[23 Aug 2017]
(…)
Opowiastka przeterminowana. Sprzed tygodnia. Ale status quo kaczej kuwety niezmiennie w ruinie.
Powiedzieć, że ogarniam to tak, jakby rzec, że Trump ogarnia politykę międzynarodową. Podsumowując, historia nas oceni.
Tymczasem cieszę się, gdy u schyłku dnia wciąż jeszcze zgadza mi się liczba potomstwa rozdystrybuowanego w piernatach i że nadal mają czyste pidżamy.
Względnie czyste.
Dziś (a konkretnie to tydzień temu, gdyż wtedy popełniłam ten eposik) inwentaryzacja progenitury przypadła Norweskiemu, albowiem ja krążę po Europie i w ramach glamouru nowej pracy zawodowej wizytuję obory.
kaczka – Wasz ekspert od mechaniki wymion i fengszui krowiej zagrody. W bagażniku kanapki z toksycznym jajkiem i trzysta litrów mgły oborowej o spersonalizowanym zapachu alpejskich fiołków.
Trzy tysiące kilometrów w pięć dni.
Aktualnie można mnie spotkać przy szosie na Rotterdam albo Ostrołękę. (Już wróciłam!)
Nie podróżuję samotnie. Mam towarzyszkę, której obecność (jako też i szyberdach w samochodzie) podnosi tę wyprawę nieomal do rangi niskobudżetowego sequelu 'Thelmy i Louise'. (Z koreańskim dubbingiem!)
Trapi mnie, i owszem, poczucie winy, że nieustannie komuś podrzucam własne dzieci, ale koncept wychowywania ich przez całą wioskę ma swoje zalety.
Dzień w dzień dziewczęta wracają do domu wyposażone w jakieś zaskakujące umiejętności. A to używają serwetek do ocierania ust przy posiłku, a to odkładają obuw na miejsce, a to dygają jak samozwańcze członkinie angielskiej rodziny królewskiej.
Jednakoż, kiedym ostatnio odbierała dzieciny z rąk brytyjskiej au-pair Łukaszka, która uczyniła wszystkie te powyższe cuda oraz dodatkowo sprawiła, że haftowanie monogramów na batystowych chusteczkach jawi się moim córkom jako najbardziej ekscytujące zajęcie we wszechświecie, okazało się, że natury nie da się oszukać.
Mimo entuzjazmu z jakim Biskwit przyswaja królewskie maniery, odnalazłam go śpiącego w psim koszyku.
Razem z psem.
A dokładnie na materacu z psa.
Konkretnie z doga niemieckiego.
Nel.
Pustynia.
Paszcza i puszcza.
Należy również odnotować, że gdzieś pomiędzy ogładą i zagładą Biskwit przetrącił sobie rękę.
Ledwie doprałam dzieciny po powrocie z wakacji u Hauptcioteczki, ledwie wyczesałam z koafiur ślady po diecie opartej na misiach z żelatyny, ledwie uleczyłam rany po ukąsach stu czterdziestu siedmiu komarów, a tu Biskwit rymnął ze stołka.
Nie żeby mnie to zdziwiło. Wszak cały dzień onegdaj powtarzałam, że jeśli będzie uparcie drażnił grawitację to źle się to skończy.
Trudno zatem powiedzieć, co najbardziej wkurzyło Biskwita, gdy zaznał upadku? Ból w łokciu, otłuczony zadek, podłość siły ciążenia, czy fakt, że matka miała rację? Dodatkowo Biskwita musiało rozsierdzić, że w zastępstwie wariografu podłączono go do cukierka, którego nie mógł rozpakować z papierka, co stanowiło dowód solidnego uszkodzenia lewej wypustki chwytnej.
Biskwita odwieziono na ostry dyżur chirurgiczny, gdzie po pięciu godzinach oczekiwania oraz sesji czternastu zdjęć roentgenowskich, chirurg poświadczył, że najbardziej ucierpiała godność Biskwita, gdyż łokieć, który podczas upadku uległ najpewniej dyslokacji, naprawił się sam.
Być może stało się to wtedy, gdy Biskwit postanowił, że prześwietli się razem z cukierkiem, przytulanką, butelką wody i ojcem przyczepionym do torsu. Prawdopodobnie, najostrzejsza szarpanina o cukierek okazała się lepsza niż interwencja chirurga. Chirurg, niestety, nie przewidział takiej kolei rzeczy i zbytecznie napoił Biskwita morfiną. Biskwit pod wpływem używek śpiewał do rana autorskie kawałki poezji i układał podniebną wieżę ze wszystkich strzykawek, które w ramach nagrody za wzorową postawę obywatelską, wyniósł ze szpitala.
Nagrodę tę, dla jasności, przyznał sobie sam.
A potem przyjechała Lucyna – rówieśniczka i przyjaciółka Dyni od czasów brytyjskiej porodówki i kołyski.
W tym roku, dzięki Lucynie, Dynia pokonała swoje liczne strachy, którym my nie potrafiliśmy, jak dotąd, w żaden sposób, dać rady.
Dynia, naśladując Lucynę, zaczęła sama skakać do wody i pływać bez trzymanki oraz innych styropianów. Odważyła się też po wielokroć użyć najstraszliwszej zjeżdżalni w parku wodnym. Wreszcie, niepostrzeżenie i nieświadomie wcieliła się w rolę tłumacza symultanicznego, co miało kluczowe znaczenie dla dobrostanu Lucyny rzuconej na głęboką wodę siedmiuset smaków lodów włoskich.
W rewanżu Lucyna podarowała Dyni kilka pożytecznych fraz, z których ‘Are you being sarcastic, mommy?’ nadal jeszcze wytrąca mi z rąk talerze i argumenty.
Noc przed odlotem Lucyny spędziliśmy bezskutecznie poszukując Wiffiego.
Był i znikł.
Lucyna odleciała nieco nieutulona w żalu.
Wiffy został.
Po naszym domu błąka się samotny wilk.
Lone wolf z poliestru.
Biskwit idzie w zaparte.
A kartony nadal nie spakowane, mimo że przeprowadzka jakby lada moment.
Hauptcioteczka przybyła, rozumiecie, żeby pomóc.
Czuję, że już nigdy niczego nie znajdę.
©kaczka
(…)
Opowiastka przeterminowana. Sprzed tygodnia. Ale status quo kaczej kuwety niezmiennie w ruinie.
Powiedzieć, że ogarniam to tak, jakby rzec, że Trump ogarnia politykę międzynarodową. Podsumowując, historia nas oceni.
Tymczasem cieszę się, gdy u schyłku dnia wciąż jeszcze zgadza mi się liczba potomstwa rozdystrybuowanego w piernatach i że nadal mają czyste pidżamy.
Względnie czyste.
Dziś (a konkretnie to tydzień temu, gdyż wtedy popełniłam ten eposik) inwentaryzacja progenitury przypadła Norweskiemu, albowiem ja krążę po Europie i w ramach glamouru nowej pracy zawodowej wizytuję obory.
kaczka – Wasz ekspert od mechaniki wymion i fengszui krowiej zagrody. W bagażniku kanapki z toksycznym jajkiem i trzysta litrów mgły oborowej o spersonalizowanym zapachu alpejskich fiołków.
Trzy tysiące kilometrów w pięć dni.
Aktualnie można mnie spotkać przy szosie na Rotterdam albo Ostrołękę. (Już wróciłam!)
Nie podróżuję samotnie. Mam towarzyszkę, której obecność (jako też i szyberdach w samochodzie) podnosi tę wyprawę nieomal do rangi niskobudżetowego sequelu 'Thelmy i Louise'. (Z koreańskim dubbingiem!)
Trapi mnie, i owszem, poczucie winy, że nieustannie komuś podrzucam własne dzieci, ale koncept wychowywania ich przez całą wioskę ma swoje zalety.
Dzień w dzień dziewczęta wracają do domu wyposażone w jakieś zaskakujące umiejętności. A to używają serwetek do ocierania ust przy posiłku, a to odkładają obuw na miejsce, a to dygają jak samozwańcze członkinie angielskiej rodziny królewskiej.
Jednakoż, kiedym ostatnio odbierała dzieciny z rąk brytyjskiej au-pair Łukaszka, która uczyniła wszystkie te powyższe cuda oraz dodatkowo sprawiła, że haftowanie monogramów na batystowych chusteczkach jawi się moim córkom jako najbardziej ekscytujące zajęcie we wszechświecie, okazało się, że natury nie da się oszukać.
Mimo entuzjazmu z jakim Biskwit przyswaja królewskie maniery, odnalazłam go śpiącego w psim koszyku.
Razem z psem.
A dokładnie na materacu z psa.
Konkretnie z doga niemieckiego.
Nel.
Pustynia.
Paszcza i puszcza.
Należy również odnotować, że gdzieś pomiędzy ogładą i zagładą Biskwit przetrącił sobie rękę.
Ledwie doprałam dzieciny po powrocie z wakacji u Hauptcioteczki, ledwie wyczesałam z koafiur ślady po diecie opartej na misiach z żelatyny, ledwie uleczyłam rany po ukąsach stu czterdziestu siedmiu komarów, a tu Biskwit rymnął ze stołka.
Nie żeby mnie to zdziwiło. Wszak cały dzień onegdaj powtarzałam, że jeśli będzie uparcie drażnił grawitację to źle się to skończy.
Trudno zatem powiedzieć, co najbardziej wkurzyło Biskwita, gdy zaznał upadku? Ból w łokciu, otłuczony zadek, podłość siły ciążenia, czy fakt, że matka miała rację? Dodatkowo Biskwita musiało rozsierdzić, że w zastępstwie wariografu podłączono go do cukierka, którego nie mógł rozpakować z papierka, co stanowiło dowód solidnego uszkodzenia lewej wypustki chwytnej.
Biskwita odwieziono na ostry dyżur chirurgiczny, gdzie po pięciu godzinach oczekiwania oraz sesji czternastu zdjęć roentgenowskich, chirurg poświadczył, że najbardziej ucierpiała godność Biskwita, gdyż łokieć, który podczas upadku uległ najpewniej dyslokacji, naprawił się sam.
Być może stało się to wtedy, gdy Biskwit postanowił, że prześwietli się razem z cukierkiem, przytulanką, butelką wody i ojcem przyczepionym do torsu. Prawdopodobnie, najostrzejsza szarpanina o cukierek okazała się lepsza niż interwencja chirurga. Chirurg, niestety, nie przewidział takiej kolei rzeczy i zbytecznie napoił Biskwita morfiną. Biskwit pod wpływem używek śpiewał do rana autorskie kawałki poezji i układał podniebną wieżę ze wszystkich strzykawek, które w ramach nagrody za wzorową postawę obywatelską, wyniósł ze szpitala.
Nagrodę tę, dla jasności, przyznał sobie sam.
A potem przyjechała Lucyna – rówieśniczka i przyjaciółka Dyni od czasów brytyjskiej porodówki i kołyski.
W tym roku, dzięki Lucynie, Dynia pokonała swoje liczne strachy, którym my nie potrafiliśmy, jak dotąd, w żaden sposób, dać rady.
Dynia, naśladując Lucynę, zaczęła sama skakać do wody i pływać bez trzymanki oraz innych styropianów. Odważyła się też po wielokroć użyć najstraszliwszej zjeżdżalni w parku wodnym. Wreszcie, niepostrzeżenie i nieświadomie wcieliła się w rolę tłumacza symultanicznego, co miało kluczowe znaczenie dla dobrostanu Lucyny rzuconej na głęboką wodę siedmiuset smaków lodów włoskich.
W rewanżu Lucyna podarowała Dyni kilka pożytecznych fraz, z których ‘Are you being sarcastic, mommy?’ nadal jeszcze wytrąca mi z rąk talerze i argumenty.
Noc przed odlotem Lucyny spędziliśmy bezskutecznie poszukując Wiffiego.
Był i znikł.
Lucyna odleciała nieco nieutulona w żalu.
Wiffy został.
Po naszym domu błąka się samotny wilk.
Lone wolf z poliestru.
Biskwit idzie w zaparte.
A kartony nadal nie spakowane, mimo że przeprowadzka jakby lada moment.
Hauptcioteczka przybyła, rozumiecie, żeby pomóc.
Czuję, że już nigdy niczego nie znajdę.
©kaczka