'Cuda'. W trakcie przygotowywania tekstu do druku, po wysłuchaniu życzliwych uwag Jury (tu ukłon w kierunku redaktora Sośnickiego), tytuł ewoluował i zmienił się w 'Na drugi brzeg'.

Tekst zaczyna się tak:

Drugiego maja 2018 roku, o czwartej rano, w mieście Bydgoszcz, środkiem Brdy, w kierunku przęseł mostu Królewskiego, dryfuje nieboszczyk. Nieboszczyk ma dwadzieścia cztery lata, oficjalnie nazywa się Sebastian Pałeczny. Dla znajomych i dzielnicowego – Pała.
Nurt Brdy sprawia, że martwy Pała łagodnie unosi się z prądem, co jest dość niezwykłe, bo Pała nigdy nie był zwolennikiem mainstreamu. (...)


Kto ciekawy, co było dalej, ciąg dalszy może przeczytać tu w wersji papierowej (ebook w planach):

2018. Antologia. Wydawnictwo Igloo.

A ja oddalam się dziwić, że to, co wysypuje mi się z głowy komuś jednak czasem się podoba! Wow!

©kaczka

[322]

[22 Dec 2016]

(...)
Dzisiaj o jedenastej rano, węgierski woźny o wymiarach dwa metry na dwa metry, wymiótł dzieciny z budynku  i zamknął  od środka ten cały Der Hogwarts na klucz. Do dziewiątego stycznia.
Możliwe, że nauczyciele zorganizowali sobie wewnątrz imprezę okolicznościową nad basenem. Z sałatką kartoflaną i przy dźwiękach ukulele.
(Albo, po prostu, czym prędzej wybiegli z budynku tylnym wyjściem, by zrobić zapasy antydepresantów, kupić alkohol i kręcić majonezy do sałatek.)
Podobno naszpani od religii złamała rękę i zastąpiła ją naszpani od wuefu, która jednakoż fatalnie skręciła nogę w kostce.
I tak dzieciny zostały bez duchowego i fizycznego przewodnictwa tuż przed Bożym Narodzeniem.
W przypadku naszpani od wuefu, obstawiam, kontuzja mogła być pierwszym ostrzeżeniem od Opatrzności.
Onegdaj naszpani dzieliła się z dziećmi technikami relaksacyjnymi, które wymagały ściągania energii z kosmosu i emitowania ommmmmmmmm...
Po pierwsze, techniki relaksacyjne potrzebne są rodzicom nie sześciolatkom, po drugie, może Opatrzność zgorszyła się takim afrontem, po trzecie, jak mniemam, naszpani ma teraz przynajmniej realne podstawy do emisji ommmmmm...
Dynia poniosła dziś w darze samodzielnie wyprodukowane życzenia dla naszpani od Mastodontów.
'Jesteś najlepszą naóczycielkom.' – wykaligrafowało dziecko samodzielnie i odręcznie najsrebrniejszym flamastrem. Srebrno na zielonym. Dowód na skuteczność fryburskiej szkoły ortografii.
W ramach prezentu świątecznego naszpani podarowała Mastodontom kupon uprawniający do dwukrotnego nieodrobienia pracy domowej.
I po ciasteczku.


(...)
Powoli wchodzimy w tryb świąteczny.
Zsyntetyzowaliśmy sobie choinkę.


Dzieciny chcą kręcić majonez. Bo wszak skoro majonez to może zdarzą się frytki? (Dobór kondymentów i suplementów diety skręcił nam tu ostatnio w kierunku Brukseli.)
Norweski uparcie umartwia się wypiekaniem ciasteczek we współpracy z córkami.  Mamy rozmaite kategorie wypieków, na przykład, takie, które upadły na podłogę (Biskwit), takie, które chrzęszczą przy jedzeniu wapienną jajeczną skorupką (Biskwit), ciasteczka cienkie jak bibułka i ciasteczka grubości kajzerki  (Dynia mistrzynią wałka).
W trakcie weekendu Dynia i Norweski uczestniczyli w warsztatach wykonywania ozdób świątecznych z filcu. Było to wydarzenie ekumeniczne, bo Dynia filcowała choinkę a Ryfka menorę. A tak naprawdę, to banda kursantów znalazła sobie stolik do brydża i porzuciła rodziców w odmętach mydlanej piany. Nie wiem, jak menora matki Ryfki, ale Norweskiemu całkiem nieźle udał się zestaw choinek i komplet aniołków.
Jako że w opinii Hauptcioteczki, skrewiłam dobór jej prezentu urodzinowego dla Biskwita – skromna gra planszowa z kucykami [1] – Hauptcioteczka zdesantowała prezent odzwierciedlający prawdziwy rozmiar jej miłości i ambicji.
Sprezentowała Biskwitowi wypchanego konia nadnaturalnych rozmiarów.
(Inwentaryzacja w Muzeum Historii Naturalnej w Berlinie  wkrótce wykaże brak eksponatu 'Północnoamerykański mustang‘ albo 'Koń Przewalskiego'. Możliwe również, że to była zebra, którą Hauptcioteczka przefarbowała).
Biskwit zwykle siedzi w siodle tego rumaka, jednak, gdy schodzi i ciągnie bydlę do stajni, sąsiedzi prawdopodobnie myślą, że obsesyjnie, kilkaset razy dziennie przesuwamy kanapę.
Do tego Biskwit domaga się, by tego konia wszędzie ze sobą zabierać.
Jeśli miniecie na autostradzie samochód, z okna którego, wystaje koński pysk, to my.
A trzeba było szyberdach!

[1] Faktycznie, wybór nie był najszczęśliwszy. Po pierwszej rundzie Dynia wpadła w spazmy, że przegrała, a Biskwit się wściekł, że nie gramy według zasad, które sam ustala. To już oficjalne, że potrafię zepsuć każdą, najfajniejszą imprezę urodzinową.


©kaczka

[321]


[21 Dec 2016]

(...)
Czasy może są i obłąkane, ale szaleństwo nie rozregulowało zegarków, ani kalendarzy.
Od narodzin Biskwita upłynęły właśnie trzy lata.
Od trzech lat Biskwit dzień w dzień udowadnia, że nie ma takiego ludzkiego pojęcia, którego nie dałoby się przejść oraz że żelazo, wcale, ale to wcale, nie jest tym najtwardszym pierwiastkiem, z którego można wypiec charakter.
Nie znajduję słów, by opisać tę metrową dziewczynkę, która sprawia wrażenie, że jest najsłodszym i najmiększym biszkopcikiem z całej paczki, a niejeden ma już przez nią kartę rabatową u protetyka.
(Mówiąc niejeden, mam na myśli głównie siebie i wszystkie moje psychiczne implanty, samodzielnie wkręcane  w szczęki macierzyństwa.)
Od trzech lat siedzimy w wagoniku rollercoastera,  taki nasz własny ©UltimateTower of Sweetest Terror, i hamujemy piętami, bo to Biskwit wywija precle, korkociągi i zapodaje nam przeciążenia. Jakież smutnie przewidywalne i mdłe było nasze życie trzy lata temu, gdy najskrajniejsze emocje wywoływała utracona pocztówka z Mołdawii, z kolejnym ruchem w partii szachów korespondencyjnych!
Nade wszystko zaś płowa fryzura Biskwita jest wciąż jak kocimiętka. Odurzająco pachnie przygodą: wiatrem, słońcem, stajnią i landrynkami z przypadkowo (czyżby?) wlepionych we włosy lizaków.

Śpiacy Biskwit wczepiony w moją szyję. Biskwit, który psychicznie załamuje kucyka. Biskwit na najwyższym koniu w stajni. Pamiętliwy  Biskwit, który od miesiący okazuje ślad po mikroskopijnym siniaku za każdym razem oskarżając Dynię o brutalny napad z pobiciem. Wygarnięte z szuflad wszystkie ubrania i donośny ryk Biskwita, że nie ma w co się ubrać. Afera, by Biskwit odpuścił suknię z trenem 'Let’it gooooo 'i buty na obcasie na zajęcia z dresażu. Włam do szuflady z czekoladą po wcześniejszej jednoosobowej demonstracji skandującej 'Koklet fuer alles!' Choreografie impropmptu w szatni szkoły baletowej. Nienaganne przedszkolne maniery. Awans do sekcji perkusji Szwabskich Kluseczek i przytrzaśnięcie palców instrumentem nadgorliwemu sześciolatkowi, który odważył się przerwać solówkę. Wieczny głód. Sześć sprasowanych brykietów zbożowych spożytych na śniadanie. Awersja do surowego, zielonego warzywa. Teatralnie doskonała imitacja pawia na widok sałaty. - Blöde Mama! - broń najostateczniejszego rażenia podniesiona w okrzyku do rangi sztuki. Pierwsze krzywulce liter, w tym tradycyjne E o licznych wypustkach i M jak Donalds. Włoskie strajki przy wzuwaniu butów. Trzysta plastikowych koników poukrywanych w pościeli.  Liberalizm względem klozetu i higieny osobistej. Wspólne zasypianie z konikami wbijającymi się w tkanki miękkie.
Moje wieczorne  'Kocham cię, Biskwicie' i w odpowiedzi półsenne 'love you... auch!'.

Jeśli mogłabym zatrzymać czas, to właśnie teraz, tu, w tym miejscu.

(...)
Kinderbal miał miejsce w przedsionku piekła, gdyż zimą to jedyna dostępna ogrzewana miejscówka. Młodzież bawiła się doskonale na dopingu z białego cukru, sztucznych barwników, etylowaniliny i tanich parówek z frytkami.
Było upiornie,  jak to w piekle brukowanym plastikową kulką, ale po sześciu latach odsiadki człowiek - nie wierzę, że to piszę - przywyka.
Rodzice Łukaszka obdarowali Biskwita na bogato, bo do zestawu koników dorzucili jeszcze prawdziwego Szkota z paletą farb do twarzy.
Szkot z Glasgow, który terminuje u Łukaszka jako au-pair, nie tylko nieźle dekoruje dzieci. W bonusie przywiózł ze sobą szkocki akcent. Jako, że Łukaszek dotychczas najdłużej przestawał z opiekunką z Republiki Południowej Afryki, a następnie z Australijką, po której to Australijce nastąpiła czarna seria niepowodzeń w angażach, Łukaszek mówi raz jak Charlize Theron, innym razem zaś jak Nicole Kidman. Teraz po imporcie ze Szkocji jest nadzieja, że może będzie jeszcze z Łukaszka Ewan McGregor?



(...)
Biskwit nie ma wygórowanych wymagań względem wypieków okolicznościowych. 
Dopóki, rzecz jasna, są na nich KONIE!

©kaczka

Uwaga! Dzieje się! Kumulacja aukcji prac polskich ilustratorów i grafików dla Ady Kupiec #adakupiec

[15 Dec 2016]

(...)
Jest TEN Andrzej Pągowski, TA Joanna Olech i za chwilę ... wstrzymajcie oddech... będzie TA Iwona Chmielewska!
KLIK w foto!

https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1615527142088525&set=pcb.1615528838755022&type=3&theater

Wszystkie linki, z pasją skrupulatnej księgowej, zebrała w jednym miejscu Bebe.
TU

U Bebe można też wylicytować DOM. Rekomendacja! Biskwit ma taki i bardzo sobie chwali.

©kaczka

[320]

[14 Dec 2016]

(...)

Podczas, gdy Dynia wadzi się z Absolutem na gruncie poezji metafizycznej, Biskwit się po prostu wadzi.
Ze wszystkim.
Z matką, z ojcem, z siostrą i z nowym kucykiem w stajni. Nikt z nas nie chce zrozumieć Biskwita, a do tego kucyk jest za krótki.

(Nowy kucyk wylądował na kozetce u doktora Dolittle, albowiem Biskwit krzyczał na całą stajnię, że chce by mu osiodłać prawdziwego konia, a nie podróbkę!)

(Względem poezji metafizycznej stawiam natomiast odważną tezę, że taki Kordian wyszedłby Słowackiemu o wiele lepiej, gdyby Juliusz, tak jak Dynia, robił sobie notatki w zeszycie z okładką z różowego, poliestrowego futra.)

Biskwit - metr rewolucjonisty -  odsiedział już przez przypadek dwie godziny pośród Szwabskich Kluseczek.
Niby chodziło jedynie o podpisanie dokumentów, ale Wszechmogąca Dyrekcja tak nas skołowała, że Biskwit dostał natychmiastowy przydział do drużyny oraz wieszaczek z marchewką, a ja posadę tłumacza symultanicznego.
Dyrekcja jest jak pani z dziekanatu. Nie można jej odmówić.
Czuć w powietrzu, że Dyrekcja nieszczególnie podziela entuzjazm rządu w sprawie uchodźców. Tak naprawdę, to Dyrekcja niechętnie przyjmuje do placówki kogokolwiek spoza dzielnicy, a cóż dopiero, gdy to spoza wypada gdzieś na przedmieściach Aleppo. W takich okolicznościach bycie tłumaczem Dyrekcji to przyjemność porównywalna do stepowania bosą stopą na rozgrzanej płycie elektrycznej kuchenki. Jej (!)

(Tu dygresja. Obcych, spoza dzielni, rozpoznajemy, miedzy innymi, po tym, że nie kończą zdań upiornym słowotworem '... GEEEEEE(L)?' Odkryłam po trzech latach, że tubylcy emitują '... GEEEEEE(L)?'nie na skutek ubytków w swoim IQ, ale dlatego, że to parszywy regionalizm, który w tej części Bundesrepubliki zastępuje 'Nieprawdaż?'. Niestety, pojęłam to dopiero wtedy, gdy '... GEEEEEE(L)?' trwale wryło się w wokabularz Dyni. Stanowi tylko nieznaczną pociechę, że przy tej okazji wyparło nadużywane: WHAAAAAT?!)


Biskwit zniósł całe to doświadczenie przymusowego obcowania z tuzinem kurdupli z godnością. Na odchodne tak skołował Dyrekcję, że wydarzył się cud. Dyrekcja wyjęła z sejfu opakowanie luksusowych, szwajcarskich czekoladek, które zwykle wydzielała jedynie najbardziej zaangażowanym członkom Komitetu Rodzicielskiego i pozwoliła Biskwitowi wziąć, ile zechce.
(Wziął wszystkie.)
Pytany o dalsze plany na przyszłość i ambicje dotyczące kariery w placówce, Biskwit milczy wymownie i  uśmiecha się dość tajemniczo.
- Biskwicie! – nalegam. – Lada dzień kończysz trzy lata. To ten wiek, gdy pora decydować kim zostaniesz, gdy dorośniesz!
Tymczasem Biskwit znakomicie liczy, ale w zakresie od siedmiu do dwunastu.
Bo tak.
Trzy nie robi na nim kompletnie żadnego wrażenia.

(...)
Ta szkoła, która pod groźbą kary nie pozwala zabierać cherubiątek na wakacje w trakcie roku szkolnego. Ta szkoła, która przed letnimi wakacjami będzie urzędowo przymuszać dzieci do uczęszczania do placówki do ostatniego dnia lipca, mimo, że oceny wystawi im w czerwcu. Ta właśnie szkoła nadesłała list, w którym informuje, że zamyka się już dwudziestego drugiego, a w najbliższy czwartek wszystkie klasy od pierwszej do dziesiątej kończą lekcje o dwunastej.
Bo ... i tu odrobinę omdlałam... sekretarka (!) zmienia (!) pracę (!) i nauczyciele organizują wieczorek (!) pożegnalny (!)
Chyba wolałabym, żeby skłamali mówiąc, że mają szkolenie BHP.

©kaczka

[319]

[8 Dec 2016]

(...)
Zwłoki Mikołaja znaleziono wczoraj.
Oględziny tych zwłok i miejsca zbrodni wykazały, że denat zginął od licznych ran ciętych zadanych wyjątkowo tępym narzędziem.
Konkretnie brzytwą.
W szczególe zaś brzytwą Ockhama.
Na brzytwie znaleziono moje odciski palców.
W chwili zbrodni niby byłam gdzie indziej, ale niepodważalne dowody świadczą przeciwko mnie.

Wszystko zaczęło się w poniedziałek, gdy Dynia wróciła ze szkoły i zaczęła odtwarzać historię świętego Mikołaja pobraną z lekcji religii.
Całkiem niedawno oglądałam po raz pierwszy 'W głowie się nie mieści' i jeśli faktycznie, ślady pamieciowe są jak małe, zgrabne  kulki to pejzaż w głowie Dyni musi przypominać chwilę po eksplozji w fabryce tej okrągłej gumy do żucia, którą od czterdziestu lat można kupić w niemieckim supermarkecie.
Historia świętego Mikołaja okazała się fuzją życiorysów przynajmniej trzech świętych, jednego smoka,  Jezusa odzianego w sari matki Teresy, a libretto oparto na przygodach Robin Hooda i Luke'a Skywalkera.
Do tego dzieciny otrzymały w prezencie od pani od religii papierowe pudełka zdobione brokatowymi napisami 'Happy Birthday'. Wewnątrz była czekoladka, wata w kolorze niebiańskim i szklany koralik.
Logika tego zestawu dekoracji dodatkowo mnie oszołomiła.
Poczułam głupi imperatyw, żeby posortować te kulki.
Diabli wiedzą, co mnie podkusiło?
Zaczęłam więc snuć opowieść o szlachetnym biskupie, który pod osłoną nocy rozdawał co mógł, a gdy umarł...
(W tym miejscu należy wyjaśnić, żeśmy nigdy nie przywiązywali wagi do utrwalania kultu podarków z okazji szóstego grudnia.  Rok w rok odpalamy za to adwentowy kalendarz, który wedle mej opinii zawiera taką ilość fajerwerków, że ...no, doprawdy Norweski, nie przesadzajmy ze skrobaniem marchewki dla renifera, nie ma co mnożyć bytów nad potrzebę...)
- Ale jak to umarł? – zapytała mocno poruszona Dynia. – Tak na śmierć?!!! Mikołaj?!
Yyyyyyy... aaaaaaaaaa.... ygggggggggghhhhhhhh
To jest ten moment macierzynstwa, gdy w odpowiedzi najlepiej pasuje: 'A lekcje odrobione? Tak? To odrób jeszcze raz!'

A we wtorek, szóstego grudnia Dynia przyszła ze szkoły i opowiedziała, co następuje.
Że Mikołaj odwiedził Mastodonty. Że przyniósł każdemu po bio-mandarynce i po czekoladce Fair Trade.
I że to stanowiło fundament dalszej dyskusji na temat, co komu ten Mikołaj zostawił wcześniej w domu? I że Dynia powiedziała, że nie dostała nic.
- Ale jak to, Dyniu, przecież rozpakowałaś dziś rano zestaw gaci 'brokat-jednorożce-tęcza' i pełne garście lizaków z Buką?
- No tak, ale to nie było od Mikołaja, to było z kalendarza, więc powiedziałam, że nic. I wtedy Jeremiasz powiedział, że może to dlatego, że nie byłam grzeczna, ale naszpani zapytała skąd jest moja mama, to powiedziałam, że z Polski. I wtedy naszpani powiedziała, że to pewnie dlatego, że w Polsce to może być nawet tak, że tam wcale nie ma Mikołaja!!!
- A co ty na to?
- Powiedziałam, że nie, bo moja mama powiedziała, że...
 
[tu cytuję w oryginale, bo tylko tak robi to stosowne wrażenie...]

... DER NIKOLAUS IST TOT! [1]

Sąsiadka spod ósmego, która odbierała tego dnia wszystkie nasze dzieci ze szkoły, mówi, że jej syn jakoś tę wiadomość przeżył, ale wygląda na to, że Jeremiasz jeszcze długo może potrzebować pomocy psychologicznej.

[1] W języku Mickiewicza: 'Moja mama powiedziała, że Mikołaj zmarł! Nie żyje! Kopnął w kalendarz! Zimny trup!'


(...)
Taka scena.
Ogromne  biurko. Na jednym końcu lekarz. Na drugim kaczka. Biskwit robi właśnie czterdzieste okrążenie próbując w biegu, przez strzykawkę, wycisnąć paczkę żelków. I jedno, i drugie podarowała Biskwitowi pielegniarka.
Nad tym wszystkim dodatkowo unosi się woń wskazująca, że łączenie gruszek z mlekiem sojowym nie wszystkim wychodzi na dobre.
Zapasowe spodnie Biskwita zostały w domu.
Jest siedemnasta.
Żeby tu wejść czekałyśmy jedynie godzinę.
Zza drzwi dobiega dźwięczny głos Dyni, która od poniedziałku czyta wszystko na głos. Świat Dyni nagle składa się wyłącznie z liter. Dynia ten świat czyta od deski do deski.
Trochę kręci mi się w głowie.
- Co najbardziej by panią zrelaksowało? – pyta docent doktor habilitowany obaliwszy wszystkie moje własnoręczne diagnozy (kombo kilku odcinków doktora House’a i algorytmów internetowej wyszukiwarki symptomów).
- Czy ja wiem? – myślę głośno. – Podróż do Japonii?
- Akhem... raczej myślałem o czymś odprężającym, co mogłaby pani robić regularnie?
W tym momencie, trafia mnie centralnie w czoło pocisk snajpera. Przepchnięty przez strzykawkę miś Haribo.
Już nie miś.
Raczej ektomisioplazma.
...
...
...
Jak regularnie, to chyba zostaje mi kurs origami (!)


©kaczka

Poradnik Inwestora, czyli kaczka radzi w co lokować kapitał

Drodzy Czytelnicy,

Kilka postów temu hojnie ciskaliście w kaczkę mulionami bilonu i zylionami banknotów w szczerej walucie uczucia. To udowadnia, że Wasza zdolność kredytowa jest nieograniczona, mniej więcej tak, jak kaczki zdolność do jedzenia pierogów (zawsze zmieści się jeszcze ten jeden, mylnie otagowany jako 'już naprawdę ostatni').

Czuję się zatem w obowiązku ostrzec Was, że kaczka to ścichapęk i defrauduje muliony oraz zyliony, a bilon i banknoty przepuszcza na swoją kolekcję naczyń rytualnych zdobionych błękitnokrwistymi celebrytami.
I tak, w tym roku, po trzech latach posuchy, nienachalna kolekcja kaczki wzbogaciła się o jeden eksponat, który przyleciał pocztą z Wysp Brr. Eksponat był  czule poowijany bibułkami, nie miał adresu zwrotnego i tak doskonale imitował okrągły ładunek wybuchowy, że cud prawdziwy, że nerwowa poczta go nie zdetonowała w ramach profilaktyki terroryzmu. (O kolekcji kaczki przeczytacie na samym dole.)

Jednym słowem, kaczka w tym roku otrzymała już w s z y s t k o przez duże WSZY (co aż prosi się o szkolną dygresję, ale wyjątkowo  się powstrzymam) i doprawdy, nie wypada prosić o więcej.
Tymczasem są wśród nas, tacy, którzy muszą prosić, bo właśnie dotarli do monolitowej ściany swoich możliwości albo brakuje im donośnego głosu, by zwrócić na siebie uwagę.

To z myślą o nich debiutuje tu na blogu: Poradnik Inwestora, czyli  Piramida Finansowa kaczki.





Artykuł sponsorwany przez Pe Ka O.
Czyli Potrzeby, Konieczności i Okoliczności.

Poradnik Inwestora zawiera subiektywną, zestawioną przez kaczkę listę rozmaitych potrzeb, dzieł i akcji, w które można bardzo korzystnie  zainwestować myśli, słowa, opcjonalnie, uczynki i w odwecie spodziewać się pomnożonych zysków, od których nie trzeba płacić podatku dochodowego i które, z czystym sumieniem, można zataić przed ZUS-em!

Bieżąca lista (możliwe, że będą kolejne, okolicznościowo-sezonowe wydania Poradnika, a może była to jednorazowa inicjatywa?) -  podkreślmy wężykiem - jest bardzo subiektywna. Dzieł i potrzeb nie ustawiono według hierarchii ważności, kolejności alfabetycznej, czy po kolorze okładki. Listy nie trzeba podpisywać, acz uradujecie kaczkę, jeśli w komentarzach podrzucicie swoje akcje i obligacje. (Gwoli niezbędnego wyjaśnienia, ucieszy mnie nie  to, że tyle jest spraw, które trzeba załatwiać w trybie obywatelskim, ale to, że Tryb Obywatelski jest  silny, szlachetny i robi co może.)

No to lecimy.

Robótka 

Każdy, kto bywa na blogu kaczki, z pewnością o Robótkę się potknął. Robótka to przecież wspólne, dorodne dziecko kaczki Kierowniczki i Woźnej Bebe. Tę dorodność Robótka zawdzięcza wszystkim, którzy uwierzyli Komitetowi DezOrganizacyjnemu, że kilka słów napisanych na kartce i wysłanych do konkretnego Starszaka z Domu Pomocy Społecznej  dla Dzieci w Niegowie zmienia świat na lepsze. Nawet, jeśli ten świat to niewielki ogrodzony teren plus kilka zabudowań przy szosie na Ostrołękę.  Starszaki kochają Robótkę, kaczka i Bebe od listopada do grudnia brodzą jak dwa  oczadzone flamingi wśród fal wzruszenia, Robótkowicze specjalizują się w realizacji najdzikszych Starszakowych marzeń (konsola dla Marcina, balon dla Leszka!!!), a listonosze w Niegowie już od wakacji  konsumują proteiny na masę i na rzeźbę, by poradzić sobie z dodatkowym wsadem korespondencyjnym. I choć o Robótce huczymy zawsze najgłośniej przy okazji Bożego Narodzenia to nie ograniczamy jej wyłącznie do sezonu świątecznego. Starszaki czekają na kartki przez cały rok.
Jak się przyłączyć? [KLIK] 

Franek 

Ktoś jeszcze nie zna Franka? Niemożliwe. To ten elokwentny, sześcioletni blondas, który na pewno wie, jak nazywa się stolica Suazi, jakie kolory ma flaga Zimbabwe i potrafiłby w lokalnym narzeczu zamówić frytki w Madrycie. Problem w tym, że ciało nie nadąża za intelektem Franka, bo ciało choruje na przeponową postać zaniku mięśni SMARD1. To  ciało trzeba maltretować nieustanną rehabilitacją, którą Franek znosi godnie i cierpliwie, jak przystało na superbohatera. Pomóc można tędy [KLIK] (A ja pytam, dlaczego nie ma tam osobnego konta na ulubione Frankowe brewerie: frytki, mapy polityczne świata i 'Zarys gramatyki hiszpańskiej dla zaawansowanych'?)

Ada 

Ada cierpi na dziecięcą odmianę Alzheimera (Zespół Niemanna-Picka typu C). Tyle, że Ada ma już dwadzieścia jeden lat i nie kwalifikuje się do bezpłatnego programu leczenia, w którym testowany będzie lek cofający objawy  choroby. Taką szansę dostał jedynie jej brat również obciążony zespołem Niemanna-Picka. (Urzędniczy wybór Zofii, psiakrew!) Dla Ady ostatnią szansą jest przyjmowanie leku, który hamuje postęp choroby. Remisja daje jej nadzieję, że doczeka leku, który odwraca objawy choroby. Tymczasem lekarstwo hamujące postęp Alzheimera, Zavesca (Miglustat),  nie jest refundowane  w Polsce, a koszt miesięcznej kuracji to 40 000 PLN. Z pomocą Adzie ruszyli ilustratorzy z kraju i Europy, przekazując na licytacje swoje prace. Linki do kolejnych licytacji zawsze wisiały na kaczym blogu. Z małych i dużych wpłat  dokonanych przez ponad trzy tysiące osób uzbierała się, jak dotąd, prawie jedna trzecia potrzebnej kwoty. Dzięki temu Ada zaczęła terapię i pierwszy raz od długiego czasu czuje się lepiej. To ogromny sukces, ale za wcześnie by spoczywać na laurach.
To nie tylko kwestia finansów. Może ktoś zna kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś, kto spotyka producenta leku  na spacerze z berneńskim psem pasterskim lub macza z nim okazjonalnie chleb w tym samym garnku do fondue  i mógłby, przy okazji, dla Ady uprosić jakąś zniżkę? Niezbadane są przecież meandry i przecznice internetów.
Jak pomóc Adzie?  [KLIK]

Liliana  

To pierwszy przypadek w historii bloga, gdy ktoś uznał, że kaczka ma zasięg i zwrócił się z prośbą o pomoc w wirtualnym nagłaśnianiu i natrąbianiu. Lila ma dwa lata. Nie chodzi, nie siedzi, nie raczkuje, nie mówi, nie potrafi przekręcić się z jednego boku na drugi, nie ma władzy w rękach. W Polsce wyczerpano wszystkie możliwości diagnostyczne. Istnieje podejrzenie, że Lila cierpi na niezmiernie rzadki zespół wad wrodzonych – chorobę Aicardi-Goutieresa (AGS). Jakiekolwiek będą wyniki aktualnie trwających badań, rodzice i tak będą potrzebować wszelkiej pomocy, albo żeby sfinansować lek na AGS albo żeby dalej szukać przyczyny stanu Liliany. To nie tylko kwestia finansów.  Diagnostyka może zmusić rodzinę do podróży do Paryża lub Filadelfii. Na pewno tam na miejscu przydałaby im się ktoś życzliwy. Może ktoś zna ekspertów od mielinizacji? Informacje o tym, jak pomóc tu [KLIK]

The White Helmets 


Syryjska obrona cywilna potrzebuje finansowego wsparcia. Kto inny otrzymał w tym roku nagrodę Nobla, rozpoczęła się zatem społeczna zbiórka, której celem jest zgromadzenie miliona dolarów, czyli sumy pieniędzy  równorzędnej nagrodzie. Zebrane fundusze zostaną przeznaczone na ubrania ochronne, sprzęt ratowniczy, pomoc medyczną dla rannych i pomoc dla rodzin tych wolontariuszy, którzy zginęli na służbie.
Gdzie pomóc? [KLIK]

Macierzyństwo bez lukru 


to akcja dla chorego na rdzeniowy zanik mięśni, sześcioletniego Mikołajka. Akcję zainicjowała sześć lat temu i niestrudzenie pcha do przodu Dorota Smoleń, czyli Chuda z bloga Od rana do wieczora. Już cztery razy udało się Chudej przekonać śmietanę polskiej blogosfery do wspólnej publikacji na zadany temat. Autorzy zrzekli się honorariów, a dochód ze sprzedaży poszczególnych antologii zawsze w całości zasila konto Mikołajka. W najnowszej, czwartej  edycji o tytule: 'Macierzyństwo bez photoshopa' nie ma tekstów kaczki, co niektórzy mogą nawet uznać za zaletę. Nienasyconych kaczką odsyła się do tomu drugiego i trzeciego, w których pełno kaczych bonmotów. Przedstawienie szczecińskiego teatru Kana – Projekt Matka – jest spin-offem projektu i zawiera kaczkę w kaczce.
Najnowsza antologia blogerskich tekstów tu [KLIK]

Amelka
rys. Elena Barilli
Amelka z mozaiką w dwudziestym chromosomie potrzebuje rehabilitacji. Rodzice Amelki zaangażowali w pomoc dla swojej córki twórców komiksów z całego świata. Nie wypada przegapić tego fanpage'a [KLIK], ani strony www  [KLIK].


Akcja Mentalna Makrela

zdj. Janina Daily
Janina też ma już wszystko (w jej wypadku wszystko jest większe i bardziej puchate niż kolekcja nieporęcznej, rojalistycznej ceramiki, patrz niżej) więc Janina dzieli się nadwyżką z osieroconymi i chorymi fokami. I nakłania do tego innych zarzucając przynętę z puszystych ptysiów i aksamitnych labradorów. Tędy [KLIK]


I tu już nieomal koniec.

Dla tych, którzy dotarli do tego miejsca, BONUS! fragment bezcennej kolekcji kaczki strzeżonej przez gang Pana Kuleczki (owoce natchnionej imaginacji i zwinnego szydełka). Uśmiech Pana Kuleczki sponsorowany prawdopodobnie przez zawartość garnka Rumtöpfle.


Kolekcja kaczki liczy dziesięć  egzemplarzy okołokoronacyjnej brytyjskiej ceramiki zakupionej w starannie wyselekcjonowanych charity shops (trzech jakie były w stu osobowej wsi). Kolekcja ta nie ma żadnej wartości, tematu przewodniego, drugiego dna, ani  nawet sensu. Jednakoż, powtarzając za Sheldonem Cooperem: What's life without whimsy!
[1]

([1]
The Big Bang Theory/The Lunar Excitation (2010)
Sheldon Cooper: But for the record, I only drink hot chocolate in months with an R in them.
Howard Wolowitz: Why?
Sheldon Cooper: What's life without whimsy.
)

Rzutem na taśmę, w temacie kaprysów, czyniących życie przyjemniejszym:

Artur

zdj. Deon.pl

Artur to adoptowany syn siostry Małgorzaty Chmielewskiej. Dorosły autystyk. O tym, jak siostra Chmielewska łata biedę rozdając wędki zamiast ryb, można przeczytać w wielu miejscach, na przykład tu, u samego źródła [KLIK]
kaczka natomiast zwraca Waszą uwagę na osobę Artura. Młodzian ten ma kilka oryginalnych pasji. Pierwsza, to Scooby-Doo. Druga, to kieszonkowe wydania komiksów z bohaterami Disneyowskich kreskówek w dowolnych językach. Dla utrudnienia, wszystko najlepiej w dwóch identycznych egzemplarzach. Dla ułatwienia, ksiażki mogą być używane. (Wysyłka na adres domu w Zochcinie lub Nagorzycach)



Zabrzmi to wyjątkowo banalnie, ale razem, po prostu, możemy więcej.

Pod postem znajdują się rozmaite guziki mediów społecznościowych. Rozprzestrzenianie powyższego Poradnika w całości, czy fragmentach, dozwolone, a nawet wskazane.


©kaczka

[318]

[4 Dec 2016]


(...)

Lada moment!
(...)
W odpowiedzi na post o czyszczeniu sreber zostałam zasypana listami. Ich ogromna ilość obnażyła niespotykaną skalę probelmu.
Wszyscy trzej nadawcy, dacie wiarę, nie śpią po nocach, bo sen z powiek  spędza im kwestia brudnych łyżeczek ze srebra, które otrzymali w posagu.
(Nie wypada kopać leżącego, więc nie pytajmy, co zrobili, że tak bardzo nienawidzą ich własne matki!)
Zanim więc tych trzech nieszczęśników otrzyma sądowy zakaz zbliżania się do placówek edukacyjnych na odległość stu metrów, wbiegam do budki telefonicznej, wychodzę zeń jako Martha Stewart i podaję publicznie przepis na czyszczenie srebra dla leniwych.
Ten, którym Norweski nie zdążył podzielić się z Montessorianami.
Oto  dno naczynia żaroodpornego należy wyłożyć folią aluminiową i hojnie posypać solą kuchenną.
Na tej soli rozkłada się swój posag i wszystko zalewa wrzątkiem, a za pięć-dziesięć minut odławia się fanty lśniące jak lustro i to nawet w miejscach, gdzie nigdy nie dotarłyby dłonie najdrobniejszego  przedszkolaka.
(Uprasza się pamiętać, że [i] proces emituje smrodliwe gazy w typie siarkowodoru, więc  nie należy się z nim zamykać w pomieszczeniu na szczotki. [ii] Zawsze warto przeprowadzić próbę na pojedynczym egzemplarzu łyżeczki. To na wypadek, gdyby ciotka Ziuta przyoszczędziła na naszym ślubnym prezencie. I wreszcie [iii] jeśli srebro jest oksydowane to po terapii w folii alu już nie będzie. Nieodwracalnie. Warto więc z nim to ustalić nim odpalimy czajnik.)
Kiedy oniemiejecie na widok rezultatów, nie krzyczcie aby: Norweski, jaka ta chemia jest cudowna!
Norweski przewróci bowiem oczami, westchnie ciężko i powie, że chemia to jest tylko jedna.
Organiczna.
W szczególe zaś - syntetyczna.
Cała reszta, jak na przykład to coś, co akurat śmierdzi w waszej misce, to taka homeopatia i akupunktura nauki.

(...)
Trwa Adwent, więc jak to w Erefenie, wypada bywać na świątecznych jarmarkach i kupować ciasteczka dochódzktórychzasili.
Po trzech latach to atrakcja, której scenariusz jest przewidywalny – smażona kiełbasa, grzane wino, karuzela, stoisko z wyrobami z filcu, kiosk z amuletami, grupa młodzieży, która  podwędziła matce gofrownicę o wydajności dwóch gofrów na piętnaście minut i wypieka gofry w jakiejś intencji, kolejka czterdziestu osób ustawiona do gofrów, chór miejscowej szkoły muzycznej i amatorska orkiestra dęta. A do tego, wszyscy chcą ci wcisnąć ciasteczka.
Największą siłę perswazji ma zazwyczaj miejscowy klub podnosicieli ciężarów.
(Pozostaje tajemnicą, jak oni lepią te maleńkie ciastka paluchami w rozmiarze francuskich bagietek?)
Tak, po trzech lat magia i czar tego eventu jakby się opatrzyła.
Szczególnie, że kiełbasa po cztery pięćdziesiąt, a jeden przejazd karuzelą  - dwa ojro.
To znaczy są tu na pewno takie jarmarki, gdzie spotkać można japońskich turystów, wino nie jest domową produkcją szwagierki naczelnika poczty, sprzedawana kiełbasa nie była z przeceny w Lidlu, a koń na karuzeli nie wygląda jak wyciągnięty na powierzchnię Łysek z pokładu Idy.
Ale to nie u nas.
Dodatkowo nie ułatwia, że mieszkamy na rozstajnych drogach, u zbiegu trzech wsi.
Do szkoły chodzimy w jednej, na ksylofon w drugiej, a liga dwóch ogni 'Rącze Messerschmitty' gra w trzeciej. A taki klub ninja to w ogóle obwoźna ekipa z sąsiedniego miasteczka.
Zatem są oczekiwania, że oblecimy wszystkie jarmarki i z każdego wyniesiemy wygniatane gdzieś, pod presją, ciasteczka.
Nadzwyczajnie to krzepiące, że takie ciasteczka obowiązkowo jednak poddawane są obróbce termicznej, gdyż zdarzyło się ostatnio iż Norweski przeczytał pierwszy rozdział książki Jespera Juula (podziękowania, dedykacje lub spis treści) i to już tak wstrząsnęło jego ojcostwem, że zabrał się za konsolidowanie więzi. Zebrał swe dzieci i, przy nagłym odpływie zdrowego rozsądku, przymusił do pieczenia ciasteczek.
Zupełnie nie bacząc na to, że Dynia najchętniej uczy się na błędach, a Biskwit gardzi autorytetami, więc nikt nie będzie Biskwitowi mówił, ile to jest sto dwadzieścia gramów masła albo żeby nie wycinać z ciasta odklejonego od podeszwy.
Zatem, gdy pomyślę, że to niemożliwe, że my jedni odklejamy od podeszwy i 'Właściwie Norweski, czy one umyły te ręce zanim wraziły je po łokcie w ciasto???' to jednak ulga, że dwieście stopni Celsjusza i najczęściej już brak entuzjazmu na etapie pakowania w torebki.


(...)

Poradnik jedzenia jarmarcznych Wurstów po zmroku. Dynia (2016)

(...)
Biskwit, towarzysząc mi podczas badań medycznych, otrzymał w ubiegłym tygodniu w prezencie balon nadmuchany z diagnostycznej rękawicy i przerobiony na Pinokia przy pomocy wodoodpornego flamastra. Wilson – skojarzenie trudne do uniknięcia - towarzyszy nam odtąd wszędzie. Biskwit scalił się w jedno z Wilsonem. Razem śpią, razem jedzą, razem dłubią w nosach, razem przesiadują w stajni. A tu w s z y s t k o czyha na wolny od lateksu, hypoalergiczny, przezroczysty żywot Wilsona! Otwarte okno, gorąca płyta kuchenki, widelec, komplet zaostrzonych ołówków...
I pomyśleć, że średnia długość życia chomika wydawała mi się kłopotliwa, by czynić zeń zwierzę domowe.

(...)
Miewam regularne ataki paniki w temacie, jak taki maleńki i bezbronny Biskwit poradzi sobie sam pośród Szwabskich Kluseczek. A potem widzę, jak Biskwit jednym ciosem w plecy wydobywa z adwentowego kalendarza w s z y s t k i e czekoladki naraz i jestem jakby spokojniejsza.




©kaczka