Image Slider

[99]

[30 Jul 2014]

(...)
Odjechała Lucyna nie doczekawszy naprawionej lodówki.
Ale bez obaw.
Jesteśmy w posiadaniu lodówki zastępczej, którą po rozmowie z Hauptcioteczką dostarczył nam do domu producent.
O czym rozmawiali nie wiem, ale kwadrans później lodówka była.
(Mam nadzieję, że to jest dziedziczne i obie me córki posiądą po Hauptcioteczce te werbalne ostrogi. Szczególnie dobrze rokuje Biskwit.)
Dzięki lodówce zastępczej ('Nie, pani kaczko, nie wypożyczymy pani lodówki. Mamy związane ręce względami higieny i bezpieczeństwa.'... dwadzieścia minut później... 'Pani kaczko, rozmawialiśmy z teściową, kwadrans temu zmieniły się przepisy, proszę wyjść na rozstajne drogi i wyglądać lodówki!') poziom mlecznych sznytek w Lucynie pozostał zadowalający.
(- Myślisz, Norweski, że przywiozą nową lodówkę? 
- Myślę, że nie zawahają się zabrać lodówki z pracowniczej świetlicy. Bądź przygotowana, że znajdziesz wewnątrz kanapki z Leberkaese i miejscowe kluski w pudełku podpisanym Johann lub Heinrich.)
Lodówka zastępcza jest dość pojemna.
Mieści, na przykład, wiadro czerwonych przeczek, drugie tyle śliwek węgierek, trzy paczki mlecznych sznytek w czekoladzie  i butelkę mołdawskiego wina ‘Stary Mnich’.
Dobrze Dyni było z Lucyną, bo Lucyna jest jak wojska ONZ.
Gdzie się nie ruszy tam sprowadza pokój i dobrobyt.
Lucyna się nie szarpie o zabawki, nie musi rządzić, jest uprzejma i na bank, zgodziłaby się udawać Niemców w zabawie w 'Czterech Pancernych'.
Dla nas radością było się znów przekonać, że słowotok Dyni w języku yes niczemu nie ustępuje.
(Taaa... jasne. Nie porównujemy, prawda?)
Społeczeństwo, na marginesie, torpeduje próby integracji.
- Chcesz lodów? Oto gotówka. Idź! Kup sobie i Lucynie. – wyjaśniłam pod budką z lodami. – Ale pamiętaj, by przemawiać w języku ‘Bitte!’.
Dynia złożyła w całość wystąpienie na temat truskawkowych, pochwyciła Lucynę i poszły.
Pan z budki powitał je radosnym ‘Which one?’.
Dynia powróciła tedy z taką jakby amerykańską pretensją: ‘Mama! EVERYONE speaksYES! Why should I speak ‘Bitte!’?
Trochę ją rozumiem.
Trzy nagabywane przeze mnie wczoraj osoby, które prosiłam o wskazanie drogi na pływalnię, uciekły w popłochu krzycząc, że nie mówią po niemiecku.
(- Ja też nie! Ja też nie! – wołałam, ale odpowiadało mi jedynie echo.)
Mimo wszystko, odbieram to jako pewnego rodzaju komplement.
Uciekając mogły przecież krzyczeć, że nie rozumieją australijskiego.

(...)
Wpadło w toń biedne dziewczę. Przez czas jakiś
Wzdęta sukienka niosła ją po wierzchu
Jak nimfę wodną (...)



[Hamlet, Szekspir, tłum. J. Paszkowski]

(...)
O ironio losu.
Lucyna przywiozła nam na nasze własne życzenie kilka kilogramów angielskiego poręcznego, nieortodoksyjnego, smakowitego  jadła dla niemowląt.
Wyhodowałam na nim jedno. Będę hodować i drugie.
Jak to możliwe, że angielska kuchnia ma taką złą prasę? 

©kaczka

[98]

[26 Jul 2014]

(...)
Zepsuła się lodówka.
(- Niesamowite! – powiedział serwisant. – Takiej usterki nie widziałem w całej mojej karierze. – dodał tonem kardiochirurga, który po rozcięciu skalpelem klatki piersiowej zamiast serca znalazł wątrobę, a zamiast wątroby zegarek.
Może, sakreble,  zaproszą nas na Kühlschrank-Con?)
Zepsuła się lodówka.
Przyjechała Lucyna.
Podejmowanie gości bez lodówki jest trochę kłopotliwe, a trochę nie.
Bo brak zimnych napojów, ale też jedzą na mieście i przez to mniej zmywania.
Lucyna ma cztery lata, nieujarzmione blond loki i skutkiem wywoływanego przez miesiąc kleszczowego porodu oraz nielekkiego połogu pewną w sobie asymetrię, i twarzy, i ciała.
Nie jest to żadna deformacja, Lucyna jest piękną, intelektualnie sprawną  blondyną, ale nieodmiennie mnie zaskakuje, jak bardzo mózg traci grunt pod nogami, gdy ja tu chcę spojrzeć Lucynie prosto w oko...a oko jest przesunięte.
Do tego Lucyna szybko sypia.
Sypia, rzekłbyś, błyskawicznie.
Przecknęłam się dziś o piątej, patrzę stoi u stóp łóżka zjawa w różowej pidżamie, portki się za nią ciągną jak welon, i szepce: Wake up, wake up! Time to play!
Och, już nigdy złego słowa o własnych dzieciach o siódmej trzydzieści.

(...)
Przez lata zapomniałam, ile pułapek czyha na mieszkającego w bloku.
(W odróżnieniu od właściciela posiadłości ziemskiej nieprzylegającej do cudzego płotu.)
Mieszkając na pierwszym, tkwimy w samym środku socjologicznej, ciężkostrawnej kanapki.
Z sutereny, gdzie nie zagląda słońce, wyprowadził się właśnie apokaliptycznie blady, zupełnie pozbawiony chlorofilu student, pozostawiając po sobie w pralni jedną brudną skarpetę.
Skarpetę tę jako dowód rzeczowy okazał mi na kiju od szczotki sąsiad z pierwszego. Taka tam współczesna wersja bajki o Kopciuszku. Na szczęście, student miał ciało wątłe i rachityczne, a stopy w zaniku. Sąsiad z pierwszego rzucił okiem na moje buty i z miejsca był pewien, że to nie do mnie należała skarpeta.
Student odjechał w siną dal. Skarpeta została. Do sutereny wprowadziła się rodzina z Syrii.
Wszyscy czterdzieścioro.
- Panie!  - zwierzył się Norweskiemu sąsiad z parteru, dodajmy, emigrant z Portofino. – Oni [czyli właściciele] tu już teraz wpuszczają każdą chołotę!
Jako ta, co wprowadziła się tuż przed rodziną z Syrii, pospiesznie oddaliłam się do łazienki, by tam z godnością osmarkać się ze śmiechu.
Powiedzmy wszakoż, że rodzina z sutereny szczególnie się nie stara o swoją reputację.
Na przykład, listonosz zostawił im dla nas jakąś niezidentyfikowaną przesyłkę, a oni plączą się w zeznaniach. Najpierw nie reagowali na dzwonki, ani pukanie do drzwi, a gdy wreszcie zastawiłam na nich pułapkę, jedni twierdzili, że nie było żadnej przesyłki, drudzy, że przesyłkę, której nie było wsunęli nam szparą pod drzwiami. Pozostaje mieć nadzieję, że nie były to klejnoty koronne.
Potem rodzina z sutereny zajęła nasze miejsce parkingowe.
Uuuuu...
To nawet nie nietakt. To samobójstwo.
Zorientowani wiedzą, że wiele można odebrać Norweskiemu, ale przebóg, nie miejsce parkingowe! Bo owe są nie tylko w deficycie, ale od zawsze stanowią dla Norweskiego pożywkę dla łagodnej paranoi.
Norweski zszedł do sutereny, przemówił, oddali, ale zmarszczka na stosunkach dobrosąsiedzkich została.
Wczoraj.
Schodzę do piwnicy pełnej dóbr naszych i sąsiadów z pozostałych pięter.
Składuje się tam na kupie rowery, stare szafki, telewizory, wózki, urny z pradziadkiem, zepsute żelazka i maszyny do lodów.
My trzymamy tam walizki.
Przez ostatnie osiem miesięcy piwnica była zawsze otwarta i wiara w to, że pewne rzeczy pozostają niezmienne, kosztowała mnie obity bark, którym próbowałam sforsować zamknięte na klucz, ciężkie metalowe drzwi. Nie trzeba tu sprawności socjologa, by skojarzyć fakty. Pod sutereną zbudowano okopy z przedmiotów, które mogłyby zostać zdeponowane w piwnicy, ale zdeponowane nie zostały.
Idę do sąsiada z parteru, pytam: che?, a sąsiad mi na to, że decyzją administracji budynku, czyli sąsiada, dostęp do piwnicy przysługuje tylko mieszkańcom nadziemnym.  Pożyczalscy i hobbici won!
Tymczasem mieszkańcy sutereny skarżą się, że pies z Portofino sika na ich okna.
Sąsiedzi z drugiego nadal trwają przy zdaniu, że złośliwie tak ustawiam wózek pod swoimi drzwiami, żeby się o niego potykali wchodząc na swoje piętro. I że zbiorą podpisy wszystkich, którym to przeszkadza. Czyli swoje, tak? Bo nad drugim to już tylko niebo.
Za to najuniżeniej kłaniam się rodzinie z końca ulicy, bo oni zawsze siedzą przed domem. I wiedzą o wszystkich wszystko.
(- Pana żona to z Australii, co?
- Yyyy... czemu?  Mnie by się cisło, a przypomina kangura?!
- Bo dzieci takie zawsze cienko ubrane.)
Żyję na linii demarkacyjnej w oczekiwaniu na dzień, gdy zapłoną wycieraczki.
Paradoksalnie, wyszłam z bloku, wróciłam do bloku, wreszcie czuję, że żyję.

©kaczka

[97]

[21 Jul 2014]

(...)
Trudno zgadnąć, co kierowało Derekcją placówki, gdy wpadła na pomysł, by zorganizować letni piknik dla wychowanków, rodziców i grona.
Można spekulować, że chciała wcielić w życie ideę integracji i ekumenizmu, w tym, między innymi, posadzić przy jednym grillu Żydów i Palestyńczyków. Być może chciała pochwalić się wybitną kreatywnością i nadludzkim zaangażowaniem swojej kadry. Możliwe również, że planowała olśnić zebranych podopiecznymi szlifowanymi na brylanty, a gdyby tego było mało to dorzucić jeszcze porywające przemówienie na cześć. W tym swoją własną.
Zachodzi jednak przypuszczenie, że raz skosztowawszy owoców sławy, po prostu zapragnęła znów dostarczyć tematu na bloga.
Zaczęło się od koordynatów leśnej polany.
Na miejsce pikniku Derekcja wybrała środek bliżej niezidentyfikowanego lasu, którego współrzędne skonfundowały mapy dot com, książkę telefoniczną, atlas, globus, a nawet sąsiadów chlubiących się, że pamiętają oblężenie miasta.
W 1622 n.e.
Założyliśmy wszak, że to może jednak rodzaj osobliwej gry terenowej w ‘traf do celu’ i daliśmy się ponieść formie w nadziei, że na mecie spotka nas nagroda.
Nagrody nie było, acz odnieśliśmy moralne zwycięstwo, bo udało nam się, jednym z niewielu,  dotrzeć na czas.
Nawet mimo tego, że droga dojazdowa miejscami była węższa od samochodu.
(Nie mam urazy, nikt nam nie kazał samochodem.
Wychodząc odpowiednio wcześniej te dwadzieścia kilometrów mogliśmy przejść na piechotę.)
Rozesłany przez Derekcję okólnik zapowiadał rzeczy wielkie, w tym część artystyczną w wykonaniu nieletnich.
Niestety, nie wspominał kiedy owa nastąpi.
Dzięki czemu przybywając na miejsce punktualnie, nieomal z wybiciem kurantów, zastaliśmy naszpanie biegające jak stado bezgłowych kurczaków próbujące zebrać swych podopiecznych, gdyż występy miały odbyć sięnatychmiast, teraz, jetzt i now!
Szczęśliwie stosunek liczebny grona do wychowanków nie był, aż taki zły u Lisków. Pięć minut po jedenastej brakowało jedynie jednej trzeciej dzieci.
U ‘Tęczowych Popierdółek’ było znacznie gorzej, gdyż kadry było tam więcej niż nieletnich aktorów i matka Hildegardy była zmuszona wcielić się we wszystkie planety Układu Słonecznego oraz kilka innych ciał astralnych, by zachować ciągłość i sens przedstawienia.
Stałam przy bramie wejściowej , więc widziałam spóźnione Słońce z rekwizytem, którego produkcja musiała zająć rodzicom (na próżno!) kilka wieczorów oraz Saturna, który dostał rozstroju nerwowego na wieść, że Popierdółki już zeszły ze sceny.
Wróćmy wszak do performansu Lisków.
W okólniku Derekcja obiecała nadmiar wzruszeń wynikających z zaangażowania dziatek i miesięcy zatraconych w przygotowania do spektaklu.
Ogłoszenie o tym, że trupa teatralna ma się stawić od stóp do głów przebrana za piratów naszpanie wywiesiły pięć dni przed przedstawieniem.
Denerwujące, ale wykonalne.
Szczególnie, gdy człowiek ma szczęście i przezornie zamówił posiłki.
Z Artysty.

Bardziej jednak denerwujące, że gdy dzień przed przedstawieniem postanowiłam upewnić się co do rozmachu przedsięwziecia (czy Pani Lusiu mówimy o 'Piratach' Polańskiego, czy może bardziej o 'Piratach z Karaibów'? Gdyż chciałabym wiedzieć, czy iść w realizm, czy w awangardę?), pani Lusia zwierzyła się, że w sumie to wystarczy opaska na oko, bo dzieci (!) jakoś się nie kwapią do zakładania kostiumów.
Nie wiem, jakie dzieci były dla Pani Lusi grupą poddaną testom klinicznym, bo moje splądrowało trzy piętra H&M, by wybrać sobie koszulkę oraz naszyjniki z tombaku i od szóstej rano w dniu zero siedziało w łóżku jak czuwająca surykatka, by tylko odziać się w outfit.


I tak oto nie zaznałam wzruszeń, bo wyszła chała.
I przebóg, nie dlatego, że miałam aspiracje na musical z West Endu.
Wyszła chała, bo naszpanie może chciały dobrze, a wyszło jak zwykle.
Nie było czasu na domalowanie tatuaży.
Penelopa nie zdążyła, by gibać się z Dynią w parze.
Panie poranne  nie zsynchronizowały repertuaru z paniami popołudniowymi.
A nagłośnienie nie działało.
Nagłośnienie!
To było dopiero kuriozum.
Imaginujcie sobie Derekcję chodzacą po leśnej polanie i nawołującą setkę ludzi w tym zdziczałe dzieci przez niedziałający mikrofon (eins, zwei, drei, eins, zwei, drei, właściciel samochodu o numerach rejestracyjnych....) podłączony do czegoś na kształt okrągłego, dużego i ciężkiego odkurzacza.
Derekcja w jednej ręce mikrofon, a pod pachą ten odkurzacz.
Nie oddała zestawu nawet na moment.
Chociaż nie działał.
Gdy obrała azymut na naszą radosną gromadę nie przypuszczałam, że uczyni to wyłącznie po to, by poskarżyć się na swoją niedolę i na to, że Norweski niedomyślnie nie zgłosił się na ochotnika by nosić za nią odkurzacz.
Norweski stał, mrugał oczami nie rozumiejąc przekazu i wreszcie zapytał: Warum?!
Przecież nie działa!
Nie uzyskaliśmy odpowiedzi.
Że pogoda na grill była fatalna? Trudno tym obciążać Derekcję.
Choć malkontent, a jakże, mógłby się przyczepić, że informacja o tym, by przynieść parasole przeciwsłoneczne mogła się przezornie ukazać wcześniej niż w dniu pikniku.
Derekcja chyba jako pierwsza padła ofiarą jakiegoś słonecznego porażenia i mentalnego heksenszusu, bo gdyśmy opuszczali polanę to siedziała na ławce reanimowana przez naszpanie i przepraszała Norweskiego, że nie udziela się mu towarzysko.
(Que?!)
Ale nie, nie.
Impreza ogólnie bardzo udana.
Bebe i Norweski grillowali mięsa, czosnek i warzywa. Żydzi unikali Palestyńczyków, a Tamilowie ignorowali Syngalezów. Dynia z satysfakcją obnaszała kostium. kaczka leżała w cieniu, w jeżynach. Biskwit był zadowolony z okoliczności. Najedliśmy się zrzutkowym, niezidentyfikowanym jedzeniem i nie zostawiliśmy suchej nitki na organizatorach.
A na koniec, wisienka na torcie, ojciec Laloliny zabrał Dynię razem z Laloliną na basen i niezrażony do przyszłych eskapad zwrócił Dynię po czterech długich  godzinach.
Bajka.

(...)
Dla miłośników zagadek logicznych.
Jaką potrawę narodową dorzuciły do bufetu kaczka i Bebe?


©kaczka

[96]


[17 Jul 2014]

(...)
Teraz, gdy zastanawiam się, gdzie - u diaska! - popełniłam błąd, przychodzi mi na myśl, że wtedy, gdy naszpani w swym obfitym monologu (bla bla bla blaaaaaa bla) rzuciła mi na przynętę tłustą s
łów dżdżownicę.  

'Będzie miło'.
Tak powiedziała.
A ja dałam się nabrać, bo kto nie chciałby, żeby mu było miło? 

I siup... już dyndałam na haczyku. 
'Będzie miło, jeśli pójdzie pani z nami nad staw i pomoże nam upilnować dzieci.' – brzmiała treść całego przekazu.
Gdzie 'dzieci' wypada bez zbytniej przesady zastąpić 'szatańskim pomiotem', a 'upilnować' rozwinąć o 'przed wrzuceniem do stawu włączonej suszarki do włosów.'
Zawiesiłam sobie na szyi pendulum z Biskwita i poszłam robić 'miło'.
Pierwszy kryzys nastąpił noc przed, gdy pakowałam dziecinie plecak według pisemnych wskazówek naszpań.
...krem przeciwsłoneczny, kapelusz, klapki, kostium kąpielowy, butelka z wodą, pudełko z obiadem, ręcznik plażowy oraz... nadmuchane (!) skrzydełka do pływania.
(Dla niezorientowanych: przeciętny czterolatek dysponuje na ogół plecakiem o rozmiarach trzydzieści na trzydzieści centymetrów i taki z niego szerpa jak ze mnie solistka Teatru Balszoj.)
Gdy ujrzałam Liski o świcie zorientowałam się, że wszyscy rodzice mieli ten sam problem z załadunkiem i rozwiązali go albo dopychając zawartość plecaków kolanami, albo przytwierdzając poszczególne przedmioty postronkiem do potomstwa.
Liskami trochę od tego zarzucało, gdy wchodziły w zakręty.
A niektóre, te bardziej anemiczne, leżały na podłodze, na plecach, tak jak przewrócone żuki i smutno machały kończynami.
Jeden ze złapanych na 'będzie miło' ojców ulitował się nad niedolą młodzianków, pozbierał bagaże i zawiózł je nad staw.
Sprytnie, sprytnie.
Manewr ten uchronił go przed podróżą środkami komunikacji miejskiej w towarzystwie Lisków.
Sprytnie, bardzo sprytnie.
Albowiem Liski pozbawione obciążenia odzyskały motoryczną gorliwość.
W przód, w tył, 'każdy chce siedzieć obok kierowcy' i 'pszepaniomaczemumaksencjuszwysiadłnapoprzednimprzystanku?'
Na końcowym przystanku sprawy miały się tak.
Ja, Biskwit jako pendulum, w prawej jeden skurczybyk, w lewej drugi skurczybyk, na plecach podręczna apteczka, defibrylator, zgrzewka wody i chusteczki higieniczne.
Po 'kolejno odlicz!', 'one, fünf, pupukaka, pszepaniomonsięprzezywa' ruszyliśmy trawersem w stronę stawu.
Na widok wody Liski dostały małpiego rozumu (jeszcze bardziej małpiego rozumu) i jak stały próbowały rzucić się w toń.
Przynaglone, by w tym celu przebrać się w outfity do badań podwodnych i przytroczyć sobie do łap cholerne skrzydełka, dziateczki jak jeden mąż rzuciły się otwierać plecaki.
Te dopychane przez rodziców kolanami.
Ten efekt!
Dwanaście plecaków eksplodowało zawartością i objętością, jak – pozostańmy w klimatach marynistycznych – wyrzucone za burtę, samonadmuchujące się tratwy ratunkowe.
Ten efekt!
Latające sandały, kąpielówki, jogurty, kanapki, ręczniki, kostiumy do surfingu, kółeczka do nadmuchania i karabiny na wodę.
I dwanaścioro kurdupli zdzierających z siebie odzienie z pominięciem guzików, zamków błyskawicznych i sznurówek, gdyż wiadomo! Taki staw raz jest, drugi raz może go nie być.
I w tym wszystkim naszpanie próbujące alfabetycznie sortować skarpetki oraz ja i Biskwit-pendulum próbujący zachować życie.
Wreszcie wpadły Rezolutne w odmęty i dalejże wychlapywać zasoby wodne.
W tym kontekście wyścig o dostęp do tafli faktycznie jawił się jako wskazany.
Na Marsie też była woda.
Przed wizytą Lisków.
Słońce nie przygrzewało przesadnie, ale Liski choć sine i połyskujące glutem odmawiały odtworzenia ewolucyjnego happeningu pod tytułem: 'życie wyłazi z wody'.
Toteż któraś z naszpań rzuciła w przestrzeń, że skorotak to do obiadu zasiądziemy za trzy kwadranse, odmówimy błogosławieństwo, komisyjnie otworzymy pudełka z kanapkami i oddamy się spokojnej konsumpcji.
Tymczasem jedyne co usłyszały Liski to 'obiad' i na takie hasło te bardziej żerne rzuciły się na brzeg plądrować zasoby, a te, odżywiające się powietrzem – schowały się w trzcinach.
A z obiadem był problem natury alergiczno-moralno-religijnej.
Gdyż jednemu trzeba było wskazać drogę do Mekki, drugiemu nie pozwolić siadać przy orzechach, trzeciemu sprzed oczu usunąć sznycel, czwartemu pokroić kotlet, piątemu wyłowić Ganeshę z kompotu, szóstemu wyciąć wzorki w jabłku, siódmego pogonić od napojów mlecznych, ósmemu wyjaśnić, że czwarty nie je świętej krowy, a jeszcze innemu odebrać czekoladowy baton.
Ja. Kanibale. Biskwit. Pendulum.
A gdy się już nażarli to należało ich przyłożyć kamieniem, żeby odczekali nim znów wbiegną w odmęty, ale gdzie tam.
Siedzieli w tym stawie do czternastej.
Do chwili, gdy nieprzytomnych ze zmęczenia i napęczniałych wodą utopców należało odcedzić, wyżąć i spakować.
Że niby tę tratwę ratunkową ponownie spakować w kapsułę?!
Dopychając kolanem?!
(Przytraczanie nie było już możliwe, bo młodzież rozochocona w swych zabawach utopiła postronki.)
Litości!
Ostatni świadomy, werbalny kontakt z cywilizacją Lisków miał miejsce przed budką z lodami, gdzie pobiły się dwie frakcje, a poszło o dziwo, nie o wybór smaków, ale o semantykę.
Jedna frakcja ('chcecie w ucho'), utrzymywała, że je popsicles, druga ('you are nobodies') natomiast, że ice-lollies.
Co jedli? Nie wiem. Kto ich rozdzielił? Nie wiem.
Ja poprosiłam o kaw
ę o konsystencji asfaltu.
I prawdopodobnie wyłącznie dzięki temu dotarłam do domu. Na plecach nieprzytomna Dynia, u szyi Biskwit-pendulum, w rękach dwa plecaki.
Było miło.
Nadal dochodzę do siebie, a droga to okrężna i wyboista.
Z satysfakcją myślę o tym, że za tydzień Liski jadą tramwajem nad jezioro.
Z nowym, zupełnie nieużywanym kompletem rodziców-opiekunów.

(...)
- Mama! Today I played with Kiła and Fleja!
[Deficyt rrr... bywa czasami krępujący.]

©kaczka

[95]

[15 Jul 2014]

(...)
Dynia przez tydzień przebywała na gościnnych występach u Hauptcioteczki.
Udała się tam prosto z gór, pociągiem relacji Istambuł-Berlin, któren to miał mieć wagon restauracyjny klasy deluks, ale nie miał.
Dynia zaś nie miała ani bułki z serem, ani tuzina jaj na twardo.
Miała za to gorące postanowienie, że nie zemrze z głodu.
Ponoć błyskawicznie współpasażerowie zorientowali się, że uratuje ich jedynie zbiórka żywności na rzecz.
W ten oto sposób Dynia weszła w posiadanie kilograma czereśni, wiadra truskawek, talerza sandwiczy, czterdziestu jaj z niespodzianką, transzy biszkopcików i jednego lizaka.
W ten sposób syta i ociekająca sokiem z czereśni dotarła na  Północ.
(Najedzona Dynia nie pasuje do treści listu z zażaleniem, który Hauptcioteczka wystosowała do właściciela tegoż Orient Ekspresu, stąd brak w nim zdjęć zagłodzonego przez Deutsche Bahn dziecka.
Posiłkowano się (sic!) wyłącznie opisem psychicznych i moralnych turbulencji nieletniej.)
[Cieszy mnie  fakt, że Dynia wzięła sprawy we własne ręce. I rzecz jasna, jestem wdzięczna społeczeństwu, choć po prawdzie... czy społeczeństwo miało inne wyjście?
Wiedzieli to już ci, którzy karmili smoki. Nim w fabułę zaplątał się Dratewka.]

Reasumując, Dynia tydzień na wywczasach, kaczka w stuporze, że oto nagle liczba oczekiwań i postulatów do spełniania na cito zmniejszyła się o circa trzydzieści trzy procent.
Co robić z całym tym wolnym czasem?
Wkładać weń ręce i pozwolić by przeciekał między palcami.
Przez dwa dni siedziałam na kanapie z premedytacją odziana w pidżamę.
Biskwit również.
Trzeciego dnia powstałyśmy z kanapy, wsiadłyśmy w kolej podmiejską i  pojechałyśmy do sklepu.
Doprawdy, nie pamiętam, kiedy miało to miejsce po raz ostatni, wydaje się nieomal, iż nigdy, że szłam między regałami  i mogłam przystawać gdzie chciałam, iść w tę stronę, w którą chciałam i jeśli chciałam to przez godzinę czytać metkę produktu w trzydziestu sześciu językach.
Nikt nie chciał do toalety, nikt nie chciał zaprojektować sobie kuchni ad hoc, nikogo nie trzeba było odrywać od stolika razem z klawiaturą, nikt nie próbował nurkować w koszu ze szczotkami do toalety, nikt nie starał się żonglować nożykami  do kartofli, nikt nie zakładał sobie szklanych misek na głowę, nie owijał się w bele materiału, nie otwierał szuflad, nie trzaskał drzwiami szaf, nie przykuwał się do zaspy pluszowych gryzoni, a nade wszystko nikt nie wisiał na mej nodze bucząc:  'Nudzi mi się!'
Magia.
Nawet Biskwit zwrócił ku mnie swe jasne oblicze i uciął sobie pięciogodzinną drzemkę w  jednej ręce ściskając frytkę, a w drugiej mięsny klopsik.
(Biskwit jada teraz najchętniej to, co ukradnie. Biorąc pod uwagę zwinność rąk Biskwicich jest to dosłownie fast food. W trosce o poziom satysfakcji i dobrostan klienta, udajemy, że nie widzimy. Na marginesie, pogłoski, że kradzione nie tuczy są wyssane z palca. W kategorii slow food Biskwit jada wyłącznie przecier z dyni oraz triumf amerykańskiej genetyki ogrodowej – białą marchew. Za nic ma sobie Biskwit der Kartofel, der Pasternak i żadnego szacunku dla niepodległości Niderlandów.)
W tygodniu miało miejsce kilka kryzysów.
A to Dynia zażądała, żebym w kapciach i pidżamie natychmiast przybyła by ją przytulić.
A to ja stojąc przy podśmietnikowej wystawce walczyłam ze sobą, czy pobrać zeń ten przeogromny zestaw klocków z wizerunkiem Helou Kitty?
Gdyż nie miałam złudzeń, że uczyni on mnie Matką des Jahres, ale czy cel aż tak uświęca środki?
(Najpierw wydłubałam z kartonu wszystkie figurki. Dopiero pod osłoną nocy wróciłam po resztę, z ulgą konstatując, że przynajmniej ktoś w międzyczasie ulżył moim duchowym rozterkom i uniósł różowy traktorek i jeszcze bardziej różową wanienkę.)
Po tygodniu, jak zwykle, Dynia nieopisanie wydoroślała i wypracowała nowe mechanizmy werbalnej opresji.
(- Sprzątaj! – Ach, du bist SOOOOO lustig, mama!)
A nam trafiła się kumulacja.
Mogliśmy wyjść z domu.
Sami.
Bez dzieci.
Nocą.
Bo, na przykład, gdyśmy sobie próbowali przypomnieć kiedy to ostatni raz byliśmy w kinie, to ja utrzymywałam, że wtedy gdy Lucas wyprodukował ‘Powrót Jedi’, a Norweski, że to chyba było jednak‘Wyjście robotników z fabryki Lumière’.


(...)
Z piwnicy.
(...)
Z piętra.

©kaczka

[94]

[7 Jul 2014]

(...)
Miał miejsce zjazd rodzinny.
Zjazd ten zwołany został by uczcić setne urodziny dziadka.
I nic nie było w stanie przeszkodzić Komitetowi Organizacyjnemu w osobie ciotki Maryi.
Nawet to, że dziadek, niewdzięcznik, nie doczekał.
Zjazd miał się odbyć w samym środku Erefenu, żeby wszystkim – tym z Północy i Południa – było wygodnie.
To się odbył.
W Austrii. (Albo Australii.)
Czyliż albo ciotka Maryja z Marienplatz miała mapy sprzed siedemdziesięciu lat albo koniecznie chciała pochwalić się swoim zagranicznym, górskim szaletem?
Pozostało nieodgadnionym.
Pojechaliśmy, choć przecież wiemy, że przy jednej Hauptcioteczce wszechświat wpada w niebiezpieczne wibracje, a co dopiero, gdy zbiorą się wszystkie.
(To nie tak, że gdy zbiorą się wszystkie to entropia niebezpiecznie rośnie, a strzałka wskaźnika przekracza czerwoną kreskę. Każda z nich przecież od zawsze operuje poza czerwoną kreską.
Przy nich nawet definicja entropii się dezawuuje. Przyrównana do aktywności cioteczek solidna termodynamiczna entropia jest, co najwyżej, jak półka z książkami w niealfabetycznym porządku.)
Pojechaliśmy, choć na godzinę przed wyjściem z domu nadeszła wiadomość, z której wynikało, że całą rodziną będziemy wspinać się nad poziom morza.
Jako, że nie przypuszczałam, że ktoś mógłby spodziewać się po matce z siedmiokilowym niemowlęciem zdobywania Matterhornu, zignorowałam sugestie, by stosownie się na taką opcję przygotować.
Niesłusznie.
Pierwszy dzień w Austrii upłynął przyjemnie.
Bydełko z dzwonkami u szyi, serwus tu i tam, widok na turnie i kozice, musztarda z estragonem, ciasto nieślubnej narzeczonej owdowiałego wuja Haralda (pyszne, pyszne!  A po kątach: ale cukru to nie dodała!), Biskwit, co rękami wyjadł marmoladę z truskawek (spreparowaną przez tę samą nieślubną narzeczoną, czego nie dodała do ciasta to wsypała do marmolady) i Dynia odtwarzająca ku uciesze gawiedzi swój przebój o motylku.
Straciłam czujność, zmyliły mnie.
Bo następnego dnia przyjechała kuzynka Sybilla z autobusem dzieci – swoich i wypożyczonych i z braku miejsca w szalecie zarządzono wspinaczkę na półkę skalną, gdzie jakiś wizjoner zbudował schronisko.
Podejrzewam, że niekoniecznie chodziło o brak miejsca w szalecie, ale o to że wypełniony jest on od podłogi po sufit miśnieńską porcelaną, a kuzynka Sybilla przywiozła samych futbolistów w wieku przedszkolnym i gimnazjalnym.
Cioteczki odziały się w stroje do wspinaczki wysokogórskiej, kije, raki, liny i zarządziły wymarsz do Base Camp.
Kuzynka Sybilla, jej własne i wypożyczone dzieci, takoż i ciotka Maryja oraz faktycznie cała reszta rodziny wyglądali jak wycięci z żurnala mody dla miłośników surwiwalu.
Jackwilczaskórkapatagonia66northfacehaglöfs...
Norweski w klapkach, Dynia w srebrnych sandałach, kaczka w tenisówkach, niemowlę boso.
Tsykając kuzynka Sybilla i ciotka Maryja znalazły górskie buty dla Norweskiego i dla Dyni. Nawet parę skarpet dla niemowlęcia.
Tylko kaczka – tsyk tsyk – w tenisówkach.
Tsyk.
Tsyk.

Bez kurtki od deszczu.
I bez bidonu na wodę skombinowanego z latarką, laserowym otwieraczem do konserw i nożem na niedźwiedzie.
(Za to zupełnie przypadkiem miałam w plecaku  sześciopak kostek bulionowych ze skondensowanych krewetek. Sześciopak, który kupiłam jako przyjemne kuriozum, bo zdobiło go logo popularnego koncernu produkującego sześciopaki, ale odmalowane w tajskim. W razie czego rozbełtałabym sobie i dzieciom zupę w wodzie z kałuży.)
Wyglądało na to, że pierwszą konkurencję  tego rodzinnego Crufts w klasie ‘kto komu lepiej ubiera wnuki?’ przegrywamy z kretesem.
Ale ruszyliśmy w drogę, i to, co dla cioteczek było Annapurną, było bitą, przejezdną drogą na szczyt.
Stromą, i owszem, ale gęsto obsadzoną ulicznymi latarniami (!).
Darłam więc w tych tenisówkach z dzieckiem uwieszonym u szyi, bo niemowlę emitowało głośny protest, że upchnęłam je w nosidło (nie lubi!) i żeby nie ogłuchnąć musiałam przekroczyć barierę dźwięku.
Darłam, więc nie widziałam, że morale w zespole kuzynki Sybilli upadło po pierwszych dziesięciu metrach (najmłodszy futbolista wił się w pyle drogi żądając  taksówki, a starsi spuchli od rozrzedzonego nad poziomem morza powietrza).
Cioteczki i adekwatni wujowie grzechotali niebezpiecznie szyjkami kości udowych.
Darłam.  
Norweski darł, ale on ma prościej bo ma długie nogi.
A Dynia szła.
Wielokrotnie tarzając się w pyle drogi, nienawidząc nas i złorzecząc na los okrutny, ale szła.
Trochęśmy ją ponieśli.
(Siedem z przodu, dwadzieścia kilo na plecach plus kilka okazów kamieni do kolekcji. Bajka.)
Ale wlazła.
I to był nasz moment Best of Show, gdyśmy właśnie kończyli sączyć pierwsze piwo z widokiem na kozice, a oni nadeszli w stanie do wyżymania lub reanimacji, potykając się na progu o moje tenisówki.
Dużo z nich nie było pożytku. Nie nadawali się do żadnych opowieści przy kominku.
Tośmy zjedli Kaiserschmarrn i poszli spać.
Ponieważ Komitet Organizacyjny błędnie założył, że Biskwit prześpi się na piętrowym łóżku, tsykając zaimprowizowalam Biskwitowi separatkę.


Powrót był prostszy.
Nikt już nie ośmielił się tsykać nad naszym obuwiem, a cioteczka Maryja wstąpiła na drogę negocjacji z Dynią, by ta objęła opieką jej najmłodszego wnuka, który utrzymuje, że jest Robin Hoodem (łuk i strzały z gumowymi przyssawkami).
Nie przewidziała niestety, że Dynia nie ma hamulców.
A jeśli ma to nie używa.
Robin Hood po pięciu minutach lotu nad turnią, wyszarpał rękę z uścisku Dyni i zażądał taksówki.
Mniemam, że już więcej nas nie zaproszą.
A szkoda, bo nabrałam ochoty na te góry.


 
 


©kaczka

[93]

[3 Jul 2014]

(...)
Biskwit, dzięki dwóm dolnym zębom znany raczej jako Stapler vel Zszywacz, zmienił strategię.
Czy stało się tak dlatego, że wreszcie doń dotarło, że statek-matka naprawdę pomylił koordynaty lądowania i bezpowrotnie odleciał porzuciwszy Biskwita na pastwę losu i odtąd Biskwit musi radzić sobie sam?
Po fazie buntu przyszła faza akceptacji?
Od niedawna Biskwit jest najbardziej entuzjastycznym niemowlęciem po tej stronie księżyca, życie jest piękne, ludzie dobrzy, a i z pustej szklanki zawsze się mu wylewa.
Biskwit idzie na współpracę?
Ten entuzjazm przypomina mi enuzjazm pewnego młodziana z Kentucky, który na widok historycznych budowli Paryża wznosił okrzyki ‘THIS IS ABSO-BLOODY-F**KING AWESOME, DUDE!’, a potem gdy się już nacieszył to opowiadał, że w Kentucky też takie mają tylko starsze, lepsze i na całe szczęście przerobione na salony KFC.
Bardziej spostrzegawczy dostrzeże ten sam niuans (‘moja cywilizacja jest bardziej rozwinięta [1]’) we wzroku Biskwita.
Mniej spostrzegawczy, warunkowany przez rozkoszne, entuzjastyczne, słowicze trele Biskwita będzie stał nad kołyską i robił z siebie uroczego idiotę.
Tę zdolność Biskwita do przerabiania przedstawicieli naszego gatunku w bezwolne pacynki tańczące pod to jak Biskwit zagra wykorzystywałam dotychczas podczas wędrówek przez urzędy.
Najpierw okazać Biskwita w nastroju wyjściowym na wyciągniętych ramionach przez szparę w drzwiach Amtu.
 A potem, gdy Biskwit zwabi już jak tłusta dżdżownica wszystkie płotki i grube ryby, niepostrzeżenie wsunąć się za nim.
I wyłudzić rozwiązanie sprawy ‘na niemowlę’.
Działało do wczoraj, gdy trafiliśmy na urzędniczkę odporną na dwuzębny uśmiech Biskwita.
Jesteśmy skonsternowani.
Skończyła nam się moc, czy urzędniczka była z kryptonitu?


[1] Jedno jest pewne, cywilizacja Biskwita rozwiązała problem głodu na swej planecie. Biskwit jest autofagiem. Zjada sam siebie. Zaczynając od nóg.

(...)

Pęk róż(dżek) magicznych.
Produkcja zmasowana.
Oprogramowanie wielojęzyczne.
Do wykorzystania z abrakadabra!, czary-mary i simSALAMIbim!
Czy mają Państwo jakieś życzenia [2]?
(Lub funkcjonalne zaklęcia?)

[2] Disklajmer: konsekwencje spełnionych życzeń ponosi życzant. Producent nie ponosi. Najwyżej czasem go poniesie.

©kaczka

[92]

[1 Jul 2014]

(...)
Przyznaję.
Sytuacja, w której siadam przed bezdzietną dwudziestolatką, która tłumaczy mi jak wychowywać dzieci, jest mało komfortowa.
Nie wiem, czy dla obu stron?
Możliwe, że tylko dla mnie, bo młodzież dziś, jak obserwuję, często unika pogłębionej refleksji.
Ale, duch Korczaka świadkiem, pokornie i bez uprzedzeń wciąż jeszcze chadzam na wywiadówki.
I nawet pozwalam się upupić mikroskopijnym krzesełkiem.
I podziwiam, teraz już wyłącznie podziwiam, owoce pedagogicznej diagnozy.
Że można znać jasną i prostą odpowiedź na wszystko.
Że, wie pani, jeśli pani dziecko nie chce się brudzić i nie można go przekonać by wlazło po kostki w strumień plakatówki, to pewnie dlatego, że je pani nieustannie przecierała za młodu.
(Wcale nie przecierałam, a tych, co próbowali przecierać biłam rózgą po nerkach. No, ale alibi nie mam, fakt!)
A wie pani, że pani dziecko nie wstaje od stołu zanim nie skończy deseru? Czy pani, aby na nie nie krzyczy, żeby wszystko jadło? Bo ono  WSZYSTKO  je! I to nas martwi, bo to nie jest normalne! Pewnie pani krzyczy.
(Krzyczę. Żeby nie zjadała wszystkiego, bo to obiad dla całej rodziny. Ale kto mi uwierzy?)
No i głośno mówi. Pani jest pewna, że to nie polipy?
(Czy jestem pewna? W sumie nie. Pytałam lekarza tylko trzy razy. To zresztą temat na dykteryjkę. Odkąd naszpani odkryła symptom i słowo nieznane w potocznym angielskim, nadużywa i słowa, i diagnozy.)
I czy musi ją pani tak w te sukienki? Przecież jej jest niewygodnie na placu zabaw. Cała grupa w dresach, a ona w sukience!
(To chłopcy, a jak pamiętamy, jest ich dziesięciu, nie przychodzą w sukienkach!?)
No i popołudniami! Ileż my się namęczymy, żeby po drzemce dołączyła do zajęć grupowych, a ona nic. Siada w kącie tyłem do sali. Tak ją pani zastaje i potem ma pretensje, że dziecko niezintegrowane!
(Pretensjonalnie pytam, czy miło jej minął dzień, a potem czekam dwa kwadranse, aż dojdzie do siebie po drzemce i udzieli logicznej odpowiedzi, bo tak ma. Po tatusiu.)
A do tego dziecko woli towarzystwo dorosłych!  Albo  ostentacyjnie idzie do starszaków i tam (o zgrozo?) pisze!
Litery!
I psiakrwia, tu chętnie zasięgnęłabym opinii: co w takim razie robić droga Lusiu? Odrywać jak plaster?  Kopnąć w sempiternę? Ale Lusi jak raz na tej lekcji psychologii wczesnorozwojowej nie było.
Pytam, w jakich sytuacjach woli? Czy dlatego, że nie lubi hałasu, a może dlatego, że rówieśnicy są akuratnie w tej grupie mocno nieprzewidywalni? Czy próbuje sobie zaskarbić zainteresowanie? Kolaboruje z grupą trzymającą władzę? A może dlatego, że jest nad rozmiar dojrzała (proszę uprzejmie, załóżmy, że z mojej winy), a jednocześnie, choć tego nie widać, wrażliwa. A może, marchwia mać, po prostu, dlatego, że ostatnio sfiksowała na literach [1]?
Ale Lusi już drga bródka, rozpaczliwie gmera w notatkach i ogryza skuwkę ołówka.
Bo nie wie.
Jednak jest światło w tym tunelu.
W tym celu odgrzejmy kotlet z Hildegardą.
Tydzień lub dwa po sprawie otrzymałam list od Anusa tudzież Assmusa, który przedstawił się jako ojciec Hildegardy (czyli ten, który najgłośniej animował wybrane na salony dziateczki), a także prezes zarządu największej w kraju przetwórni buraków i zażądał przeprosin.
Nie sprecyzował za co.
Za Grunwald?
Za ziemie odzyskane?
Za to, że nie słodzę herbaty?
Ponieważ prośba ta nie miała charakteru  ‘wybaczamy i prosimy o wybaczenie’, mogłam najwyżej odpowiedzieć ‘przepraszam, że jest pan głupi’, ale nie zawracałam sobie tym głowy.
Moje milczenie rozsierdziło Anusa bądź Assmusa i nadesłał kolejny list, w którym skutkiem nerwowej literówki zapowiada, że nie zorganizuje mi już nigdy żadnych urodzin oraz dość melodramatycznie informuje, że mam trzymać jego rodzinę i dziecko z dala od swojego dziecka (pisownia oryginalna).
Wydawało mi się co prawda, że Anus vel  Assmus już sam się o to postarał wręczając zaproszenia dziateczkom wybranym w castingu, ale nie zawracałam sobie głowy by wyjaśniać.
List przekazałam Derekcji. No bo, kurcze, co?
Derekcji zaogniły się od tego hemoroidy w ściśniętych pośladkach.
Gdyż trzeba wam wiedzieć, Drodzy Czytelnicy, pod koniec sezonu letniego odbywa się w placówce promocja do następnej klasy.
Jest to proces bardzo zawiły, bo tradycja nakazuje grupy dzielić na cząstki i mieszać ze sobą według kryterium wieku, sikania w gacie, zawansowania językowego, tego, kto komu najrzadziej daje w ucho oraz z kim Derekcja chodzi na lekcje puzonu.
Klasy są dwie.
W tym jedna należąca do matki Hildegardy.
I serio, serio, gdyby nie list Anusa, który czyni z nas Capulettich i Montecchich, byłoby mi nieomal wszystko jedno, do której z klas trafi Dynia.
Do ‘Tęczowych Popierdółek’ matki Hildegardy?
Ależ proszę.
Może to skutecznie przekonałoby Dynię, by szukać towarzystwa rówieśników?
Miałam jednak dość jasne przeczucie, że tak się nie stanie.
I rzecz jasna się nie stało.
Dwa miesiące zajęło Derekcji przetasowanie wszystkiego.
Efekt skrzydła pterodaktyla!
Od września Dynia będzie przynależeć do ‘Psychodelicznych Małpiatek’.
Małpiatkami dowodzi pan.
Mężczyzna!
Alleluja!
I przebóg, mam nadzieję, że od niego nigdy nie usłyszę, że, tu cytat z naszpani: ‘Dynia jest taka miła, grzeczna i dobrze ułożona. Z niej to taka prawdziwa dziewczynka! [2]’

(...)
Reportażu z zajęć u Frau Urlyki nie będzie, bo Dynia wyprosiła mnie z sali.
Byłam jedyną matką czekającą na schodach.

[1]
- A widziała naszpani, że Dynia wszystko chce teraz podpisywać imieniem?
- My tu proszę pani, na siłę nie wyprzedzamy etapów rozwoju dziecka.


[2] ... bo inaczej nigdy sobie nie daruję.


©kaczka