[7 Jul 2014]
(...)
Miał miejsce zjazd rodzinny.
Zjazd ten zwołany został by uczcić setne urodziny dziadka.
I nic nie było w stanie przeszkodzić Komitetowi Organizacyjnemu w osobie ciotki Maryi.
Nawet to, że dziadek, niewdzięcznik, nie doczekał.
Zjazd miał się odbyć w samym środku Erefenu, żeby wszystkim – tym z Północy i Południa – było wygodnie.
To się odbył.
W Austrii. (Albo Australii.)
Czyliż albo ciotka Maryja z Marienplatz miała mapy sprzed siedemdziesięciu lat albo koniecznie chciała pochwalić się swoim zagranicznym, górskim szaletem?
Pozostało nieodgadnionym.
Pojechaliśmy, choć przecież wiemy, że przy jednej Hauptcioteczce wszechświat wpada w niebiezpieczne wibracje, a co dopiero, gdy zbiorą się wszystkie.
(To nie tak, że gdy zbiorą się wszystkie to entropia niebezpiecznie rośnie, a strzałka wskaźnika przekracza czerwoną kreskę. Każda z nich przecież od zawsze operuje poza czerwoną kreską.
Przy nich nawet definicja entropii się dezawuuje. Przyrównana do aktywności cioteczek solidna termodynamiczna entropia jest, co najwyżej, jak półka z książkami w niealfabetycznym porządku.)
Pojechaliśmy, choć na godzinę przed wyjściem z domu nadeszła wiadomość, z której wynikało, że całą rodziną będziemy wspinać się nad poziom morza.
Jako, że nie przypuszczałam, że ktoś mógłby spodziewać się po matce z siedmiokilowym niemowlęciem zdobywania Matterhornu, zignorowałam sugestie, by stosownie się na taką opcję przygotować.
Niesłusznie.
Pierwszy dzień w Austrii upłynął przyjemnie.
Bydełko z dzwonkami u szyi, serwus tu i tam, widok na turnie i kozice, musztarda z estragonem, ciasto nieślubnej narzeczonej owdowiałego wuja Haralda (pyszne, pyszne! A po kątach: ale cukru to nie dodała!), Biskwit, co rękami wyjadł marmoladę z truskawek (spreparowaną przez tę samą nieślubną narzeczoną, czego nie dodała do ciasta to wsypała do marmolady) i Dynia odtwarzająca ku uciesze gawiedzi swój przebój o motylku.
Straciłam czujność, zmyliły mnie.
Bo następnego dnia przyjechała kuzynka Sybilla z autobusem dzieci – swoich i wypożyczonych i z braku miejsca w szalecie zarządzono wspinaczkę na półkę skalną, gdzie jakiś wizjoner zbudował schronisko.
Podejrzewam, że niekoniecznie chodziło o brak miejsca w szalecie, ale o to że wypełniony jest on od podłogi po sufit miśnieńską porcelaną, a kuzynka Sybilla przywiozła samych futbolistów w wieku przedszkolnym i gimnazjalnym.
Cioteczki odziały się w stroje do wspinaczki wysokogórskiej, kije, raki, liny i zarządziły wymarsz do Base Camp.
Kuzynka Sybilla, jej własne i wypożyczone dzieci, takoż i ciotka Maryja oraz faktycznie cała reszta rodziny wyglądali jak wycięci z żurnala mody dla miłośników surwiwalu.
Jackwilczaskórkapatagonia66northfacehaglöfs...
Norweski w klapkach, Dynia w srebrnych sandałach, kaczka w tenisówkach, niemowlę boso.
Tsykając kuzynka Sybilla i ciotka Maryja znalazły górskie buty dla Norweskiego i dla Dyni. Nawet parę skarpet dla niemowlęcia.
Tylko kaczka – tsyk tsyk – w tenisówkach.
Tsyk.
Tsyk.
Bez kurtki od deszczu.
I bez bidonu na wodę skombinowanego z latarką, laserowym otwieraczem do konserw i nożem na niedźwiedzie.
(Za to zupełnie przypadkiem miałam w plecaku sześciopak kostek bulionowych ze skondensowanych krewetek. Sześciopak, który kupiłam jako przyjemne kuriozum, bo zdobiło go logo popularnego koncernu produkującego sześciopaki, ale odmalowane w tajskim. W razie czego rozbełtałabym sobie i dzieciom zupę w wodzie z kałuży.)
Wyglądało na to, że pierwszą konkurencję tego rodzinnego Crufts w klasie ‘kto komu lepiej ubiera wnuki?’ przegrywamy z kretesem.
Ale ruszyliśmy w drogę, i to, co dla cioteczek było Annapurną, było bitą, przejezdną drogą na szczyt.
Stromą, i owszem, ale gęsto obsadzoną ulicznymi latarniami (!).
Darłam więc w tych tenisówkach z dzieckiem uwieszonym u szyi, bo niemowlę emitowało głośny protest, że upchnęłam je w nosidło (nie lubi!) i żeby nie ogłuchnąć musiałam przekroczyć barierę dźwięku.
Darłam, więc nie widziałam, że morale w zespole kuzynki Sybilli upadło po pierwszych dziesięciu metrach (najmłodszy futbolista wił się w pyle drogi żądając taksówki, a starsi spuchli od rozrzedzonego nad poziomem morza powietrza).
Cioteczki i adekwatni wujowie grzechotali niebezpiecznie szyjkami kości udowych.
Darłam.
Norweski darł, ale on ma prościej bo ma długie nogi.
A Dynia szła.
Wielokrotnie tarzając się w pyle drogi, nienawidząc nas i złorzecząc na los okrutny, ale szła.
Trochęśmy ją ponieśli.
(Siedem z przodu, dwadzieścia kilo na plecach plus kilka okazów kamieni do kolekcji. Bajka.)
Ale wlazła.
I to był nasz moment Best of Show, gdyśmy właśnie kończyli sączyć pierwsze piwo z widokiem na kozice, a oni nadeszli w stanie do wyżymania lub reanimacji, potykając się na progu o moje tenisówki.
Dużo z nich nie było pożytku. Nie nadawali się do żadnych opowieści przy kominku.
Tośmy zjedli Kaiserschmarrn i poszli spać.
Ponieważ Komitet Organizacyjny błędnie założył, że Biskwit prześpi się na piętrowym łóżku, tsykając zaimprowizowalam Biskwitowi separatkę.
Powrót był prostszy.
Nikt już nie ośmielił się tsykać nad naszym obuwiem, a cioteczka Maryja wstąpiła na drogę negocjacji z Dynią, by ta objęła opieką jej najmłodszego wnuka, który utrzymuje, że jest Robin Hoodem (łuk i strzały z gumowymi przyssawkami).
Nie przewidziała niestety, że Dynia nie ma hamulców.
A jeśli ma to nie używa.
Robin Hood po pięciu minutach lotu nad turnią, wyszarpał rękę z uścisku Dyni i zażądał taksówki.
Mniemam, że już więcej nas nie zaproszą.
A szkoda, bo nabrałam ochoty na te góry.
©kaczka
(...)
Miał miejsce zjazd rodzinny.
Zjazd ten zwołany został by uczcić setne urodziny dziadka.
I nic nie było w stanie przeszkodzić Komitetowi Organizacyjnemu w osobie ciotki Maryi.
Nawet to, że dziadek, niewdzięcznik, nie doczekał.
Zjazd miał się odbyć w samym środku Erefenu, żeby wszystkim – tym z Północy i Południa – było wygodnie.
To się odbył.
W Austrii. (Albo Australii.)
Czyliż albo ciotka Maryja z Marienplatz miała mapy sprzed siedemdziesięciu lat albo koniecznie chciała pochwalić się swoim zagranicznym, górskim szaletem?
Pozostało nieodgadnionym.
Pojechaliśmy, choć przecież wiemy, że przy jednej Hauptcioteczce wszechświat wpada w niebiezpieczne wibracje, a co dopiero, gdy zbiorą się wszystkie.
(To nie tak, że gdy zbiorą się wszystkie to entropia niebezpiecznie rośnie, a strzałka wskaźnika przekracza czerwoną kreskę. Każda z nich przecież od zawsze operuje poza czerwoną kreską.
Przy nich nawet definicja entropii się dezawuuje. Przyrównana do aktywności cioteczek solidna termodynamiczna entropia jest, co najwyżej, jak półka z książkami w niealfabetycznym porządku.)
Pojechaliśmy, choć na godzinę przed wyjściem z domu nadeszła wiadomość, z której wynikało, że całą rodziną będziemy wspinać się nad poziom morza.
Jako, że nie przypuszczałam, że ktoś mógłby spodziewać się po matce z siedmiokilowym niemowlęciem zdobywania Matterhornu, zignorowałam sugestie, by stosownie się na taką opcję przygotować.
Niesłusznie.
Pierwszy dzień w Austrii upłynął przyjemnie.
Bydełko z dzwonkami u szyi, serwus tu i tam, widok na turnie i kozice, musztarda z estragonem, ciasto nieślubnej narzeczonej owdowiałego wuja Haralda (pyszne, pyszne! A po kątach: ale cukru to nie dodała!), Biskwit, co rękami wyjadł marmoladę z truskawek (spreparowaną przez tę samą nieślubną narzeczoną, czego nie dodała do ciasta to wsypała do marmolady) i Dynia odtwarzająca ku uciesze gawiedzi swój przebój o motylku.
Straciłam czujność, zmyliły mnie.
Bo następnego dnia przyjechała kuzynka Sybilla z autobusem dzieci – swoich i wypożyczonych i z braku miejsca w szalecie zarządzono wspinaczkę na półkę skalną, gdzie jakiś wizjoner zbudował schronisko.
Podejrzewam, że niekoniecznie chodziło o brak miejsca w szalecie, ale o to że wypełniony jest on od podłogi po sufit miśnieńską porcelaną, a kuzynka Sybilla przywiozła samych futbolistów w wieku przedszkolnym i gimnazjalnym.
Cioteczki odziały się w stroje do wspinaczki wysokogórskiej, kije, raki, liny i zarządziły wymarsz do Base Camp.
Kuzynka Sybilla, jej własne i wypożyczone dzieci, takoż i ciotka Maryja oraz faktycznie cała reszta rodziny wyglądali jak wycięci z żurnala mody dla miłośników surwiwalu.
Jackwilczaskórkapatagonia66northfacehaglöfs...
Norweski w klapkach, Dynia w srebrnych sandałach, kaczka w tenisówkach, niemowlę boso.
Tsykając kuzynka Sybilla i ciotka Maryja znalazły górskie buty dla Norweskiego i dla Dyni. Nawet parę skarpet dla niemowlęcia.
Tylko kaczka – tsyk tsyk – w tenisówkach.
Tsyk.
Tsyk.
Bez kurtki od deszczu.
I bez bidonu na wodę skombinowanego z latarką, laserowym otwieraczem do konserw i nożem na niedźwiedzie.
(Za to zupełnie przypadkiem miałam w plecaku sześciopak kostek bulionowych ze skondensowanych krewetek. Sześciopak, który kupiłam jako przyjemne kuriozum, bo zdobiło go logo popularnego koncernu produkującego sześciopaki, ale odmalowane w tajskim. W razie czego rozbełtałabym sobie i dzieciom zupę w wodzie z kałuży.)
Wyglądało na to, że pierwszą konkurencję tego rodzinnego Crufts w klasie ‘kto komu lepiej ubiera wnuki?’ przegrywamy z kretesem.
Ale ruszyliśmy w drogę, i to, co dla cioteczek było Annapurną, było bitą, przejezdną drogą na szczyt.
Stromą, i owszem, ale gęsto obsadzoną ulicznymi latarniami (!).
Darłam więc w tych tenisówkach z dzieckiem uwieszonym u szyi, bo niemowlę emitowało głośny protest, że upchnęłam je w nosidło (nie lubi!) i żeby nie ogłuchnąć musiałam przekroczyć barierę dźwięku.
Darłam, więc nie widziałam, że morale w zespole kuzynki Sybilli upadło po pierwszych dziesięciu metrach (najmłodszy futbolista wił się w pyle drogi żądając taksówki, a starsi spuchli od rozrzedzonego nad poziomem morza powietrza).
Cioteczki i adekwatni wujowie grzechotali niebezpiecznie szyjkami kości udowych.
Darłam.
Norweski darł, ale on ma prościej bo ma długie nogi.
A Dynia szła.
Wielokrotnie tarzając się w pyle drogi, nienawidząc nas i złorzecząc na los okrutny, ale szła.
Trochęśmy ją ponieśli.
(Siedem z przodu, dwadzieścia kilo na plecach plus kilka okazów kamieni do kolekcji. Bajka.)
Ale wlazła.
I to był nasz moment Best of Show, gdyśmy właśnie kończyli sączyć pierwsze piwo z widokiem na kozice, a oni nadeszli w stanie do wyżymania lub reanimacji, potykając się na progu o moje tenisówki.
Dużo z nich nie było pożytku. Nie nadawali się do żadnych opowieści przy kominku.
Tośmy zjedli Kaiserschmarrn i poszli spać.
Ponieważ Komitet Organizacyjny błędnie założył, że Biskwit prześpi się na piętrowym łóżku, tsykając zaimprowizowalam Biskwitowi separatkę.
Powrót był prostszy.
Nikt już nie ośmielił się tsykać nad naszym obuwiem, a cioteczka Maryja wstąpiła na drogę negocjacji z Dynią, by ta objęła opieką jej najmłodszego wnuka, który utrzymuje, że jest Robin Hoodem (łuk i strzały z gumowymi przyssawkami).
Nie przewidziała niestety, że Dynia nie ma hamulców.
A jeśli ma to nie używa.
Robin Hood po pięciu minutach lotu nad turnią, wyszarpał rękę z uścisku Dyni i zażądał taksówki.
Mniemam, że już więcej nas nie zaproszą.
A szkoda, bo nabrałam ochoty na te góry.
©kaczka
Pojedzmy tam razem, Kaczko gorska! RA-ZEM!
ReplyDeleteWidzialas ze szczytow jak ci macham konczyna?!
Ach! To bylas ty? Po zastanowieniu, wszak kozice nie ubieraja turkusowych rajtek :)
DeletePrzenajchetniej. Tylko dzieci zostawmy na nizinie (niekoniecznie spolecznej), bo ich zale i rozterki nie konweniuja z uroda okolic nad poziomem.
Umowa stoi. Niech sie tylko Biskwit odessie!
DeleteEch, nie wybudzaj wspomnień!!
ReplyDeleteTylko teraz mniemam, że u nas to było, tak, że myśmy nieco zamęczali przyjezdnych, gdyż wszyscy myśleli, ze z 2 małych: jedno w nosidle, drugie w chuście tośmy wybrali łatwe szlaki...na góra pół godz. A bywało różnie...Ale, znając kondycję niektórych, wybieralismy te "z latarniami" ... ale na długość ich braliśmy...
Daruj! :-)
DeleteProblem z Biskwitem, a wczesniej z Dynia byl taki, ze chusta/nosidlo nie. Biskwit lubi widziec swiat en face a nie zza rogu, nie znosi ograniczania wolnosci osobistej i nie zachwyca go perspektywa spania na wiszaco. Taki typ. Zatem, gdy kuzynka Sybilla oznajmila, ze przywiozla nosidlo myslalam, ze takie profesjonalne, plecakowo-siedzeniowe. Niestety nie. I byl dramat, bo nim sie Biskwit umeczyl i wreszcie zasnal to wrzaskiem przeploszyl cala faune (i flore) z lasu.
To Biskwit spi w szafie ? Od razu przypomina mi sie ulubiona historyjka mojej babci, jak za mlodu pojechala na do Zakopanego i spala u gorala. Kiedy zapytala gospodarza gdzie jest toaleta, zaprowadzil ja z duma do szafy, w ktorej stal nocnik:)
ReplyDeleteSchronisko bylo zachwycajace, bosmy tam byli pierwszymi goscmi zaraz po remoncie. Odnowione przepieknie, ale warunki schroniskowe, Trzeba bylo improwizowac.Do dyspozycji byly lozka pietrowe i jeden pokoj ze zwyklym lozkiem. Tu dylemat: wilk, koza, kapusta, Dynia sie ciska nocami, lozko pietrowe (szczegolnie ten model, ktory byl w schronisku) odpadlo, spanie z Dynia w jednym lozku to katorga, ale dorzucenie niemowecia - masochizm. Ktos musial spac w szafie. Biskwit na tym zreszta wygral,bo w tej szafie bylo cieplo. W odroznieniu. :)
DeleteNocowaliście w tym schronisku? W takim razie oprócz 7kg niemowlęcia i 20kg Dyni trzeba było pewnie wnieść jeszcze to i owo?
ReplyDeleteNiejedno. To jest ta najbardziej upiorna czesc podrozowania z kurduplami. Trzeba miec przy sobie w s z y s t k o. Jeden dzien, czy tydzien robi przy tym niewielka roznice :-) Wnieslismy jeszcze dwa plecaki.
DeleteKaczko, jesteś Matką Absolutną. Biskwit w szafie - geniusz matki i jej miłość w jednym :-)
ReplyDeleteI ha, ha, to macie wyjątkową rodzinkę!
Z moich subiektywnych, jednakże wielokrotnych obserwacji wynika, że wyjście w góry w De oznacza: parę emerytów ubranych koniecznie w partner look w JackaWilcząSkórkę (fajne, więc kopiuję!), zabranie ze sobą sprzętu zarezerwowanego dla alpinistów z 30-letnim doświadczeniem, i wyjazd kolejką na szczyt, zjedzenie Bratwursta i popicie go piwem i zejście przy użyciu tej samej kolejki. Góra była, szczyt zaliczony ;)
Dlatego podziwiam rodzinę, odstaje, odstaje... I ukłony dla Kaczki za podjęcie w tych okolicznościach ze swadą, fantazją i ambicją tematu!
Ja pomimo, że kobieta z gór, to dziecię póki co dwa razy miało przyjemność. Za drugim z tutejszą rodziną, więc wersja demo: kolejka+bratwurst+kolejka...
arbuz bez dna
PS. A jeśli to ta ciotka Maria z Marienplatz, to jasne, że spotkanie w Austrii. Na północ od Monachium przecież nic nie ma ;)
:)))
DeleteArbuzie, jestes niezastapionym tlumaczem tutejszych obyczajow! Na kaczy.
Inni nazywają to wprost Klugscheißer ;-)
Deletearbuz bd
Podczas podróży poślubnej nabyłam bulion w kostkach - z baraniny, ryb i papryki. Logo po arabsku :)
ReplyDeletePadłam od grzechotu szyjek :DDD
Ja też, ja też!!!!:D
DeleteDo uslug!
Delete(Jarecko, a ja jeszcze kostki bulionu z grzybkow shitake. Ten sklep to zreszta material na osobny post :)
he he, to typowy obrazek tez u nas - góra 600 m.n.p.m., szeroka udeptana droga i grupy "himalaistów" odzianych w Jackwilczaskórkapatagonia66northfacehaglöfs... =) ze szczególnym naciskiem na Jackwilczaskóra (przynajmniej u nas, wygladaja jak z katalogu, Jack od stóp do glów).
ReplyDeleteBiskwit w szafie - genialne! Przebój o motylku, zaloze sie, ze tez.
piszac "u nas" chodzi mi oczywiscie o DE.
DeletePrzeboj o motylku to rzewne 'Du Schmetterling, du kleines Ding'. W wydaniu Dyni wyjatkowo rzewne.
DeleteWyposazona w wiedze o himalaistach przed kolejnym spotkaniem rodzinnym udam sie do sklepu po stoswne outfity :) Moze cioteczka tsykala, bo wstyd przed sasiadami z letniska?
Zaprawdę, język niemiecki jest jedyny w swoim rodzaju! Nazwać tak ulotne stworzenie SZMETERLING!
DeleteA właśnie, czy Dynia przetarła górskie szlaki w spodnicy? Bo ja zamierzam ;)
Deletenie targaliśmy potomstwa po wzniesieniach, to bez sensu jak się na stałe mieszka 660m.n.p.m. ;-P razu jednego władowałam dwuletniego najmłodszego ojcu w nosidło na stelażu po czym całą drogę na Jaworzynkę obawiałam się, że się mu na plecy zleje, bo pampersa nie dał sobie założyć a zasnął natychmiast. ojciec rzeczonego dziecka dotarł pod kościół i rzucił potomkiem na ziemię mówiąc, że jak mi się zachce wyprawy w góry następnym razem to mi załączy tv z Krysią Czubówną w tle popierając swą decyzję mądrym powiedzeniem "prawdziwi górale po górach nie łażą" :D
ReplyDeleteBuchacha! Jak sie na stale mieszka w chmurach to fakt, wakacje powinno sie spedzac na Zulawach!
DeleteObrazek jak zwykle przepiękny.
ReplyDeleteI to grzechotanie szyjek - ja je po prostu słyszę :) hehe, normalnie słyszę :)
Ale chwała Hauptcioteczkom, że jeszcze im się chce, a nie od razu olinkluziw.
Olinkluziw tez jest, ale po.
DeleteZeby rozmasowac zakwasy po wspinaczce :)
To mi wygląda na jakąś próbę inicjacyjną i pierwszy etap "siódmego wtajemniczenia" ;)
ReplyDeleteBardzo mozliwe. Jeden z wujow przeslal mi plik zdjec via dropbox i ten dropbox po zalogowaniu sie powiedzial: teraz jestes czlonkiem grupy 'Familie'. Rety! Wpisali mnie na liste!
DeleteBiskwit w izolatce :) Ale na bank się wyspał, podziwiam, podziwiam :)
ReplyDeleteTa izolatka byla najlepsza miejscowka.
DeleteNa wysokosci 1300 npm, w schronisku z kamienia, jest - coz za niespodzianka - zimno! Latem. Zimno.
(taki z kaczki turysta)
Made my day. U.
ReplyDeleteDawno nie piłam kawki z tak doborową obsadą i reżyserią. B.dziękuję :)
Do uslug! :*
Deletepyszna opowieść :)
ReplyDeleteNa zdrowie! :*
DeleteSpokoju mi nie daje, co by było gdyby dziadek jednak doczekał. Zostałby odziany, obuty i popchnięty w stronę schroniska czy jak?
ReplyDeleteO rany! Nie pomyslalam.
DeletePrzypuszczam, ze ktos musialby dziadka wniesc. A kto ma wieksza wprawe we wnoszeniu niz kaczka z Norweskim? :)
Przez moment zastanowilam sie rowniez, czemu cioteczki nie przywiozly dziadka w urnie. Odpowiedz: dlatego, ze dziadek nie zyczyl sobie termicznej deaktywacji, wiec nie wystepuje w proszku instant, a na ekshumacje cioteczki mogly nie dostac pozwolenia :)
Nie no, dziadek kruchutki i mało tak mniemam wyrywny do kopania miśnieńskiej porcelany rezydował by w szaleciku.
ReplyDeleteNie żeby grzechoczące szyjki kości udowych mię nie ujęły- bo nic tak człowieka nie ujmuje jak taka szyjka! Nie żebym nie pokwikiwała nad demonstracyjnym tarzaniem się małoletniego w pyle drogi Annapurny i nie puszczała efektownych baniek nosem przy "pięciominutowym locie Robin Hooda nad turnią", ale konkurs, KO.N.K.U.R.S kto nam lepiej ubiera wnuki- to sprowadziło mnie do parteru.
To nieśmiertelna rozrywka i zarazem rozgrywka wszystkich babć świata- SZCZUCIE WNUKIEM. Te nonszalanckie dygresyjki, te triumfalne obwieszczenia, te złośliwostki oblane lukrem współczucia i rzekomej troski. Kiedy zbierze się kilka babć nie ma siły - mniej lub bardziej jawny konkurs na to "kto nam lepiej ubiera wnuki" odbyć się musi!
:)))
DeleteNie ma sily. Sa jeszcze inne kategorie: kto lepiej karmi wnuki, czyje wnuki wystapia na Wimbledonie, kto ladniej spiewa, kto celniej trafia w nocnik, kto nie jest mazgajem, komu trzeba kroic sznycel, kto ma lepsze koncepcje wychowawcze... w ciagu 72 godzin wzielismy udzial we wszystkich. Na szczescie tu dwie dziewczyny, tam pieciu chlopakow, wiec przynajmniej w kategorii: kto ma ladniejsze sukienki, nie mielismy sobie rownych!
Chciałam napisać piękny komentarz. Z kilku zdań się składający nawet. Ale nie dość, że kwiczałam przy czytaniu tekstu, to jeszcze to. Aaaaaaaaahahahahahahahaaaaa :DD
Deleteps a słyszałam niedawno pod blokiem sąsiadującym: a wie pani, sasiadko, jak ona ładnie umie liczyć? no, pokaż, jak liczysz ;)
I cudowne jest to, że ową rozgrywkę międzybabciową można prowadzić w nieskończoność. Wiek wnucząt praktycznie nie ma znaczenia. To jakoś idzie płynnie od "jak on ślicznie kicha, no powiedz sama jakie ma bystre oczka, jak on patrzy, ti, ti", aż po "a mojemu właśnie dali nowy służbowy samochód". Na co wedle niepisanego, ale ściśle respektowanego prawa babcia druga odpowiada coś w, stylu- "tak, taaak, jaka szkoda że się rozwiódł", albo kiwa głową i mówi "a mój ostatnio bardzo jest przepracowany, BARDZO. Te ciągłe wyjazdy do Brukseli..."
DeleteDziewczyny, jak ja się cieszę, że u nas rodzinka nieliczna, bezdzietna wręcz i omijają nas te wszystkie konkursy "które to dziecie najnajNAJ.." (złote kalesony jako Grand Prix). Chyba bym utonęła w wiadrze z meliską. Śmiech przez łzy.
DeleteGratuluję wygranej w kategorii najsukienkowej. Ponieważ JacekWolfskin produkuje też sukienki dla alpinistek spokojnie możecie za rok startować w połączonych konkurencjach na najładniejszą kiecę i ubiór adekwatny do krajobrazu.
Patent z miejscówką w szafie bezcenny!!! Jesteś Mistrzynią!
Ojezusienazareński...
ReplyDeletemusz odreagofać...
Kaczko! Szacun i zachwyt bezbrzeżny dla Was za osiągnięcia i dla Ciebie za opisanie.
ReplyDeleteAni chybi Biskwit kęs po kęsie zjadł nam Kaczkę...
ReplyDeleteWróciłaś? Bo coś bym poczytała... :D
ReplyDeletePS Nie urodziłam. A to niespodzianka!
Jestesmy, jestesmy.
ReplyDeleteOpowiem jutro, bo po pierwsze, sily mnie opuscily, po drugie, jakie jest prawdopodobienstwo, ze Olga urodzi Lucka dzis w nocy? ;-)
(Ale na odleglosc monittorowalam stan wod plodowych na Warcie :)
Elu, Biskwit kes po kesie zjada obecnie... dynie. O czym zaraz.
A w wyscigu 'kto ma lepsze wnuki' wyszla na prowadzenie cioteczka Maryja, bo nauczyla Robin Hooda piesni urodzinowych w trzech jezykach, a nastepnie rozeslala material filmowy. Nie mamy watpliwosci, ze to odpowiedz na 'a moja Dynia to mowi w trzech narzeczach nanananana...'