Image Slider

1219-1221

[28-30 Mar 2013]

(...)
Trzy dni sam na sam ze zdrowiejącym, zdegustowanym niewolą, nieprzyzwyczajonym do chowu klatkowego hobbitem odcisnęły mi się trwale na szarej masie, wyprasowały i wygładziły zwoje.
Hobbit jadąc na statusie rekonwalescenta, osiągnął poziom gry: dziadowski bicz i próbował bić kolejne rekordy.
SKJUZMI! zagajał hobbit tonem sekretarek spółdzielni mieszkaniowej. 
Tej, do której należał blok przy Alternatywy 4.
... SKJUZMI!, czemu tu jeszcze nie ma ciasteczek, SKJUZMI!, winszuję sobie bułeczkę przyciętą w heksagon, SKJUZMI!, a do bułeczki kawior i trufle, SKJUZMI! I Gruffalo od ósmej do siedemnastej w wersji infinite loop...
W piątek odziałam, otarłam smarki, wyczesałam z włosów dżem i nutellę, lico poszczypałam w celu poróżowienia i wpuściłam hobbita w tabun dziateczek świętujących urodziny Klaudyny.
Tabun wyglądał jak pacjenci grużliczego sanatorium, wiarygodności dodawały pidżamy i szlafroki.
Hobbit się nie wyróżniał.
Przyoszczędziłam na wyrzutach sumienia.
Cukru na imprezie było tyle, że Unia będzie zmuszona skupić więcej buraków, by zapełnić pustkę.
W teoretycznych założeniach tabun miał sobie dekorować babeczki, ale skończyło się na tym, że żarł posypki prosto z misek.


W turnieju ‘kto znajdzie najwięcej czekoladowych jaj pochowanych po krzakach lub w kompoście’ hobbita wyprzedził jedynie Spiderman.
Należało się Spidermanowi, bo jako jedyny chwycił za łopatę i próbował przerzucać obornik.
Hobbit jajami się nie podzielił.
(Ochronka ma na ten temat nową, odkrywczą teorię.
Hobbit nie dzieli się, bo jest jedynakiem! – powiada ochronka i z wyrzutem spogląda w moją stronę.)
Niewielka szkoda.
Dla dbających o linię, zamiast cukru były buły ze smażonym boczkiem.

(...)
Z kategorii ‘kusić los’.
Świeżonarodzony brat Noecjusza ma na imię Abel.


(...)


©kaczka

1217-1218

[26-27 Mar 2013]

(...)
Myślę (ba! mam dowody), że dzieci skracają człowiekowi życie.
Niekoniecznie, zawsze w sposób zamierzony, związany z rozmiarem spadku i dziedziczonych aktywów.
Nie zawsze zatem arszenik w serniczku, podpiłowane krzesełko, suszarka wrzucona do wanny.
Zamierzone, czy niezamierzone, spektakularny efekt ten sam.
Nić życia nadgryziona zębami metrowej Mojry.
Weźmy Dynię.
Pojechałyśmy do lekarza spacerówką, wyjechałyśmy karetką.
Dynia podejrzanie świszczała i trawiła ją gorączka.
Kurs do szpitala trwał godzinę.
Paracetamol i salbutamol wciśnięte w Dynię w wiejskim ośrodku zdrowia zadziałały.
U bram szpitala Dynia tedy ozdrowiała, weszła do izby przyjęć na własnych nogach, otwierając drzwi z półobrotu jak Chuck Norris, a kolumna pediatrów zastała ją w zdrowiu, skaczącą po szpitalnym łóżku.
(Mama! Majn U-U A-A! czytaj: pochodzę od małpy)
Obraz niezgodny z dołączonym do kurdupla opisem przypadku.
Zatrzymano nas na obserwację.
Ponieważ Dynia zaczęła nanosić poprawki w kartach przymocowanych do innych pacjentów oraz odłączać aparaturę podtrzymującą życie, po kwadransie uprzejmie wyproszono nas do kącika zabaw dla dzieci.
Tam Dynia ogołociła bufet.
Trzy razy obracałam do zakładu zbiorowego żywienia.
W sztormie i pod szkwał.
Dwadzieścia centymetrów bagietki z nadzieniem, banan, babeczka z jagodami, owocowy batonik, jogurt i pół litra soku.
Wytarzała się Dynia w gronkowcach złocistych, w sraczkotwórczych klostridiach, w karbapenoopornych enterobakcylach, wypisała kilka recept, sfiksowała na koszu na śmieci z metalową klapą, odwiedziła ubikację kilka tysięcy razy.
Po pięciu godzinach uznano, że nic jej nie zagraża.
Zagrożony jest natomiast porządek publiczny.
No, bo tu sceny jak z serialu E.R., za firankami resuscytacje, tachykardie, ciągłe linie, a tu Dynia igra kablem od monitora, albo wolontaryjnie asystuje przy zakładaniu szwów.
Żeby nie było, że tak wracamy z pustymi rękami, pediatrzy przypisali jej specyfiki na egzemę.
W podzięce, że już wychodzimy dostałyśmy misia.
Miś ma w zadku etykietę: dar miejscowych wolnomularzy.
(Może i rządzą oni światem w konspiracji i podstępnie, ale poczucie estetyki...)
Jesteśmy w domu.
Czekamy.
Dynia od rana się drze: NOOOOOOOT POOOOOOOORLY! MAJN NOT POOOOOOORLY!
Oraz dla zasady rzyga każdym podanym specyfikiem.
(MAJN NOT LIKE! I co mi zrobisz? ... gdy już zetrzesz z siebie i podłogi pawia?)
Jestem krótsza o dziesięć lat życia.

(...)
Ach, gdybyż to był jedyny kryzys.
Dwie noce temu umarło ogrzewanie.
Ach, nie zrozumcie źle, póki żyło, ogrzewanie było osobliwym rodzajem  placebo.
Ogrzewać nie ogrzewało, ale podnosiło na duchu.
Zatem, oh my, oh my, gdy termostat przestał łyskać zielonym okiem, powiało, choć to niemożliwe, większym chłodem i duch jakby podupadł.
Wczoraj o świcie zadzwoniłam do agencji wynajmu.
Ponieważ o świcie agencja nie działa, zostawiłam wiadomość z soczystym opisem sytuacji uprzejmie prosząc o najrychlejszy z możliwych kontakt.
Zimno. Wilgoć. Chore dziecko. Kamień by się wzruszył.
Minęły trzy godziny.
Nic.
Po trzech godzinach - telefon, skądinąd wiadomo, że w agencji mają burdel, idąc tym tropem, dzwoni do mnie dama o adekwatnie poszlakowanej reputacji.
(Bystry czytelnik niech sobie zastąpi dosadnym synonimem.)
DOAPR drze mordę w słuchawkę, iż nieopisanym skandalem jest, że nie można się z nami skontaktować, bo nie zadaliśmy sobie trudu, aby wprowadzając się podać numer telefonu stacjonarnego...
Paradne (!)
- Damo (OAPR) – zapytałam – czy insynuujesz, że nie masz numeru telefonu, pod który właśnie dzwonisz?
...
Tak to bywa, gdy za kłamstwa zabierają się idioci.


(...)
Uaktualnienie.
Ogrzewania nadal nie ma.
Specjalista, który wczoraj obejrzał bojler pod naszą nieobecność, zdiagnozował, że zepsuła się niezwykle rzadka śrubka, której sprowadzenie z Wysp Zielonego Przylądka może potrwać od trzech miesięcy do roku.
Wychodząc z domu, specjalista ów włączył ogrzewanie w wersji elektrycznej, dzięki czemu kilka godzin później wracając ze szpitala, zastaliśmy w domu skondensowaną parę wodną spływającą po oknach i ścianach.
DOAPR nie odbiera telefonów.
Kiedyś to na pewno będzie zabawne.

©kaczka

1216

[25 Mar 2013]

(...)
Społeczeństwo pyta o postępy w oswajaniu ruchu lewostronnego?
Uaktualnienie.
Wyjeździłam osiemnaście godzin. Od września.
(W tym tempie egzamin wypada mi w okolicach roku 2098.)
Córkę staruszeczki  porzucił czwarty mąż, nadto nie potrafi córka przyrządzić uczciwej marchewki na sposób julienne.
(Nie wiem, czy te dwa fakty są ze sobą powiązane.)
Staruszeczka przedstawiła materiał dowodowy, z którego wynika, że uczyła jeździć Camillę Parker Bowles, znaną raczej pod pseudonimem Księżna Kornwalii, nim owa została księżną.
(Moje własne sześć stopni oddalenia od rodziny królewskiej.)
Staruszeczka utrzymuje, że czynię postęp, który dyplomatycznie określa jako reasonable.
(Ponieważ zainwestowała w baterie słoneczne na kredyt, przypuszczam, że zależy jej abym w to uwierzyła.)
Ostatnio pokonałam barierę dźwięku.
(Rozpędziłam się do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kilometry rzucają mi się w oczy bardziej niż mile. 
Prawa strona szosy, przyznaję ze smutkiem, też.)
I wreszcie, stada rozkosznych cieląt marki Jersey oraz małe owce rozrzucone przy drogach nie sprzyjają koncentracji.

©kaczka

1214-1215

[23-24 Mar 2013]

(...)
Zawiły, mętny tydzień.
Kto się miał urodzić, ten się urodził.
Kto chciał umrzeć, umarł.
(Nad trumną Bawarskie cioteczki roszczą sobie w kwestii oboli.
Boli.)
Kto nie powinien zachorować, zachorował.
Mało wesela, jeden pogrzeb.
Szukam po ciemku ciepłej ręki Dyni.
To nie ja. To nie ona.
Ominęło.
Się człowiek śmiertelnie na życiu nie poślizgnął tym razem.
Chwili nie marnować, w chmury się gapić, tylko kto pranie nastawi i kartofle obierze?

(...)
Objawienie (I).
- Mama! Rubenito Spanish!
- A ty?
- ???
- Kto ty jesteś?
- Dynia? Pretty!


(...)
Objawienie (II).
- Jesteś, Dyniu, chłopcem, czy dziewczynką?
- Czynką.
- Mama?
- Czynką.
- Rubenito?
- Opiec.
- Eduardo?
- ???
- Eduardo jest chłopcem, czy dziewczynką?
- Mama dufus! Eduardo MAŁA!


(...)
Casino Royale.



(...)
Rutynowa eksmisja z willi Kunterbunt.



©kaczka

1211-1213

[20-22 Mar 2013]


(...)

By zbudować solidną wieżę należy wkręcić się do zespołu pełnego potomków Gustawa Eiffle’a.
I zachować powagę.
Wbrew okolicznościom.

- Kaczka, ten SHITS!
- Yyyyy?
- ... of paper!


- Kaczka, Mon Dieu! you went [Bą’KERS]!
- Went where?
- [Bą’KERS]!
- Yyyyy?... BONKERS?!

(...)

Niskobudżetowy prezent z delegacji.
 

©kaczka

1210

[19 Mar 2013]

(...)
Opowiada metodą na policyjną rekonstrukcję zdarzeń.
- Oczywiście, że wiem już wszystko. – mówię szamocąc się z obuwiem w korytarzu
 [...dobry wieczór kochani, mamunia po dziewięciogodzinnej szychcie w kopalni i trzech godzinach podróży już wróciła by tłuc garami...]
 – ... to jasne, Ruben bezpodstawnie popchnął Edwarda, Edward się rozryczał, Rubena postawiono w kącie, Dynia udzieliła Rubenowi pouczenia, Ruben się uniósł, popchnął Dynię, Dynia się  rozbeczała, Ruben otrzymał naganę z wpisaniem do akt i odstał swoje podwójnie, a potem był obiad, ryba i kluski...
- I to wszystko, bo Dynia padła na podłogę?
... dwa razy padła.
(Jedna ręka przyłożona do czoła w geście operowej śpiewaczki, druga ręka na sercu, leci ta Dynia Stanisławskim!)
Cóż chcieć, rozumne jest serce matki!

©kaczka

1207-1209

[16-18 Mar 2013]

(...)
- Imaginuj sobie taką scenę – opowiadam [1] – wchodzimy do kawiarni, a od stolika odrywa się Rubenito i z otwartymi ramionami pędzi w stronę Dyni krzycząc: Dyniu, Dyniu! Jesteś moją najlepszą przyjaciółką! – oraz tradycyjnie – I mam dla ciebie prezencik! [2]
Staruszeczki przy okolicznych stolikach zastygają w zachwycie.
Dynia zatrzymuje Rubenita na odległość wyciągniętej ręki gestem ‘halt’, odbiera torebkę, inwentaryzuje dwie lalki Barbie rocznik 1985, pobiera lalki, oddaje torebkę, odwraca się i idzie wybrać sobie ciastko.
W milczeniu.
Podrywający na nawijkę i gadżety Romeo pakuje skorupy uczucia w torebkę.
Staruszeczki częstują go cukierkami.
Dynia zapycha się maślanym kremem.
Dwie w trymiga rozebrane lalki Barbie [3] moczą nogi i biusty w filiżance z czekoladą.
- A kto jest twoim najlepszym przyjacielem? – pytam Dynię w nadziei, że zrozumie ten subtelny niuans towarzyskiego konwenansu (cały stolik czeka na to wyznanie): kto jest twoim najlepszym przyjacielem?
- i dlaczego to właśnie Rubenito -
Dynia żuje.
- ... więc kto jest twoim najlepszym przyjacielem?
Mlaskanie.
-  ... więc?
- Ciastku.
[Nie, córko, diamenty. Ale o tym opowiem ci innym razem.]


[1] Rozpoczął się sezon Formuły 1. Jak co roku tracimy ojca i męża.
[2] Ciągłość darowizn sponsoruje mama Rubenita nadal nie do końca pogodzona z faktem, że spadek w postaci lalek, sukienek i garnków idzie w obce ręce.
[3] Dlaczego,  pytam, dlaczego wszystkie lalki, z którymi mamy do czynienia, należą do stowarzyszenia naturystów?



(...)
W kwestii wypieków.
Są rzemieślnicy.
Są artyści.

©kaczka

1205-1206

[14-15 Mar 2013]

(...)
Dedykowane jej-waterloo, z którą nie tak dawno licytowałyśmy się, o to który z naszych organów wewnętrznych ma większy wow factor.


Byłam u dentysty.
Fakt niedoniosły.
W normalnych okolicznościach nie byłoby się nawet czym chwalić.
Tymczasem okoliczności... wiadomo.
Mając do wyboru państwową służbę zdrowia obsadzoną załogą z Transylwanii, a prywatną  reprezentowaną przez autochtonów, wybrałam prywatną.
Nie iżbym była przeciw Transylwańczykom.
Jednakoż z kontaktów z przedstawicielami tej nacji odniosłam wrażenie, że skonstruowani są oni z mocno hartowanej stali i na moje nieuchronne: ałć, ałć... mogliby odpowiedzieć ekstrahując ząb bez znieczulenia młotkiem i żyłką wędkarską: NA MIŁOŚĆ BOSKĄ! WEŹ SIĘ W GARŚĆ, MIĘCZAKU!
A ja wiem, że bym się nie wzięła, bo na fotelu dentystycznym zamieniam się w amebę bez motywacji do pracy nad charakterem.
Nadto moja jama ustna jest stałą ekspozycją osiągnięć stomatologii w minimum pięciu krajach europejskich oraz Chinach i Teheranie i nie ukrywam, pożądam stabilizacji.
- Wow! Wołaj tu prędko wszystkich! – z okolic mych migdałów krzyknęła do pielęgniarki podekscytowana tubylcza dentystka.
Poczułam się nieswojo.
Wszyscy się zbiegli.
Dentyści.
Recepcjonistki.
Sprzątaczka.
Zajrzeli mi w zęby i chórem powtórzyli: WOW!
Jakby na moim podniebieniu odkryli zaginiony fresk Michała Anioła.
- Jakie piękne wypełnienia!
- I ma wszystkie zęby!
- W tym wieku! 

... no dzięki (!)...
- Ale te wypełnienia!
- Koronkowa robota!
- Wypełnienia!
- Mistrzowskie!
- I zęby w komplecie.
- Wypełnienia!
- Niesamowite!

Yyyyyyy?
Przypadkowe wypełnienia z pięciu krajów europejskich, Chin i Teheranu?
(W tym jedno – bryła amalgamatu wepchnięta w krater po katastrofie tunguskiej - na licencji szkolnej dentystki, która wzrokiem łamała podkowy i charaktery.)
I dlatego trochę teraz boję się tam wrócić i wypełnić górną siódemkę.
I nie motywuje mnie wspomnienie, że zęby dentystki wyglądały jak klawiatura fortepianu Szopena.
(Gdy już sięgnął bruku.)
- Rozumiem, że będzie bolało skoro blisko miazgi? – zapytałam wychodząc.
- Ależ skąd! – zapewniła mnie dentystka. – Jesteśmy pionierami w sztuce znieczulania pacjentów. Boleć będzie później.
Pionierami?!
Chyba pora zacząć się modlić.

(...)
Oprócz czterdziestu nowych prac plastycznych wyjęłam wczoraj z Dyniej torby obcy szalik.
Do szalika przytwierdzona była etykieta ‘Harry Andrew Rupert Oktawiusz Irydion McCarthy’.
Haftem maszynowym.
Przy odrobinie dobrej woli etykieta mogła zastąpić szalik.
Albo sari.
Albo bandaż.
Albo wstążkę transylwańskiej gimnastyczki.
- Aaaaaaaa... czy myśmy aby nie mieli podpisać dziecku odzieży, Norweski?
- Niby po co?
- Żeby personel wiedział do której torby?
[Po zastanowieniu]
Nie.
Ten system nie działa.

(...)
Matka Noecjusza zadzwoniła, żeby podzielić się radosną nowiną.
Potomek złamał jej żebro.
Nienarodzony potomek.
Damski bokser z wód płodowych.

(...)
Ochronka zaklina się, że Dynia sama z siebie dorysowała trzeciorzędowe cechy płciowe.



©kaczka

1202-1204

[11-13 Mar 2013]

(...)
Cmentarz przy zakładzie wychowawczym działa, jak się okazuje, na trzy zmiany.
W chwilach eschatologicznej kulminacji trudno przebić się do placówki.
- SkjuZmi! – krzyknęła Dynia do nieboszczyka, który blokował furtkę, a gdy nieboszczyk udał, że nie słyszy, ryknęła z głębin trzewi: SKJUZMI! MAJN GO!
'SkjuZmi', bo zakład przyucza nie tylko do zmywania, ale również do bywania na salonach.
Nieboszczyk opasany koronką, oparty na dwunastu nogach żałobnego konduktu niebezpiecznie zafalował i uskoczył na bok.
Pastor i żałobnicy naprędce usunęli się z drogi.
Dynia dostojnie przeszła przez szpaler kwiecia, wstęg i wianków.

(...)
Potrafi rozmnożyć chleb.
Konkretnie bułkę kajzerkę.
Na czterdzieści tysięcy okruszych mikrobułek, którymi można wykarmić średniej wielkości kolonię krasnali.
Na tylnej kanapie samochodu zostają kosze okruszych ułomków w ilości nieadekwatnej do pierwotnych rozmiarów wypieku.
Potrafi też zgubić się w świątyni.
Wróć.
Gubienie sugerowałoby zaawansowany stopień pierdołowatości.
Dynia z całą pewnością nie jest pierdołą.
Dynia, powiedzmy, potrafi oddalić się.
Bez autoryzacji?
Zniknąć za regałem Lyngboda, pociąć skrótem między szafką Bullerbyn a tkaniną Surströmming i zmaterializować się na wprost dziecięcej kuchenki ekspozycja stała.
Znajdujemy ją tam w roli prorokini na puszczy.
- Nawróćcie się, bo jak nie to... NAUGHTY STEP! NAUGHTY STEP!  - grzmi prorokini i naucza jak zmywać talerze.
Drobne dziatki patrzą nań dużymi, okrągłymi, zalęknionymi oczami.
Jak mogłaś nam to zrobić, Dyniu?!!
Prorokini nie wykazuje pożądanej skruchy.
Nie wykazuje żadnej skruchy.
Niesiona przez gąszcz regałów Ture Sventon drze się: Maaaama! NAUGHTY STEP!
Najtrudniej prorokować we własnym kraju.

(...)
Naughty step’, ekwiwalent karnego jeżyka, jest solą w oku zakładu wychowawczego.
Jest w zasadniczej sprzeczności z ideologią i filozofią placówki.
Zawezwani  w celu złożenia wyjaśnień poprzysięgliśmy na najbardziej zaczytany egzemplarz ‘The Absorbent Mind’, że nie stosujemy, że się brzydzimy, że  to nie my, że to ochronka dyscyplinuje odsiadką. Zresztą po ostatnich kursach nawet ochronka przekwalifikowała ‘naughty step’ na ‘schodek refleksji’.
Dynia tego nie kupiła, bo po pierwsze, sugerowałoby to, że oddaje się refleksji tylko od czasu do czasu, po drugie, wyartykułowanie ‘reflection’ przekracza możliwości neuronu odpowiedzialnego za fonetykę.
Wymieniliśmy wizytówki.
Ma nastąpić spotkanie na szczycie przedstawicieli zakładu z przedstawicielami ochronki w celu ustalenia spójnej koncepcji wychowawczej.

(...)
- Byłbym zapomniał... – odezwał się Norweski po północy. – Dynia ma na jutro zadanie domowe.
Otworzyłam jedno oko i zapaliłam nocną lampkę.
(Treści niecenzuralne usunięto.)
- ... ma przynieść do ochronki coś żółtego i coś co, jak zrozumiałem, z filozoficznego punktu widzenia reprezentuje ją samą.
Zgasiłam lampkę. Zamknęłam oko.
(Treści niecenzuralne usunięto.)
- ... do tego ochronka przygotowuje spersonalizowany plan rozwoju Dyni i oczekuje naszych sugestii.
Zamknęłam mózg.
(Treści niecenzuralne usunięto.)
Ubierze żółte majtki i zabierze torbę z jedzeniem?
W plan rozwoju wpiszmy równania trzeciego stopnia, języki ugrofińskie oraz gimnastykę artystyczną?

Cóż, do kaduka, było złego w świecie, w którym kurduple bezmyślnie igrały autkiem albo naparzały się książkami w twardych okładkach w oczekiwaniu na zwrot rodzicom?

(...)
Nie chce usnąć.
Utrzymuje, że to ona została wybrana papieżem.

©kaczka

1198-1201

[7-10 Mar 2013]

(...)
Odjechała Hauptcioteczka.
Okoliczna ludność uchyliła na milimetr okiennice.
Co odważniejsi zdjęli  deski, którymi pospiesznie zabijali okna.
Hauptcioteczka krążyła bowiem po okolicy wychodząc z założenia, że każdy umie mówić po bawarsku.
Wystarczy pomóc odkryć potencjał.
Keine Deutsch sprechen?
Dla cioteczki – genug.
Tym samym na widok Dyni, która krążyła z Hauptcioteczką, niepokojąco teraz wyludniają się serwisy obsługi klienta.
Wchodzimy do sklepu, ekspedienci się rozpierzchają lub chowają wśród kalafiorów.
O wpływie cioteczki na potencjał przekonałam się dziś o świcie.
Nadciągnęła Dynia i ciskając we mnie rannym ciapem ryknęła: 'MAMA, DIESE SCHUHE ANZIEHEN!'
A może mi się śniło?

(...)
Ubocznym skutkiem uczęszczania do zakładu wychowawczego jest nowy imperatyw.
Samodzielne zmywanie naczyń.
(Zakład wymaga, aby dziateczki zmywały po sobie i najwyraźniej sprzedaje to jako atrakcję dekady.)
Zlew. Piana. Statki.
Dużo piany.
Porcelana.
Smutne resztki porcelany.

(...)
Neurotyczne bingo.
Jednym podarunkiem z okazji Dnia Matki zakład wychowawczy utrafił we wszystkie moje fobie. 
(A skoro rozczula mnie puszka po konserwie, co dopiero, gdy Dynia wystąpi w jasełkach przebrana za homara?)


©kaczka

1196-1197

[5-6 Mar 2013]

(...)
W opowieściach o czarach i czarnoksiężnikach, dytkach, szamanach i złym oku przodowała jak dotąd jedna z Bawarskich cioteczek.
Ta, która pracuje na etacie w klinice położniczej w interiorze, w Mozambiku.
Od wczoraj i ja mam co wtrącić między miską szpecli, a Apfelstrudlem.
- Kaczko – przystąpiła do mnie, skarbczyka macierzyńskiego doświadczenia, Matka Polka na uchodźstwie, rocznik 1988, szósty miesiąc ciąży, pochodzenie: miasto wojewódzkie i, to w sumie kluczowe dla suspensu, z dyplomem ukończenia studiów wyższych o profilu chem-biol  – kaczko, czy ja mogę odmówić, jeśli położna każe mi wyjść z dzieckiem na spacer zaraz po porodzie?
- A czemu to akurat ten detal trapi cię najbardziej? – zapytałam i natychmiast tego pożałowałam.
- ... bo przez dziewięć dni po porodzie dziecko jest wrażliwe na uroki!
Pozostaję pod wrażeniem.
Rzekłabym nawet, urokiem.
Potomkowi ofiarujemy czterdzieści metrów czerwonej wstążeczki i wieniec z czosnku.

(...)
Zadzwonił do mnie anglikański zakład wychowawczy.
Ponieważ wedle algorytmów jestem ostatnią instancją, do której ma się uciekać w chwili najkosmiczniejszego kryzysu  trochę świat mi się skończył, trochę przestałam oddychać, trochę umarłam.
- ... ach, bo Dynia była dziś taka nieswoja, mizerniutka, leżała na poduszkach, nie chciała się bawić, nie chciała z nami rozmawiać, małżonek już ją odebrał i odwiózł do domu...
Do domu.
W domu podejmujemy akuratnie Hauptcioteczkę znaną z tego, że jej bagaż podręczny składa się głównie z żelatyny przerobionej na Haribo.
Wydaje się, że Dynia potajemnie ukończyła korespondencyjny kurs taktyki i strategii wojennej, jednak nie z wynikiem celującym.
Jak podają źródła, nieswoja, zmizerniała Dynia wyskoczyła z samochodu jak springbok i wbiegła do domu z okrzykiem:
- OOOOOMA! HARIBO???!!! MEHR???!
Zjadła kilogram i znów była sobą.

©kaczka

1195

[4 Mar 2013]

(...)
Droga Supernianiu,
W piątek trawiona gorączką wychodziłam z gabinetu stomatologicznego ciągnąc za sobą hobbita, który darł się (fenomen gatunku) przez zaciśnięte zęby [1]. Zaciśnięte na wypadek, gdyby za rogiem czyhał kolejny dentysta z lusterkiem. Hobbit zaplątany był w bormaszyny, wlókł  fotel stomatologiczny (cały lub we fragmentach) i rozwijał za sobą rolkę dwudziestu pięciu metrów naklejek ‘wzorowy pacjent’ (‘Nie bądź hipokrytą, hobbicie!’ – syknęłam).  W poczekalni hobbit oblał szarą sukienkę płynną czekoladą, zakłócał przekaz na linii matka-recepcja (MAAAAAAAAAMA! MAAAAAAMA! MAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAMA!), a na parkingu wpadł do największej błotnej kałuży.
Dwadzieścia razy.
I wtedy droga Nianiu, pękła mi żyłka.
Żyłka cierpliwości w mym kryształowym charakterze.
- HOBBICIE! – ryknęłam, a  cały świat, z wyjątkiem hobbita, się zatrzymał – JEŚLI NATYCHMIAST NIE ZAPRZESTANIESZ TEJ ANARCHII, SPUSZCZĘ CI MANTO NA GOŁĄ ... [2]!
- YES, PLYZ! – odpyskował hobbit i zarżał radośnie.
Ciało me powlokło się dalej.
Duch mój pokonany wciąż leży na tym parkingu.

Z wyrazami,
k.


[1]
Tu dygresja.
Ostatnimi tygodniami zdarzyły mi się następujące przygody, które skłoniły mnie do pogłębionej refleksji nad światem i generalnie quo vadis.

Najpierw mordercza migrena wywołana wyciem dwuletniego Turka, którego to personel pokładowy nakazał przypiąć do osobnego fotela, a Turek był zapiekłym antyseparatystą. Spóźniony samolot stał w garażu, więc skrępowany Turek protestował wyjąc przez trzy kwadranse bez przerw na oddech i ani na chwilę nie spuszczając z tonu (szacun!). Ale jak on  wył!  Potępieńcy mogliby u niego brać lekcje emisji głosu.
Turek, jak poinformował personel, miał być przypięty do siedzenia w celach bezpieczeństwa publicznego. Ponieważ jego wrzask zagłuszył safety demonstration, Turek może był i bezpieczny, cała reszta jak przypuszczam, nie bardzo.
(Wisienka na torcie: stewardessa, na oko lat piętnaście, krzyczy do rodziców Turka: ‘a teraz to on MUSI się uspokoić, bo nie słyszę pilota!!!
MUSI się uspokoić.
Oh, yeah, dream on babe... pogadamy, za piętnaście lat, gdy będziesz szukać  wyłącznika we własnej progeniturze.)
I dlaczego nie można było tego Turka odłożyć na miejsce w ostatniej chwili tuż przed kołowaniem na pas startowy?

Następnie wizyta u teutońskiego pediatry.
... A teraz niech się rozbierze do gatek i stanie na wadze. Dynia w ryk. Pytamy, czy może się zważyć w ubraniu. Nie może. Dynia w histerii. Dynia nie chce być goła. Dynia nie stanie na wadze. Bawarskie cioteczki w pąsach.  Bawarskie cioteczki zaraz tu Dynię przekonają...
Ostatecznie zważyłyśmy się razem. Obie w ubraniach. Nie przypuszczam, że dokładniej niźli gdyby Dynia stanęła na wadze w odzieży (minus pół kilograma). Zakładałam, że nagość była potrzebna lekarce, by ocenić skoliozę lub szpotawe kolana. Nic z tych rzeczy.  Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek u internisty musiała się rozbierać do majtek w celu osłuchania klatki piersiowej.
Po co zatem?

I wreszcie lokalna dentystka.
- Ojojoj... sama mam w domu taką słodziuteńką dziewuszkę.  - zaświergoliła nieszczerze dentystka na widok chmurnego i zacietrzewionego hobbita.
- To Dynia. Dynia przyprowadziła na przegląd swoją lalkę Lolę. Zatem najpierw Lola, potem Dynia.
Musiałam powtórzyć trzy razy okrągłymi słowy, a wreszcie wyjaśnić w detalu, by personel, zacytujmy treść ulotki: nadzwyczaj przyjazny dzieciom, przecknął się, załapał i małowiarygodnie podłubał Loli w zębach.
Dynia przeanalizowała proces dłubania, nie wydał jej się interesujący, więc  konsekwentnie odmówiła dalszej współpracy.
I tu personel, że już nie taki opór widział, więc prosz... z Dynią raz dwa na fotel, i dalejże nam światłem po oczach.
Dynia w ryk przez zaciśnięte zęby.
Nie wierzę, że udało im się cokolwiek zobaczyć. A może wystarczyłoby poprosić o pokojowe rozwarcie paszczy przy biurku? Zaświecić sobie latarenką, a nie słońcem tysiąca luksów? Ostatecznie to przecież nie przymiarka protezy, tak jak i u pediatry nie punkt skupu diamentów.
Po co zatem tak sobienam wszystkim utrudniać?

Nie pochwalam bezrozumnego aniechmamświętyspokój ustępowania, ale wiem, ja matka, gdzie jest granica strachów, za którą już nie da się wytłumaczyć.
I po jaką cholerę ją przekraczać?

[2] obietnica była precyzyjna i dosadna, ale dosłowne jej zacytowanie mogłoby sprowadzić tu czytelników z innej półki, a następnie mocno ich rozczarować.

(...)
Kobiety na traktory.



©kaczka

1194

[3 Mar 2013]

(...)
Przez katalog chorób zakaźnych, oddziecięcych brnę alfabetycznie.
Żywa, samobieżna szalka Petriego.
Ledwiebieżna.

(...)
Mama poorly. Dynia 2013. Kolekcja prywatna.


(...)
'Victoria B. może mi kartofle nosić.'

©kaczka