Image Slider

1197-1198

[29-30 Jul 2012]

(...)
Kilka eonów temu, w poczekalni u dentysty, usłyszałam historię matki, której pierworodny wybił górną jedynkę.
Pierworodny był archangelicznym, dobrze odżywionym blondynem, igrał niewinnie u stóp matki, miał na oko, dwa lub trzy lata i miotając się po zmroku w piernatach przypadkiem (skąd niby wiadomo, że przypadkiem?) zrzucił na matkę radziecki budzik.
Radziecki budzik lekkim nie był, tak mówiła matka w oczekiwaniu na implant dyskretnie zasłaniając ręką wydatną próżnię po górnej jedynce.
Jakoś tak przypomniało mi się wczoraj.
Wczoraj Dynia przypadkiem (skąd niby wiadomo, że przypadkiem?) wyrwała mi rękę.
Balansowała na krześle, myślałam, że pikuje, nie pikowała, ale instynkt był szybszy i głupszy.
Cos chrupnęło, coś szarpnęło, kiedyś pękniete, teraz łupie, rozważam implant.
Dzieci są szkodliwe.
Powinny mieć etykiety jak opakowania papierosów.

©kaczka z temblakiem

1993-1196

[26-28 Jul 2012]

(...)
W sprawie kapsułek.
Dzwonię tydzień temu pod ten specjalny numer telefonu, gdzie obstalowuje się chronicznie zażywane lekarstwa.
Taka innowacja.
Dzwonić należy między trzecią a piątą.
Bez znaczenia, bo wiecznie zajęte.
Po trzech dniach się poddałam, wykręcam do recepcjonistki.
Recepcjonistka w skowronkach, że już, natychmiast, załatwia mi od ręki.
(Powinnam się zaniepokoić tą spolegliwością, a wzięłam za dobrą monetę!)
Pytam, czy kapsułki mam odebrać w aptece?
Fkors!
Czy byłaby uprzejma poprosić wystawiającego, aby tym razem nie zabrakło mi dwunastu dni w zestawie?
Fkors!
(Powinnam się zaniepokoić, naprawdę powinnam, a ja, dufus wioskowy, za dobrą monetę!)
Dziś w aptece.
Jaka recepta? Jakie kapsułki?
Nie ma.
Ani recepty, ani kapsułek, ani śladu w centralnym systemie.
Może niech idę szukać u recepcjonistki.
Dwa metry od kontuaru.
Może poszłam.
Recepta leży na biurku, wnioskując po śladach świetnie sprawdza się jako śniadaniowa serwetka.
Dystans dwóch metrów pokonuje od dziesięciu dni.
Niosę receptę zapanierowaną w okruszkach, pytam, na kiedy, nie na dziś przecież, w końcu wyżarłam to, co było w okolicy, więc teraz pora na hurtownie w Midlandach i co ja z tą receptą robiłam, że upstrzona olimpijskimi kółkami w kolorze kawy?
Luz.
Pytam, czy tym razem wystarczy na miesiąc?
Nie wystarczy.
Rodzinna napisała słownie dwadzieścia osiem kapsułek i tyle mi odliczą.
Nawet jeśli są różnej mocy?
Nawet, bo co oni mogą.
Luz. Zen. Pokój, miłość, melisa.
... skoro zarządzeniem systemu receptę mogę odnawić dopiero po upływie trzydziestu dni, czy mogą mi polecić jakieś rozwiązanie satysfakcjonujące obie strony.
Czyli, żeby oni nie musieli dorzucać dodatkowego pudełka, a ja żebym dostała swoje trzydzieści kapsułek.
No, bo w kraju Harrego Pottera nie powinno chyba stanowić...
Nie mogą, bo co oni mogą.
...
W kontekście tej historii olimpijskie fajerwerki i neony na cześć NHSu uważam za odrobinę przesadzone.
Chyba, że uznamy, że pielęgniarki w strojach Florencji Nightingale tańczące kankana na olimpijskim stadionie są obrazem teraźniejszej służby zdrowia, nie zaś echem odległej przeszłości.


©kaczka

1191-1192

[24-25 Jul 2012]

(...)
Urodziny Dyni, jak wątroba Prometusza, nie mają końca.
Okoliczności, dzień po dniu, jedynie jeszcze bardziej utwierdzają Dynię w tym przekonaniu. 
- Berdziu. –  słychać ślady pewnej rutyny -  Berdziu berdziu. -  mówi Dynia i spowszedniałym dmuchem zdmuchuje niewidzialne świeczki.
Po czym jak sieczkarnia rozdziera na strzępy opakowanie następnej mirry lub innego kadzidła dostarczone przez gorliwych posłańców.
Zachwyt wydobyty spod strzępów ciągle jeszcze świeży.
WOW!!!
W dzisiejszej dostawie grill z różowego poliestru.
(WOW!!!)
Zamykany jak pudernica.
(WOW!!!)
Wewnątrz polimerowe bułki, sałata, krwisty stek, zestaw splastyfikowanych kondymentów i atrapa zapalniczki do gazu emitująca realistyczne pstryk.
(WOW!!!)
Pstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstrykpstryk...
(Pstryku, czyście aby odgadli, pstryku nie można wyłączyć. Ałć.)
Grill skwierczy i psychodelicznie błyska stroboskopowym, czerwonym ogniem z siłą trzech baterii AA.
Übergrill sąsiadów nagle zmatowiał.


(...)
Z włosów dziś fryzjer powycinał cierpliwie.
Garść kukurydzianych chrupek.
Muchy trupek.
Guzik z pętelką.
Liść.
Piórko.
Ogon od wiewiórko.
Lalki Barbie oderwaną głowę.
Do skarbu mapę.
Urlopu atrapę.
Plasteliny kulkę.
Piąta dziesięć budzik.
Pociąg rozepchany od ludzi.
Komplet miliarda nalepek w Peppę.
Rachunek za gaz.
Rachunek za czas.
Pusty wyciąg z konta.
Skruchę, że się brudnego nie sprząta.
Za dużo deszczu.
Za dużo słońca.
Kilka sennych koszmarów.
Na resorach samochodzik.
Dwulicowy słodzik.
Przypadkowe złudzenie.
Chroniczne zniechęcenie.
Utrapienie.
Zmęczenie.
Niedozniesienie.
...
Odrosną.
Na bank.


©kaczka

1189-1190

[22-23 Jul 2012]

(...)
Opisałabym Wyspiarskie lato chwytającym za serce zachwytem Briana Coxa  wzruszonego nanosekundowym błyskiem supernowej, ale przegapiłam.
Wyspiarskie lato – produkt nietrwały, spożyj w dniu zakupu – było wczoraj.
A wczoraj zapadłam na tajemniczą febrę, niemoc i pospolitą zgryzotę.
Lato przeszło mi koło nosa.
Ze słońca monstrualną kwarcówką i bezchmurnym sufitem z lazuru.
Gdybyż tego było mało...
A tu jeszcze sąsiedzi tradycyjnie wytoczyli z garażu übergrill.
Übergrill wypełnia cały ogród, ma gabaryty statku Enterprise, lśni i błyszczy.
Przychodzi mu to łatwo, bo jako żywo, od dwóch lat, nikt go jeszcze nie odpalił.
(Nadal ma metkę i nadal spowija go folia od producenta.)
Übergrill jest ich letnią ogrodową ozdobą, dopełnieniem ceramicznego leprechauna i ciurkającej fontanny z amorkiem.
Wystawiają pierwszego dnia lata, chowaja gdy lato się kończy. Czyli najdalej po tygodniu.
Oni übergrill i wyprane kilka tysięcy pluszowych maskotek rozłożone na ręcznikach wśród trawy (pierwsza myśl: masakra w zoologu), ja febra, niemoc i tylko tego lata żal.
Amatorskie postepowanie epidemiologiczne wskazuje, że zarazę znosi do domu Dynia i ciska tą zarazą w pobielane globule, inne płytki oraz ciałka, sabotując rodzicielskie układy immuno.
(A bez układów, wiadomo, w życiu się nie da.)
Po Dyni zaraza, rzekłbyś jak woda po kaczce, może i ją trawi, ale nijak nie redukuje parametrów energetycznych.
Kaczce natomiast nie tylko wyszarpuje dywan spód stop, ale jeszcze nie omieszka leżącej dokopać, a jak nie kopnie to podpuści Dynię, by dokonała desantu.
Czternaście kilo z rozbiegu z impetem na klatkę z żeber.
MAAAAAAAAAMUUUUUUU!
[Głuchy jęk materaca.]


(...)
Norweski, który skanuje treści bloga programem google übersetzer, uczynił wpis w książce skarg i zażaleń.
Ani słowa o tym, że zaklinałyście się na wszystkie świętości, że wiecie którędy na Warszawę. Tylko wsiadać i jechać, a już za bramą nie mogłyście się zdecydować, czy w lewo, czy w prawo.
Ani słowa o tym, że żadna z was nie miała pojęcia o obowiązujacych ograniczeniach prędkości.
Ani słowa o tym, że nie ma żadnych ograniczeń prędkości! Ani znak
ów!
Ani słowa o tym, że obiecałyście, że opłotkami, a tu nagle wyrasta przede mna Pałac Kultury.
Ani słowa o tym, że na pytanie ‘którędy?’ odpowiadałyście ‘prosto’, choć prosto były schody do Pałacu, palma, albo Muzem Narodowe.
Ani s
łowa o tym, że nie wiedziałyście, gdzie zaparkować, dzieki czemu Most Księcia trzy razy. Plus wpadka z opłatą za bezpłatny.
Ani słowa o tym, że gdy trwale zablokowałyście dwa dystrybutory na stacji benzynowej, powiedziałyście temu z mięśni i tatuaży, że to ja!
I ani słowa o tym autokarze z Litwy, który na środku  Jerozolimskich zahamował mi przed maską bez uprzedzenia, a ci co z niego wysiedli, albo rozbiegli sie na wszystkie strony, albo ze stoickim spokojem zaczęli wyjmować bagaże. 
Celulozowe torby w paski. 
Miliardy celulozowych toreb w paski.

Przeżył.
Będą o nim śpiewać bardowie.


©kaczka

1188

[21 Jul 2012]

(...)
Słońce dziś dość butnie.
Dwadzieścia trzy w cieniu.
Od ósmej rano cała wieś wibruje.
Cóż chcieć, przemysłowe pralki i spalinowe kosiarki do trawy, byle zdążyć przed deszczem.
Gdzie nie spojrzeć łopocą prześcieradła. Przerośnięte buddyjskie chorągiewki.
- Taka okazja, taka okazja! – mówi zmumifikowana sąsiadka utrwalona naftaliną - Ostatni raz nie padało podczas koronacji.
(Henryka Ósmego?)
Mówi i wiesza, mówi i sama łopoce.
Gdzie nie spojrzeć prześcieradła, powłoki, pleśni zwłoki.
Za domem pospiesznie reaktywował się klub młodych matek.
Jest ich pięć.
Dynia ciągle jeszcze terminuje tam na wkupne.
Czai się pod płotem.
Rozpoznaje teren.
Przelicza aktywa.
Inne mają różowy park maszynowy, spacerówki z autopilotem, smoczki z nawigacją satelitarną, plastikowe dzieci prosto z najświeższej reklamy, dzieciom tym włosy odrosną obcięte (nawet i te w nosie) a i pawia ‘identycznego z naturalnym’ puszczą na żądanie.
Dynia ma Dżordża transwestytę ubranego w sukienkę z falbanką i nagie niemowlę, którego nogi wystają z siatki u wózka.
Ma też coraz silniejszą potrzebę, by przynależeć.

(...)


©kaczka

1185-1187

[18-20 Jul 2012]

(...)
- MAMU? MAMU? MAAAAAAAMU!!!
Och, jak kusi, żeby odpowiadać: CÓRKU!
Jak mocno trzeba się bić po łapach, żeby nie odpowiadać: CÓÓÓÓÓÓÓRKU!!!!
Córku z Turku bez kapturku  wstaje ostatnio dość regularnie o północy. Wyciąga spod poduszki skrzętnie zakamuflowane książeczki z gatunku:  ‘Niemiec mały, jaki znak twój? Bratwurst biały’ (Bawarskie cioteczki!) i przyswaja wywrotowe treści.
W kompletnych ciemnościach i bez łuczywa.
Przyswaja potąd aż zaspana głowa ją rozbuja i śladem głowy cały korpus padnie na twarz.
Albo ryj.
Ten należący do Dzordża.

©kaczka

1180-1184

[13-17 Jul 2012]

(...)
TU, TU Bebe nas odmalowała.
Zachwycający komplement.


(...)
Dynie w naturze.




(...)
To pewnie normalne u dwulatków, tak sobie powtarzam, że wstają rano i świat przyjmują takim jakim jest.
Że nie boją się innego [1], ani niepodobnego, ani takiego, co krzyczy, ani co tylko śmiechem rozmawia, ani co z radości czasem za mocno przydusi, ani co patrzy wzrokiem niewidzącym, ani co wśród swych stereotypii cały dzień przestępuje z nogi na nogę, albo ręce używa jak skrzydła, albo pięćset stron w brulionie zapisuje kółeczkami.
Pewnie normalne, logicznie wytłumaczalne, psychologia rozwojowa musi mieć na to jakaś etykietę.
A mnie i tak nieobiektywnie zachwyca dwuletnia bezpretensjonalność i nagła śmiałość mojej córki.



(I tylko proszę, Rodacy, nie mówcie do niej per niunia.)

[1] z wyjątkiem biedronek i kotów. Tych ostatnich na odległość metra.


(...)
Podróżowanie z nią smakuje coraz bardziej.
Czasem jak pączek u Bliklego [2], czasem jak ‘czy zabraliśmy spadochron?’[3]

[2] U Bliklego, niech im bedzie policzone, mlecznej piany nalali Dyni w filiżankę i kopiec ciastek podsypali i ani grosza do rachunku nie doliczyli za ten cymes, choć brwi się im uniosły, że jak to? mleczną pianę? dziecku? w czym? jak? z łyżeczką? tak jak i nam. że jak to? nie ma w karcie mlecznej piany? [4] (Co w takim razie w kraju przodków pijają w lokalach dzieci? [6])

[3] ... bo któraś z nas (zgadnijcie która)  lada moment na wysokości siedmiu tysięcy stóp wysiądzie, nie wytrzyma buczenia: siedzisz na moim siedzeniu, jesz z mojego talerzyka, czytasz mój inflight magazyn, nie wytrzyma, okiennice odemknie i wysiądzie...

[4] Mleczną, z wrzątku (chcieli dobrze, więc spienili w piecu hutniczym) pianę wypił Norweski, Dynia wolała słonokajmakowo-rozmarynowe lody i jeszcze pić z wysokiej szklanki źródlaną wodę i pod ladą chłodniczą drzewa genealogiczne wykreślać [5]

[5] ... gdyż obecnie Dynia ortodoksyjnie wyznaje tradycyjny model rodziny. Dwa plus jeden. Każde dziecko, każda kaczka, każde krzesło, każdy kamień, każdy w ladzie chłodniczej pączek ma ojca i matkę.
(Pączek z nieprawego musi być łoża, bo matką mu tort jak młyńskie koło, a ojcem sernik na kruchym spodzie.)



([6] Dzieci w kraju przodków pijają, jak się okazuje, gorącą ‘herbatkę’. 
A dla niuni herbatkę? Herbatkę dla niuni? Niuniusia herbatki? Co podać dla niuni?...)

(...)
- Ciiiiiiizzzzz! – każe Dynia i robi zdjęcia.
Od pasa w dół.




©kaczka

1977

[11 Jul 2012]

Dzwonię do domu.
Coś odebrało. Coś sapie.
- Halo?
Cisza.
- Halo? Dyniu, to ty?
- HALO MAMU!

...
Wzruszyłam się.

©kaczka

1976

[10 Jul 2012]

(...)
Przyjęli nam dziecko do przedszkola. (Tego z kijankami.)
Bez egzaminów i nawet nie z listy dziekańskiej.
I tu winno sypnąć spod sufitu złociste konfetti, winna wyjść z szafy dęta górnicza orkiestra, do drzwi zapukać śpiewający telegram z ‘Con-gratu-lations-and-cele-bra-tions’, a  my paść na sofę z drinkiem i palemką, a w locie plask! przybić piątkę w poczuciu dobrze spełnionego rodzicielskiego obowiązku.
Ach gdybyż.
Przedszkole dla dwuipółletnich kurdupli oferuje zajęcia dwa razy w tygodniu.
Wtorki i czwartki.
Od dwunastej trzydzieści do trzeciej.
Ochronka nam kurdupla do przedszkola nie dowiezie, bo to poza zasięgiem.
Norweski pracuje od ósmej trzydzieści do siedemnastej.
Ja się nie liczę, bo jestem dwieście mil dalej.
Do przedszkola Dynia pójść musi, bo od września staje się najstarszym kurduplem w ochronce z Rubenitem jedynie na przychodne.
(Ochronka wzorowo, w odróżnieniu od niektórych celebrytów, nie adoptuje dzieci starszych od najstarszych, by nie naruszać kruchej struktury stada i nie detronizować samców i samic alfa.)
A od kogoś Dynia, sacrebleu!, musi nauczyć się przeklinać, ba! mówić musi się nauczyć!
Jaki jest sens przedszkola, jeśli by dowieźć do niego dziecko trzeba rzucić pracę?
Pytanie, sama trafi, jeśli damy jej kompas, mapę i scyzoryk?

©kaczka

1975

[9 Jul 2012]

W rozpaczliwym poszukiwaniu przystępnych rozrywek (pada, pada, leje, pada) zabraliśmy Dynię do sokolników.
Sowy, sokoły, sępy.
Sępy miłości.
Z miłości zabraliśmy. Bo bardzo kochamy święty spokój i kochamy, gdy hobbit nie wyje pod drzwiami wyjściowymi, że chce w świat. Świat, raz. Mówisz masz. Choćby i pontonem.
(Czy są może takie drzwiczki z klapką jak dla kotów w rozmiarze dziecka?)
Atrakcją najwyższych lotów u sokolników były niskie loty.
Ziuuuuuu... ziuuuuu... nad głowami widowni.
Jak rany, gdybym na czas nie pikowała pod krzesełko do dziś spluwałabym piórami.
Można spekulować, kto był główną atrakcją programu. Zebrani śledzili interakcje Dyni i fauny z takim zainteresowaniem jak piłki między Murray'em i Federerem.
Albowiem Dynia od tych emocji popadła w osobliwy rodzaj religijnej ekstazy.
Oczy jak spodki, bezdech, wypiek na policzkach, próby lewitacji, rozłożone ręce w geście ‘pójdź tu sowo pójdźko, a ja cię utulę’, spontaniczne oklaski i pohukiwanie na spoconą po setnym okrążeniu sowę: Up, up, katschka, up!
Dziw, że sowy nie trzeba było reanimować, tak jej Dynia wjeżdżała na ambicję.
(Gdyby Dynia trenowała polską kadrę, kadra ścieliłaby się trupem, ale puchar na ciasteczka jak w banku.)
Potem w domu, we własnym łóżku Dynia odtworzyła przebieg zdarzeń, film dokumentalny dla Dzordża i reszty z kasty wypchanych.
Biegała po łóżku w te i wewte machając rękami, próbując wzbić się w powietrze i krzycząc: KATSCHKA UP!
Aż wreszcie (tak się to musiało skończyć, zawsze się tak kończy, a nie mówiłam), aż wreszcie potknęła się o czyjąś tekstylną gicz lub szynkę, rymnęła głową o kraty klatki, rozpłaszczyła się jak Ikar i usnęła.
A sny miała niespokojne.
Widać coś za nią latało.

(...)
Dziwnymi drogami chadza rozsądek dwulatka.
(Rozsądek dwulatka? Przesadziłam?)
Pająk ptasznik posadzony na dłoni? Cała przyjemność po stronie Dyni.
Maaaaama! Maaaaaaama! WOW! (przyp. tłum.: idzie mi tu, idzie, patrz!) WOW!
(Przezornie wypytaliśmy, czy  ptasznik aby ubezpieczony od utraty nóg i trwałego zgonu? I czy mają w zapasie dublera, bo kolejka do ptasznika wiła się za nami w dwie długie pętelki.)
Pomyślałby kto.
Dynia i ptasznik.
Dynia, która nie dotknie ślimaka, a gdy natknie się na biedronkę  żąda egzorcyzmów.
(Z wrażenia nad tą niespodziewaną komitywą nie wykonaliśmy nawet pół zdjęcia.)
A taki uroczy, aksamitny jelonek Bambi zaglądajacy do samochodu?
Mięciutki, puchaty, uśmiechnięty, atłasowy.
Histeria, wycie, smark i glut, próby samodzielnego uruchomienia samochodu i natychmiastowego oddalenia się ku cywilizacji.
Może dlatego, że spojrzał na paczkę wafli?

©kaczka

1973-1974

[7-8 Jul 2012]

Byłby z tego materiał na baśń dla braci Grimmów.
Tylko morał mi się nie klei.
Morału właściwie brak.
Poprosiłam o przysługę pięć osób. Prawie jak dwunastu braci, albo trzy świnki.
Wszystkie zawaliły sprawę.
Koncertowo.
(Ale jak! Aż żal, że nie mogę tu w szczegółach.)
Na swoją obronę, wypada podkreślić, że nie wymagałam sprzątania stajni, ani zstępowania do Hadesu, ani miziania Cerbera za uszkiem.
Na swoją obronę, że po tysiackroć zapytałam, czy aby nie sprawi kłopotu...
No i wreszcie, że chodziło o przysługi nie dla mnie, a dla takich którzy naprawdę potrzebowali i to w dodatku na cito.
Z pięciu osób, dwie wsunęły list z przeproszeniem szparą pod drzwiami, trzy pozostałe wzruszyły ramionami. (Odwaga cywilna się sprała?)
Powiedziałam, co myślę.
Zwięźle i na swoją obronę, bez brzydkich wyrazów.
W rezultacie, jedna z osób nazwała mnie pieprzoną socjalistką, marksistką oraz leninistką (byłby z tego materiał śledczy dla działu zarządzania zasobami ludzkimi, ale nie mam na to siły). Druga, neurolingwistycznie zaprogramowana, napisała, że rozliczam oraz stawiam naszej relacji jakieś wymagania, których ona wszak nie musi spełniać. Trzecia, że w końcu to takie zabawne niedopatrzenie (głodni nie mieli co jeść w zimie, boki zrywać, prawdaż?). Czwarta, że przecież przeprosiła, stąd widać, że chrześcijańskie wartości są mi obce, bo gdyby nie były obce to bym wybaczyła. Piąta, żebym się pocałowała w dupę, albo poszła do diabła, albo i jedno i drugie.
Trafiło mnie w splot słoneczny.
Ciśnieniomierz, głosem eksperta WHO, obwieścił, że mam normalne ciśnienie.
Ja. Normalne ciśnienie.
Czyli skutkiem tych nerwowych palpitacji podniosło mi się o pięćdziesiąt procent.
Uuuuuu...
Chwilowo nie odbieram telefonów od świata.
Się nagrywaj świecie na automatyczną.
A morał jest, jednak jest.
Sama nie zrobisz, to się nie zrobi.
A polegać to sobie możesz na kanapie, jak już robotę odwalisz, durna kaczko.
...
W ramach kumulacji Dynia ma zapalenie spojówek, które Rodzinny każe polewać chloramfenikolem. Literatura tymczasem udowadnia, że równie dobrze mogę te spojówki okładać plackiem lub placebem, bo ze spojówkami jak z katarem. Siedem dni lub tydzień. I komu wierzyć, drogi pamiętniczku?

(...)
Jest też ładne i krzepiące.
Kontakty Dyni z kolegą Henryczkiem stymulują rozwój obu stron.
Henryczek nauczył Dynię mówić: pleeeeeeeeeeeeeese! (Hobbit nabrał Etońskich manier.)
Dynia nauczyła Henryczka ściągać ciastka z kawiarnianej lady, rozpakowywać i pożerać je na czas.


©kaczka

1969-1972

[3-6 Jul 2012]

(...)
W miniony piątek próbowała wyjść z domu ubrana w kalosze w paski i w kostium kapielowy z falbanką.
(Do tego pęk kluczy, plastikowe dziecko, telefon i torebka.)
Udaremniłam.
Dziś wydaje się, że proroczo przewidziała, że wkrótce będzie to jedyny ubiór stosowny do okoliczności meteo.
Deszcz, chłód, listopad, mętna rzeka i czarna rozpacz podchodzą pod dom.
Chlup.
Chlup.

(...)
Z faktu, iż podejmujemy jedną z Bawarskich cioteczek wynika, że pozostałe dwie nieustannie dzwonią w sprawie: a co u was słychać?
Dzwonią przed lądowaniem.
... nie, jeszcze nie wylądowała, na pewno zadzwoni, gdy już się tu zjawi... nie, nadal jej nie ma... nie, nie ma, nie ma... jeszcze nie ma... (nie, nie zmaterializowała się w ciągu ostatnich pięciu minut)... tak na pewno zadzwoni, gdy już będzie...  już, już, już w drzwiach stoi, już zzuwa buty, już odbiera, już opowiada...
Dzwonią po lądowaniu.
... co u nas, co u was, siedzimy przy stole, jemy jaja, na twardo z musztardo, po ile, Norweski, po ile tych jaj na głowę... nie liczyłeś...  to przelicz, bo ciotka pęknie jeśli się nie dowie, co mówię?,  pęknie? nie! pięknie! mówię, że wszystko tak pięknie... tak, z Lidla te jaja, z Lidla, a musztarda, musztarda ze słoika, sarepska, no to chyba z Sarepii...
I tu mi neuronów nie wystarcza, dlaczego?
Dlaczego dzwonią, skoro się tak nawzajem niecierpią?

(...)
Z obmyślania wyszło cioteczkom, że dom po dziadku należy się Dyni na piśmie.
(Miałabym od tego globus jak stąd nad Niemen (rzekę, nie Czesława), ale pierwszeństwo miała gardłowa infekcja.)
Naparły się, a gdy się naprą, nie przekonasz, nie ma takiej siły nadludzkiej, więc przestałam odbierać telefony.
Twarde bywają cioteczki i kwadrans potrafią wisieć i dzwonić, ale i na miękką nie trafiło.
Wyłączyłam aparat.
Wieś na końcu świata. Nieustanny epos o Gilgameszu live. Dynia lubi dzwonić na Papuę Nową Gwineę rozpytując o Dżordża. Krety wkręciły się w światłowód. Jest kogo wrobić.
Aż tu nagle, drogą okrężna, że nie.
Czemu, pytam, acz wyłącznie dla celów statystycznych.
(Bo nie odbierałam tych telefonów? Zadziałało?)
Coś tam mruczą pod nosami cioteczki, wzroku unikają, popatrują w podłogę, dołek nóżką dłubią, paznokcie sobie oglądają. 
'Bo jakby w was piorun trafił, to nie daj Boże, cały ten dobrobyt w obce ręce.'
Najpierw to kupiłam, potem spłynęło olśnienie. Czyje obce ręce skoro cioteczki  z pewnością zapragnęłyby odchować Dynię?
Czyli tak naprawdę, gdyby w Norweskiego piorun trafił, to nie daj Boże, cały ten dobrobyt w obce ręce kaczki? [1]
I wszystko jasne. [2]

[1] ... która go rozda, przeje, albo przegra w loteryjkę obrazkową
[2] ... o czym nie mogę zapominać, gdyż cioteczki potrafią być uprzedzająco miłe, co w swej naiwności odbieram zwykle jako znak pokoju. A one mnie wtedy z zaskoczenia tym znakiem jak landszaftem albo gitarą przez łeb.

(...)
Nie było nas, bo byliśmy tu.
Ładne, bardzo zielone i wśród najprawdziwszego Art Deco.

(...)
Wisielcy.


 




©kaczka

1168

[2 Jul 2012]

(...)
Norweski jest dobrym ojcem.
Ranki, śniadania, ubierania, wrestling, ile sznycli pójdzie dziś do ochronki, oraz czy aby zdążą na czas, załatwia bez większych urazów fizycznych i psychicznych (u większości zaangażowanych stron).
Jeśli Dżordż wieczorem krzyczy z łóżka głosem Dyni ‘Aqua, aqua!Norweski zemle pod nosem przekleństwo, ale pójdzie ze szklanką i słomką i wetknie słomkę w tekstylny ryj.
Jeśli trzeba Peppę na torcie wytatuować czekoladą, wytatuuje.
I dlategóż Bawarskie cioteczki jodłują unisono: jakim on jest dobrym ojcem, patrz, patrz, ten nasz Norweski! I wymownie na mój widok tsykają, tsyk tsyk tsyk, kręcąc głowami w niemym proteście, że boco? że nie wiem? że nie doceniam? że go przymuszam?
Norweskiemu od tego czasem mocno uderza sodowa, na przykład, gdy przegiął i wyznał, że czuje się jak samotny ojciec.
(Tak, mogłabym mu udowadniać, że mam pewne udziały w tym rodzicielstwie, mogłabym Kramer vs. Kramer, ale nie da się bez wmieszania dobrostanu Dyni do sprawy, a nie dla mnie eksperymenty na dzieciach i zwierzętach.)
Retorycznie sie zastanawiam, jakże to jest, że adekwatne czynności,  ranki, śniadania, ubierania, selekcje wieprzowiny u wejścia i wyjścia do nightklubu, wykonałam w ilości niemniejszej niż Norweski, ba! tort ulepiłam [1] z warstw trzech i doskonale gładkiego biszkoptu, a nikt nigdy przenigdy nie powiedział o mnie: jakim ona jest dobrym ojcem!
Ani nawet matką.


[1] istotne, jeśli wziąć pod uwagę, że do trzydziestego roku życia, przypalałam wodę na herbatę. Triumf nad materią.

(...)
Dzięki lekcjom fonii, kakafonii i dykcji, przekonałam Dynię, do zastąpienia pierdziu pierdziu słowiańskim berzdziu berzdziu.
Berzdziu berzdziu to you!
Tak, pamiętam jak dziś, rok temu ślubowałam jak naród Bałtykowi, że przenigdy nie wpuszczę Hunów do domu.
I tortu też, zdaje się, już nigdy nie wypiekę.
I wydało mi się, że jeśli zredukuję liczbę gości to ograniczę skalę zniszczenia.
Krynica konsekwencji (!)
Rozumu zdrój (!)
...
ArthuRRRo przysłał przez posłańców kartkę, którą własnoręcznie podpisał dosadną literą A.
Klaudyna odpowiedziała nam pełnym, okrągłym zdaniem, że ‘Jontek został z tatusiem w domu, ponieważ gdyż śpią.
Rubenito sypał ‘proszę’, ‘dziękuję’ oraz ‘w czym mogę pomóc?’. Jak Ignacy Rzecki.
Dynia, jak to Dynia, wydawała z siebie serie niezidentyfikowanych dźwięków [2] od czasu do czasu rzucając się w tłum jak ze sceny na koncercie rockowym z okrzykiem berzdziu berzdziu!
Mocno to niepokoiło rodziców dzieci płożąco-pełzających.
Państwo Norwescy prowadzili wyraźny lobbing w intencji kolejnego wnuka i najlepiej płci męskiej.
- Patrz, kaczko, jaka ta Dynia kompatybilna z niemowlętami. Jak się ładnie z nimi bawi!
I owszem, do momentu, gdy cała ferajna dwulatków postanowiła sprawdzić, czy niemowlę ma na piersi taki sam guzik, który w lalce Loli włącza automatyczną sekretarkę: mama, papa, aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Ma.
Sama słyszałam.
AAAAAAAAAAA!
Rodzice niemowlęcia reszte imprezy przesiedzieli w najdalszym kącie kanapy, na oparciu, trzymając niemowlę nad głową.
Nie na wiele... bo dwulatki są skoczne.
Największe oblężenie przeżywał cherlawy wigwam. Była to prawdopodobnie próba pobicia rekordu z gatunku, ile osób zmieści się do Fiata 126p. Nie udało się potwierdzić, ponieważ żaden z uczestników performansu nie uznał za stosowne, by przystanąć i udzielić wywiadu. W dodatku byli lekko zsiniali i z trudem łapali powietrze.
Skutkiem berzdziu berzdziu! Dynia obłowiła się w kilka polietylenowych wcieleń sznycli, deskę do prasowania z żelazkiem (mama ArthuRRRa wierzy w tradycyjny podział ról domowych i żeby na stole zawsze obiad z dwóch dań) oraz Pana Kartoflogłowa, którego kilka części ciała już boleśnie wbiło mi się w stopy w ciemnościach prowokując do niecenzuralnych wynurzeń.
Do tego.
Jedno nie jada mięsa, drugie puchnie od orzechów, trzecie nie może jajek, czwarte tylko nutella.
A i tak wszystkie żarły kartoflaną sałatkę na surowych jajach, gdyż miałam do wyboru, albo jeść ją przez tydzień (Norwescy ukręcili wiadro), albo zataić fakty.
Toteż menu urozmaicone jak w chińskim barze na wynos.
(Sajgon(ki) gratis.)
No i jeszcze ten tort wylepić.
Balony nadąć.
Dekoracje rozwiesić.
TAAAAAKA impreza!
TAKIE berzdziu!
Jubilantka wspominała o nim przez sen. Zakładamy więc, że impreza była ze wszech miar udana.

[2] Poczciwe matki próbowały nas za wszelką cenę pocieszać, mówiąc, że na własne uszy słyszały, że w swoich monologach Dynia wspominała o Nelsonie Mandeli, awarii reaktora jądrowego lub spadku produktu krajowego brutto.
Pity talk.

©kaczka

1167

[1 Jul 2012]

(...)
Sequel.

©kaczka