Image Slider

[221]

[29 Oct 2015]

(...)
Zaawansowana jesień.
Owłosiona lasem, miejska góra wygląda jakby ktoś posypał ją serem marki Cheddar.
Tym najzjadliwiej pomarańczowym.
Jedynie gdzieniegdzie prześwituje pleśniowy kolor niewydepilowanych świerków.
Dzieciny, rzecz jasna, okolicznościowo pokasłują i ocierają sezonowy glut.
Nie są ani tak chore, aby je zostawić zamknięte w jednej klatce, ale też i nie tak zdrowe, by odstawić jedno za bramę placówki i wytrzymać przy tym patrzenie prosto w oczy personelowi.
A placówka nadal zaskakuje.
U Małpiatek Dynia produkowała pracę plastyczną w systemie ratalnym, miesiącami, jak niewypłacalny dłużnik. W Szwabskich Kluseczkach rano wyhaftowała (!) wiewiórkę, po południu uprzędła pół boliwijskiej torby na ramię, w międzyczasie odbyła zajęcia ze słowotórstwa, klasyczną lekcję wuefu (bieganie w krótkich gaciach dookoła placówki) i  - tu Bebe krzyczy z offu –  jeszcze naskrobała kartofli na zupę.
Ta wydajność trąci nieco Dickensem, a także taśmową produkcją Volkswagenów.
(Wszystkie dwadzieścia pięć dziecięcych haftowanych wiewiórek jak z jednej matrycy i bez fenotypowych aberracji.)
Po dwóch miesiącach obserwacji zza płotu, odnoszę wrażenie, że najczęściej i tak po dickensowsku obrywa się Irinie.
To Irina kastruje młodzieńców zdzierając im z głów czapki superbohaterów i rzucając je na najwyższe drzewa, albo atakując samców Czeburaszkiem w rozmiarze XXL. (Czeburaszek ma w brzuchu magnetofon, który podczas napaści może przypadkiem wyemitować, ironiczny w tym kontekście,  komentarz:  'Giena, ty nastajaszczij drug!')
Naszpanie mają za złe Irinie, bo muszą się fatygować na drzewa po te czapki, zatem w rewanżu Irina odsiaduje swoje w kącie.
(Chciałam napisać, że może nawet klęczy na grochu, ale to byłoby takie ... niepraktyczne? Ona pewnie ten groch musi łuskać. Do zupy.)
Tak, Irina to taka  jednoosobowa Pussy Riot Szwabskich Kluseczek.
Biskwit też  traci w sondażach w grupie miłośników muzyki ksylofonicznej.
A to za dobrze gra [1], a to zamiast perkusji użyje Stefana, a to zaaranżuje okoliczności tak, żeby wrobić Stefana w napaść z bronią w ręku.
(Matka Stefana patrzy nam na ręce.)
Dynia dla odmiany bierze naszpanie na miód, lep, sztuczne łzy i odznakę prymuski.
To działa.
Widziałam na własne oczy, że dwie naszpanie na wyścigi sklejały Dyni latarenkę, podczas gdy reszta grupy samotnie mocowała się z materią i materiałem trwale przyklejając się do stolików lub strzykając sobie klejem po oczach.
(Zaangażowanie naszpań tłumaczyłoby, przynajmniej częściowo, nadzwyczajną wydajność Dyni na niwie artystycznej.)
Ponadto Dynia przystąpiła do testów gotowości szkolnej i zdała, choć jednym rzutem kostki wyrzucała siedem oczek, a odliczywszy do dwudziestu pięciu  nie mogła się zdecydować, czy dalej leci osiemnaście, czy może szczęśliwa liczba siedem. Nie wiedziała również - ofiara centralnego ogrzewania! - kto to jest kominiarz i do czego służy. Możliwe, że w zaliczeniu pomógł entuzjazm, mylnie zinterpretowany przez psycholożkę jako zapał do podjęcia obowiązku, podczas, gdy wszyscy wiemy, że chodzi o to, by lansować się z tornistrem.
Natomiast byłoby nie od parady, gdyby przysyłając psycholożkę (w dodatku po godzinach), Republika wyposażyła ją w bardziej jednoznaczne narzędzia diagnostyczne. Albowiem jeżeli dziecko musi się zastanawiać, czy na obrazku jest nóż, banan, bumerang, czy pośladki małpy to, albo to jest test Rorschacha, albo ryciny z 'Psychopatologii życia codziennego', albo - co najbardziej prawdopodobne - ilustrator był pijany.

[Irytuje mnie to lekceważenie pączkujących przyszłości narodów, ta spektakularna systemowa bezmyślność, ta globalna programowa nieelastyczność, ten opór przed dotrzymaniem kroku zmieniającym się epokom.]

Daleko nie szukając, poniższy tekst (litościwie pomińmy źródło) ma zachęcać pięciolatków na uchodźstwie do nauki polskiego.


Za zwierzem turem goniąc ... odbieżał.
Komuś rozsądek też odbieżał.


[1] A prowadząca dodatkowo prowokuje zamieszki: 'Drodzy Pozostali Rodzice, Biskwit jest na pewno taki g e n i a l n y ksylofonicznie, jedynie dlatego, bo uczy się od starszej siostrzyczki!'

©kaczka

Komunikat nadzwyczajny

[28 Oct 2015]

(...)
Werble!
Werble i ksylofony!
Łup łup! Pamparapam!
Taaaaaaaaaaadam!
(Fanfary, fontanny, fajerwerki i fajerki!)

W uznaniu za zasługi na polu semantyki i za konspiracyjną walkę z interpunkcją, kaczka otrzymała  order wyróżniający w konkursie na Literacki Blog Roku 2015.
A faktycznie to jury powiedziało tak:  
'Nie sposób nie uśmiechnąć się podczas lektury kolejnych wpisów. Dzieci zawsze wypadają wdzięcznie jako bohaterowie książek czy opowiadań. Ale Biskwit i Dynia po prostu otwierają zupełnie nową kartę w historii "opowieści rodzicielskich", godnie przejmując pałeczkę po - chociażby - przesławnych dzieciach państwa Talków.' 

(Tu salwa honorowa z pistoletu na kapiszony oraz wystrzał korka ze spontanicznie sfermentowanego, bezalkoholowego szampana marki Helou Kitty – w lodówce od czwartych urodzin Dyni.)

Co prawda, gdy opadną fale euforii i szampańskiej piany, gdy kelnerzy zaczną znosic ze stołów resztki bankietu [1], sceptycy i malkontenci mogą mi wytknąć, że hola! to nie jest miejsce na podiumie! 
(No, fakt! Trochę wiszę na buforze w tym tramwaju prosperity.)

Azaliż!
Nijak mi to nie odbiera entuzjazmu!
One Direction lub Susan Boyle też kończyli jako drudzy, a proszę, jaka ekscytująca kariera!

Zaś P.T. Elektoratowi, który z zaangażowaniem i poświęceniem głosował na kaczkę, niech gwiazdki pomyślności łyskają zasilane takimi bateryjkami, na jakich od rana do nocy pocina (bez chwili oddechu) Biskwit!

Dziękuję!

Czuję się, jak księżniczka.
W jednym banknocie o milionowym nominale.

 
Trochę Elsa, trochę Violetta Villas, sto procent Dynia.
 
[1] Na pospiesznie zainscenizowanym bankiecie podano cztery kilo (!) wegetariańskich mielonych z wołowiną (ulepiła Bebe, 'zapraszam, mam dwie szafy mielonych'), bezglutenowy, chrupki chleb z pszenżyta (upiekła kaczka), butelkę prawdziwego szampana bezalkoholowego (wypił Biskwit), butelkę prawdziwego szampana alkoholowego (wypił głównie Norweski), butelkę ajerkoniaku (uderzył do głowy Bebe, Norweski serwował w mleku i z syntetyczną śmietaną w spreju) oraz butelkę wiśniówki zagęszczonej czekoladą (której nikt, oprócz kaczki, nie chciał pić, niby z uwagi na stopień postępującego za nią zniewieścienia (!)). Szampan Helou Kitty o smaku brzoskwiniowym okazał się pustą butelką, której komuś dwa lata temu nie chciało się wynieść do punktu skupu surowców wtórnych. Nie można wykluczyć, że zawartość tej butelki po prostu wyparowała. 
 
©kaczka

[220]

[23 Oct 2015]

(...)
Rozwój językowy Dyni w ciągu ostatnich dwóch miesięcy obiera takie kierunki, o których nie śniło się nawet załodze ‘Latającego Holendra’.
Waaaaarj!’ [1] – krzyczy Dynia i rzuca się w pogoń za cherlawym okularnikiem.
Tym samym prawdopodobnie udowadnia, że ktoś w tej rodzinie zamiast narzekać na niewykorzystane szanse, zakasał rękawy i zabrał się za węgierski.
Co prawda, już raz popełniłam falstart, będąc przekonana, że gdy Dynia wykrzykuje ‘lavende’ ma to również jakieś sekretne, węgierskie znaczenie. Jednak drogą eliminacji, Wikipedii  i krzyżowego ognia pytań, wychodzi, że tak cherlawemu dali na chrzcie.
(Tak, lub podobnie, albowiem Dynia nie jest królową szczegółu.)
Po niemiecku Dynia też się rozrasta jak ‘otannenbaum’.
Potrafi, na przykład, już czule zagaić ‘GUPI jakiś jesteś, czy co?’.
Może zatem rozwój nie przebiega konwencjonalnie, ale nadąża za okolicznościami.
A okoliczności są takie, że koledzy oszukują przy stoliku do 'Czarnego Piotrusia' i trzeba ich krótko trzymać.
Czasem ‘GUPI jakiś jesteś, czy co?’ trafi rykoszetem w Biskwita, więc oprócz prelekcji dydaktycznych skierowanych do Dyni, próbuję Biskwita uczyć fraz przydatnych w werbalnym wyścigu zbrojeń.
Na przykład, ‘A w dziób chcesz?’.
Niestety, Biskwit jest klasycznie uwarunkowany, gdy słyszy ‘chcesz’ natychmiast wyobraża sobie ciasteczko i entuzjastycznie zgadza się na wszystko, potakując całym Biskwitem.
Co, niestety, minimalizuje siłę rażenia przekazu.

[1] Várj! ???

(…)
Podczas, gdy Dynia odziana w czarny kostium [2], w  towarzystwie jedynego w klasie Nurejewa w stylonowych rajtkach, nurkuje jak lewiatan w otchłani różowego, baletowego estrogenu, Biskwit rozwija swoje własne zainteresowania.
Biskwit prowadzi mnie nad brzeg rzeki i ciska.
Gdy wyjść z budynku pełnego kryształowych luster, minąć palmę, na której ostatnio spotkałyśmy dzięcioła (!), zejść stromą ulicą w dół kierując się zapachem wilgoci, butwiejących liści i tytoniu, który prawdopodobnie z tych liści skręcają i odpalają grający w szachy na ławkach emeryci  - wychodzi się wprost nad rzekę.
Dopływ Renu zwężony w tym miejscu jak miażdżycowa tętnica.
Otóż Biskwit znalazł tu sobie półwysep swego rozmiaru.
Głaz narzutowy o powierzchni deski klozetowej, moczący nogi w dopływie.
Biskwit włazi na głaz i jak fanatyk ciska.
Kamieniem.
Może ciskać jednym, ale ten jeden trzeba odławiać i podawać, co już po kilku minutach sprowadza na podającego artretyzm.
Ciska więc Biskwit narzutową drobnicą walającą się wzdłuż brzegu.
Ponieważ to ja podaję (nie chwaląc się, ale po sześciu tygodniach treningu, jak zautomatyzowany pas transmisyjny), zużyłyśmy już całą plażę.
Dwa razy.
Sześć tygodni po trzy kwadranse!
A i tak zawsze, gdy upływa czas, trzeba Biskwita odrywać od rzeki razem z głazem.
I naprawdę nie wiem, jaki wpływ ma ta rearanżacja dna rzeki na środowisko naturalne?
Staram się nie myśleć, że od tego ciskania, gdzieś, coś się spiętrza, następuje masowy eksodus bobrów, albo Holendrom zatapia kakao, żółty ser i tulipany.
Nie wiem też, do czego można wykorzystać taki zapał do ciskania?
Wynajmować Biskwita demonstrantom?
Drużynie bejsbolistów?
Zamienić kamień na dysk i trenować w kategoriach olimpijskich?
Dorzucić koło zamachowe oraz dynamo i włączyć do sieci energetycznej?


[2] Tak, mając do wyboru zyliard odmian różowego spandeksu, Dynia wybrała czarny (!) kostium. Nie rozumiem, dlaczego, ale boję się zapytać.

(...)
Szwabskie kluseczki udały się do lasu na wycieczkę.
Po powrocie Dynia zanotowała w pamiętniku to, co najbardziej utkwiło jej w pamięci.
Urynację i defekację.



©kaczka

[219]

[18 Oct 2010]

(...)
W soboty dzieciny, którym eksperymentalnie okrojono sen nocny w celu wydłużenia snu porannego, wstają i nudzą się od siódmej dwadzieścia, zamiast jak normalnie, od siódmej piętnaście.
Wstają, logiczne, że wstają, bo przecież mogą spać dłużej, więc wstają.
Inkwizycja w pidżamach z grzybkiem. Apokalipsa w antypoślizgowych skarpetkach.
Kwestię ‘przywracania do żywych’ Biskwit załatwia ‘na ksylofon’, gdzie instrumentem są rodzicielskie czaszki, a tłuczkiem, to, co wpadnie Biskwitowi w ręce. Pantofel, kopyść lub talerz nienapełniony śniadaniem.
Biskwit chce suchych płatków owsianych z zimnym mlekiem, ziarnem chia i kiszoną kapustą.
Albowiem Biskwit lubi tak kulinarnie przechadzać się po krawędzi.
W tę i z powrotem.
Kompromisem jest w tym wypadku podanie płatków i kapusty w osobnych talerzach. To kompromis estetyczny, bo i tak za chwilę wszystko się wymiesza w bębnie losującym Biskwiciego żołądka.
Z zagadkowym skutkiem.
A za oknem deszcz ciurka cherlawie.
Dynia z rozpaczy wymyśla nowe reguły gry w pokera przy użyciu talii kart z Krecikiem.
(... i każdy ma cztery karty i w każdej kolejce dobiera kolejne osiem z talii na środku, a gdy tam skończą się karty wygrywa ten, kto pierwszy nie będzie miał żadnej, ale tylko ja mogę chować karty do kieszeni...).
Szamoce się z bezwzględnym i okrutnym regulaminem loteryjki obrazkowej.
(... nie mieszajcie mi! Nie mieszajcie! Jak mi pomieszacie to nie będę wiedziała, gdzie sobie poukładałam pary!)
Śpiewa ‘Buenosdiasbuenosdiasbuenosdias’ wydajnie zagłuszając psa sąsiadów.
Pytana, dlaczego, na litość, Buenos dias, odpowiada, że przecież mówiła, iż choćby szczezła to nauczy się francuskiego (!).
Biskwit, po trzeciej dokładce płatków i drugiej dokładce kapusty, krąży po kwaterze ciągnąc za sobą w charakterze psa pomarańczowe jojo.
(Jak w tej dykteryjce o pacjencie szpitala psychiatrycznego ze szczoteczką do zębów na smyczy.)
Jeśli przystaje to po to, by rozwarstwić ciasteczko skonstruowane ze zmielonych rodzynek wtopionych w mączną masę wyrośniętą na bikarbonacie.
Chodzi o to, by odłupać rodzynki do ostatniego ich ususzonego bozonu i każdy z tych bozonów z odrazą wetrzeć w matkę.
Monolit ciasteczka chrzęści okruchami pod sobotnim kapciem.
Biskwit nie lubi tego ciasteczka, ale nie, nie odda bez walki, ani nie wymieni na inne.
To jego ciasteczko, będzie stał i łupał.
Za oknem nieprzerwanie ciurka.
Zerkam na zegarek.
Ósma piętnaście.

©kaczka

[218]

[15 Oct 2015]

(...)
- A czemuż to Dynia w poniedziałki nie przychodzi z z a b a w e c z k ą? – zagaiła mnie naszpani.
W życiu każdego człowieka nadchodzi podobno taki moment, gdy gotów jest oddać życie za swoje przekonania.
Najwyraźniej uznałam, że mój właśnie nastąpił.
- Gdyż nigdzie nie jest napisane, że ma przychodzić! – odpowiedziałam, popełniając tym samym efektowne samobójstwo. Oto rzuciłam się, tak jak stałam, pod gąsiennice czołgu pięćdziesięciu lat przedszkolnej tradycji.
- Też coś! – prychnęła naszpani i napęczniała zgorszeniem szybciej niźli tutejsza marka inflacją w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim.  – Oczywiście, że jest napisane!
Po czym odsunęła trzydrzwiową szafę, zdjęła z gwoździa wiszący za nią obraz ‘Świętego Archibalda nawracającego pogan wśród borówek’, opukała ścianę, wyjęła zeń kilka luźnych cegieł, odsłoniła kasę pancerną firmy Schmidt und Pinkerton, otworzyła ją posiłkując się stetoskopem, zestawem wytrychów i trzydziestocyfrową sekwencją sekretnego kodu zapisanego na dnie doniczki z paprotką i wreszcie z wnętrza kasy wyjęła kasetkę, którą otworzyła kluczem ukrytym w biustonoszu. W kasetce siedział niedożywiony krasnoludek, który miał w kieszeni zaklejoną  kopertę, a w kopercie kartkę złożoną osiem razy. Na tej kartce ktoś drobnym drukiem i od końca napisał: ‘W poniedziałki przynosimy z a b a w e c z k i.
Wiem, co myślicie, ale przecież nie uderzę krasnoludka!
Nie obiję go za to, że treść przekazu jest nieścisła (w które poniedziałki, jakie tfu! z a b a w e c z k i), ani nie zdejmę mu rajtek  przez głowę, tylko dlatego, że ktoś uznał, że dzień z a b a w e c z k i jest dla wszystkich tak oczywisty, jak dzień kobiet, wypłaty lub sądu ostatecznego.
W poniedziałek Dynia zapakowała do plecaka Spajdermana z polietylenu i udała się do placówki z  z a b a w e c z k ą.
Wejście do sali Szwabskich Kluseczek było zatarasowane... różowym [1] autobusem nadnaturalnym rozmiarów.
Zza autobusu wystawała Irina.
Sama tego autobusu Irina nie wniosła. Cudów nie ma. Musiała jej pomagać cała rodzina, a może nawet sąsiedzi.
Wot, eto maja malienkaja igruszka!’ – poinformowała mnie Irina, a tłum dziewczątek w religijnej ekstazie, w tym Dynia, padł na kolana przed artefaktem.
Malienkaja igruszka, mać! Pojazd ten powinien mieć tablice, dowód rejestracyjny i autocasco!
Dwieście Barbie by doń wsiadło i dla każdej znalazłoby się miejsce siedzące.
Garaż na przedmieściach Pekinu, w którym wyklepano to zjawisko musiał mieć wyjątkowy nadmetraż.
Cóż rzec, nasz Spajderman wyjrzał z plecaka, rzucił okiem i z miejsca został impotentem.
Rozmiar ma znaczenie.


[1] Różowy jest tu określeniem zastępczym. Może gdyby ten autobus przetopić w ogromnym tyglu, a otrzymany barwnik rozcieńczyć kilka trylionów razy, wtedy z czystym sumieniem mogłabym przyznać, że mamy do czynienia z różowym.

(...)
- A woda gdzie? – przydeptała mi ogon naszpani, gdy dziś o poranku zdeponowawszy Dynię, wolnym krokiem opuszczałam placówkę.
[W kranie? W kałuży? Ostatnio nawet na Marsie? Jakaż woda, do kaduka! Święcona, ciężka, kolońska, ognista?]
- ... prosiłam Dynię kilka razy, żeby przekazała, że teraz państwa kolej, żeby przynieść dzieciom skrzynkę wody mineralnej.
[Prosz pani! Dynię to ja też już prosiłam kilka razy. Na przykład, żeby sprzątała zabawki, nie zostawiała za sobą autostrady okruchów i odkładała swoje buty na miejsce. I jak się pani wydaje? Jaki osiągnęłam skutek? (Tu wskazówka na temat trwałości szlaków pamięciowych mej najukochańszej dzieciny. Po sześciu tygodniach uczęszczania do placówki, dziecina ta pytana jak ma na imię jej ulubiony kolega, marszczy brew i rozkładając ręce mówi: ‘well... The Boy’!)]

W sumie to nawet nie wiem, gdzie zacząć.
Bywam tam dwa razy dziennie. Nie przychodzę przebrana za orkiestrę Mariachi. Jeśli można mi wypomnieć brak z a b a w e c z k i to można też uprzedzić, że się oczekuje, że zarzucę bukłak na plecy.
Jeśli to test na odpowiedzialność dzieciny, to w wypadku, gdy go obleje, cała reszta będzie piła deszczówkę, czy jak Bear Grylls gulnie sobie płynów ustrojowych z nocnika?
Przed placówką nie można zaparkować – matki z grupy Bawarskich Precelków urządziły nawet na ten temat osobną demonstrację u wlotu ulicy, łańcuch czystych serc z balonikami i babeczkami z mąki bio nadziewanymi ulotką ‘Nie parkuj!’. Zatem w najlepszym wypadku skrzynkę wody oraz inne parafernalia (w tym inne swoje dziecko) należy nieść z najbliższego parkingu. Przed supermarketem. Na oko trzysta metrów. Niby blisko, ale sześć szklanych butelek wody plus skrzynka dobija do dziesięciu kilogramów.
Supermarket troszczy się o placówkę. Troskę te wyraża kalendarzami reklamowymi, cukierkiem bożonarodzeniowym i workiem ziemniaków na zupę dożynkową. A gdyby tak każdy rodzic odpalił po dwa ojro, czy supermarket nie mógłby raz w miesiącu przekierować jednego samochodu dostawczego na drugi koniec ulicy?
W międzyczasie, nasuwa się kolejne, dość oczywiste pytanie – jeśli co tydzień tylko jedna rodzina przynosi sześć butelek na dwadzieścia pięć osób to ile wody przypada na jedno dziecko? Dwie szklanki na pięć dni? (Trening pęcherzy? Mniej piją, mniej sikają do koszy na śmieci?)
Paradoksalnie, ta minimalna podaż płynów, odpiera  zarzut: 'Ale gdzie trzymać taką ilość wody?'
Cztery zgrzewki?!
Pod biurkiem Wszechmogącej Dyrekcji?
- Nade wszystko, jaką wodę zaczerpnąć, naszpaniu? [Gazowaną, średniogazowaną, niegazowaną, z manganem, z uranem, z koczkodanem? Pani widziała, co proponuje rynek wód?]
- Och, jakąkolwiek! Dzieci wypiją każdą.
Tak jak kaktusy.
Może święty Frydolin przechodził tędy, może przystanął, rozejrzał się i powiedział ‘a tu zbudujcie przedszkole!’, a potem oddalił się za potrzebą, a gdy wynurzył się zza krzaczka to łupnął pielgrzymim kijem w podłoże i odpalił studnię głębinową.  Od tamtej pory przez tysiąc lat ludność zawsze nosiła wodę do placówki. Tradycja tak przypadła wszystkim do gustu, że zignorowali wynalazek kanalizacji miejskiej, wodociągi, kurek od kranu, rewolucję przemysłową i zakupy przez internet.
Jak inaczej wytłumaczyć, niźli potrzebą pokuty i ascezy, że można sobie tak na własne życzenie utrudniać?


©kaczka

[217]

[12 Oct 2015]

(...)
O savoir-vivrze.
(Zwięźle.)

Dynia (donośnym głosem zza ściany): Maaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaamo! Biskwit dłubie w nosie!

kaczka (bezskutecznie starająca się rozniecić w sobie żar dydaktyczny na motywach higieny osobistej): Niech dłubie!

Cisza. 
(Bo konsternacja, albo dziateczki znalazły przejście do Narnii.)

Dynia (nadal zza ściany, jednak z uzasadnioną pretensją):  W MOIM DŁUBIE!

A to przepraszam.

©kaczka

[216]

[11 Oct 2015]

(...)
Na mocy traktatu wersalskiego mieszkamy przy francuskiej granicy.
Inni, w tym, na bank, Bogusław Wołoszański, zorientowali się prawdopodobnie już dawno, my w miniony piątek.
Zatem w sobotę, zanim Europa znów miałaby się pod osłoną nocy przetasować, pojechaliśmy rzucić okiem na Alzację.
W pytkę ta Alzacja, wielce przyjemna, jest na czym oko zawiesić, ale ki diabeł, po naszej stronie rzeki też serwują podpłomyki z cebulą w pruskich murach. Dlatego reakcję Dyni ‘chcę się natychmiast tu przeprowadzić, mieszkać i nauczyć francuskiego’ uważam za nieco hiperboliczną.
Może chodzi o ten Trybunał Praw Człowieka?
Czyżby dzieciny, ktorym systematycznie i bez wytchnienia  łamiemy prawa w dni robocze, niedziele i święta, chciały przyoszczędzić na znaczkach pocztowych i donosić do urzędu osobiście?
Dynia pytana o bezpośrednie pobudki do emigracji wyznała, że to dlatego, że w Alzacji sprzedają lepsze obuwie, mają urodziwsze tramwaje i  słodycze można kupować  na szufle w wersji ‘Pick&Mix’.
(Lepsze obuwie jest droższe, słodycze na szufle można kupić w Ikei. Jedynie tramwajom trudno coś zarzucić, bo faktycznie i ładne, i tanie, i częste, i na polskich podzespołach. Może jedynie, że urynę trudno się spiera z pluszowych obić, a mieszkańcy najwyraźniej popuszczają.)
Katedra Naszej Najświętszej Panienki wywarła i na Dyni i na Biskwicie wrażenie rozmachem, choć po prawdzie, to niedoróbka z jedną wieżą. Nie przeszkodziło to jednak Dyni przeżywać relistyczno-mistycznych uniesień na temat, czy Dobrybóg lubi, gdy mu tak łażą po domu oraz donośnie wyemitować w samym centrum świątyni pytania: ‘So is Liebergott A BOY OR A GIRL?
Czując, że tłum wokół nas gęstnieje w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie tej kwestii, pospiesznie przekierowałam zainteresowanie na otwarte źródła ognia, wykorzystując naturalne tendencje pieciolatów do piromanii oraz skłonności Francuzów do zaprószania ognia w budynkach sakralnych.
- Zapalmy Dobrybogu świeczkę! – rzuciłam sobie koło ratunkowe.
Pięciolatki na szczęście lubią po(d)palić.
- Zapaliłam! Co teraz? – zapytała Dynia osmaliwszy sobie jedynie  nieznacznie brew i grzywkę.
- Teraz pewnie wypadałoby coś powiedzieć Dobrybogu. – strzeliłam sobie w kolano.
Bo akt, który nastąpił, był strzelisty.
Liebergott, you have really cool house! Can I move in?
...

Liebergott milczy.
Może nie podnajmuje?

(...)
Strasburg, podaje Wikipedia, ma mniej niż trzysta tysięcy mieszkańców. Trudno w to uwierzyć przeciskając się przez zatłoczone ulice. Chyba, że zwyczajowo wszyscy mieszkańcy spotykają się codziennie o siedemnastej przy Homme de Fer.

(...)
Właściwy dramat na właściwym miejscu

Sztuka publiczna


 
 
©kaczka

[215]

[8 Oct 2015]

(...)
Gdybym umiała po węgiersku (oto proszę, właśnie znalazłam zastosowanie praktyczne), to, na przykład, wiedziałabym, co powiedziały na mój temat matki-Węgierki (te oparte od rana do nocy o przedszkolny płot), w chwili, gdy Biskwit z hukiem opuścił wózek (wbrew moim opiniom na ten temat) i lotem koszącym, padając na grunt, rozciął sobie skroń (oraz nabił solidną śliwkę,  też jakby węgierkę.)
A tak, mogę się jedynie domyślać.
Zatem zamiast jednej zaplanowanej histerii związanej z wizytą u okulisty (Dynia), otrzymałam dziś w bonusie tę dołączoną gratis do butelki środka odkażającego, czyli ajurwedycznego spirytusu na tybetańskich ziołach, który dwa lata temu położna zostawiła, by dezynfekować Biskwitowi odciętą pępowinę.
(A jednak się przydał, zauważam z nostalgią,.)
Biskwit czuje się potraktowany przedmiotowo, zdenerwował go spirytus, a potem propozycja, by śliwkę potraktować zamrożonym plastrem cielęciny lub zlodowaciałą nóżką drobiową.
(Metod tradycyjnych ‘nóż, przyłóż nóż!’ z oczywistych względów nie mogłam wdrożyć.)
Dla równowagi, ja też jestem trochę zmechacona, jak każdy, kto kiedykolwiek próbował zakładać szwy ośmiornicy trzymającej się za głowę
A dzień mógł być taki piękny.
Biskwit zaakceptował lekcje muzyki, na tyle by wyjść zza pianina lub przestać ukrywać się za stojakiem na nuty.
Nie uszkodził Stefana.
(Może dlatego, że  to Stefan na widok Biskwita pierzchnął za pianino, choć Biskwit nie był wtedy jeszcze uzbrojony w żaden instrument perkusyjny.)
Zagrał Biskwit solówkę na ksylofonie, dziarsko nadążając za naszpanią grającą coraz szybciej na gitarze.
Na tle dziateczek, które w tym samym czasie sprawdzały sobie tymi tłuczkami od ksylofonu odruch kolanowy lub wykonywały gastroskopię, Biskwit okazał się Paganinim cymbałek.
(Ten zaskakujący talent Biskwita, śledząc losy naszych obu rodów, wyjaśnia jedynie jakaś radioaktywna mutacja.)
Jednak nawet ksylofon nie odpowiedział Biskwitowi na fundamentalne pytanie:  'Po co my tam chodzimy?' [1]
Biskwit, odnoszę wrażenie, błędnie wytłumaczył to sobie moją osobistą, silną potrzebą socjalizacji.
Wychodzi na to, że Biskwit uczęszcza, by zrobić mi uprzejmość, a przy okazji przyglądać się z politowaniem, gdy na czworakach przemierzam salę naśladując kotka.
...
Farmakologiczne rozszerzanie źrenic (histeria) ujawniło, że Dynia nie ma zeza, ani innej wady kwalifikującej do noszenia okularów (histeria na tle dyskwalifikacji). Biskwitowi ogolono skroń (histeria) i zaklejono naruszone tkanki (histeria).
Na histerię i melancholię dobrze jest nosić w torebce pięć metrów gumy do żucia (Dynia), pieczone kurze udko (Biskwit) oraz egzemplarz ‘Binta tańczy’ (Biskwit) [2].
Nawiasem mówiąc, podręczniki psychologii rozwojowej przebąkują o charakterystycznej chybotliwości emocjonalnej pięciolatków. Nie wspominają jednak, że zjawisko to osiąga taki rozmach, że człowiek nie nadąża decydować, czy owsiankę podawać progeniturze z Prozacem, czy z relanium? A może z jednym i drugim?
...
Wydaje mi się, że gotowa jestem wychylić do dna resztkę ajurwedycznego spirytusu na tybetańskich ziołach.
Na pohybel pępowinie!


[1] To pytanie wypisane jest szczególnie na Biskwicim obliczu w momentach, gdy naszpani z gitarą narusza uczestnikom przestrzeń osobistą wdzierając się w nią pacynkami, a to krokodylkiem, a to żabką. Naszpani z gitarą pewnie chce dobrze, ale kogo nie wyprowadziłby z równowagi napastujący gad lub płaz?
[2] Dla jednych to przekupstwo, dla mnie - renegocjacja warunków umowy.

©kaczka

[214]

(...)
Na liście słów priorytetowych [1] Biskwita jest jeszcze zaimek dzierżawczy.
'MAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAJN.'
(Bez szczegółowej obdukcji trudno ocenić, czyim ten zaimek jest pomiotem? Germańskim? Anglosaskim?)
Biskwit artykułuje go w taki przebiegły, szkatułkowy  sposób, że mogłoby się zdawać, że się kryguje i stawia w wątpliwość swoje prawa własności. Ale przekaz podprogowy nie pozostawia złudzeń. Wszystko ze spisu inwentarza Wszechświata należy do Biskwita.
Szczególnie to, w co da się wbić paznokcie.


[1] To brzmi obiecująco, ale tak naprawdę to bardzo krótka lista i w sumie jedyna, bo co zrobić, skoro Biskwit zna sześć słów i wszystkie są priorytetowe.

(...)
Zaczynam chyba wreszcie wrastać w to miasto, które ktoś  założył górze na szyję jak sznurek przypadkowo nanizanych korali. A potem, w chwili nagłego szaleństwa, próbował te korale zdjąć  dołem przeciskając przez masyw(ną) talię.
(I nie sposób się powstrzymać, ... oraz przez... akhem... zadupie?)
Sznur pękł.
Korale się rozsypały.
Wpadły w fałdy góry.
Z czasem, jak w delirycznych snach niespełnionego architekta,  wybujały z nich chałupy, zamki, kaplice, domy, garaże, anteny satelitarne, kurniki, ogrody z palmą, sady, winnice, kebapy, pizzerie i piwne ogródki.
Jedne były od początku stare, inne dostały zmarszczek od słońca, celulitu od bryzy i artretyzmu od rzecznej wilgoci. Potem zaczęły się łączyć, scalać, zlewać, i tak dookoła góry zrobiło się miasto ściśnięte gorsetem rzeki.
Przyzwyczaiłam się, że nie ma tu dróg na skróty. Między punktem A i B zwykle jest góra, którą trzeba okrążyć. Tramwaje nie wyminą się na torowiskach  tak wąskich, że przez okna tramwaju można zrywać winogrona, albo sięgnąć po czyjąś maselniczkę. Zepsuty tramwaj w jednej dzielnicy, spiętrza tramwaje w innej.
Naczynia na siłę połączone.
Niby miasto, a rozpada się w rękach na okruchy rybackich wiosek, okolicznych miasteczek, żydowskiej dzielnicy, ewangelickich kosciołów, amerykańskich koszarów, rosyjskich wieżowców, chińskich sajgonek i  wielojęzycznych cmentarzy, gdzie wkopują wszystkich jak leci.
Niejednorodna miejska tkanka z przerzutami.
Chromowane narośla nowoczesności między chałupami krytymi strzechą. Wysiedziane na glanz drewniane stopnie chylących się ku ziemi domów kontra cybernetyczne piloty do bram. Susz z uwięzionych na parapetach pelargonii obok fontann ciurkających w strzyżonych ogrodach zdobionych jurnymi amorkami.
Włóczymy się po tym mieście z Biskwitem.
(Bez szału. Nie smażymy cynaderek na metempsychozie, omijamy domy publiczne, nie sikamy po krzakach, nie zażywamy halucynacji. Joyce raczej by nas nie opisał. Strumień świadomości wysechł.)
W tle Dynia ćwiczy grę na trójkącie, wywija jakieś baletowe pasodoble, Haende hoch, czy inne żenesekła.
Zamiast siedzieć pod drzwiami i czekać, idziemy z Biskwitem w miasto. Brodzimy w ostatnich kałużach przedwieczornego światła, sięgamy po świeże kasztany, podnosimy suche liście.
Jesień.
Prześwietlona w migawkach ostrym, zimnym słonecznym blaskiem.
Jakaś senna kawiarnia w zaułku. Pączki, z których warto zlizać jedynie czekoladę.
Tors już w płaszczu, ale w piaskownicy wciąż bose stopy.
Huśtawka.
Biskwit, parafrazując klasyka ‘chce tam, daleko, daleko, da da’, a konkretnie to Biskwit chce wyżej.
Na orbitę okołoziemską.
Do słońca chyba, bo wraża słońcu paluch w oko (prawie), rechocze i mówi ‘oncek’.
Faktycznie, gdy tak się przyjrzeć, podobieństwo do oblizanego z czekolady pączka uderzające!
Biada planecie, którą oświetla wielki, kuszący złocisty oncek!
Będzie siedzieć po ciemku, gdy jej zeżrą światło kosmici.

©kaczka

[213]

[5 Oct 2015]

(...)
Dynia i London poszli do teatru.
(Żaden West End, ale trwa festiwal, żal nie skorzystać.)
Usiedli w pierwszym rzędzie i, jak Magic Johnson z Pudzianem, zasłonili widok wszystkim rówieśnikom z tyłu, a potem w trakcie zasłonili jeszcze bardziej, bo wstali z pretensją, że się akcja Sendakowi słabo zawiązuje i 'kiedy będzie koniec'?
(Przeczuwam, że z inicjatywy Dyni, bo chciała wszystkim pokazać swój nie-taki-już-nowy zegarek.)
Trupa [1] teatralna nie skoczyła z mostu, albowiem scenariusz poszedł w stronę puszczania bąków, a to się zawsze sprzedaje i wciska największych młodocianych krytyków w krzesełka.
Chcąc wynagrodzić Biskwitowi brak dostępu do kultury, (kultura dostępna dla młodzieży od lat czterech), ofiarowałam mu mikroskopijne ciasteczko.
Resztę opakowania Biskwit pobrał sam.
Wizja lokalna wykazała, że wymagało to jedynie wdrapania się po krzesełku na stół kuchenny, sięgnięcia na wysoką półkę  i włamania się do puszki z wypiekami.
Wszyscyśmy od tego mieli wypieki, ja z emocji, bo odtworzyłam po okruchach bardzo szczegółowy przebieg via ferrata pokonanej bez askeuracji, a Biskwit miał, bo je zeżarł.
Od tygodnia Dynia, trawiona silną presją grupy rówieśniczej, uczęszcza do szkoły baletowej [1].
Szkoła baletowa, streszczę, dla tych, którzy nie uczęszczali, to miejsce o silnej koncentracji estrogenu. Można tam do celów badawczych pobrać próbki wszystkich odcieni różu, w tym głównie takich, których ręka człowieka z pewnością nie uczyniła.
Wbrew stereotypom estrogenowe nimfy są rozmaitych gabarytów. Do tego okulary, krzywe nożyny, zez. Z jednej strony, to ogromnie krzepiące, że nie ma dyskryminacji i każdy bez wyjątku może poczuć się jak Barbie, z drugiej, nie da się ukryć, epidemia otyłości u dzieci jest faktem. 
Dynia wszelako nie może się zdecydować, czy chce tam bywać. Bo pani primabalerina jest surowa jak wątróbka Prometeusza, ale wabią drążki i kryształowe lustra oraz kusi imydż łąbędzia w koku i piórach. Oraz, co nie bez znaczenia, na końcu zajęć dają po cukierku.
Biskwit natomiast zaczyna mówić do rzeczy [4].
Czasem jeszcze próbuje wymuszać przemocą akustyczną, ale zorientował sie, że ma lepsze wyniki, gdy pada przede mną na kolana, podejmuje mnie pod moje i transmituje żałosne ‘Bitte Bitte Bitte’ okraszone partykułą ‘Maaaaaaaamu!’ (Tak pewnie wciskali naszym nagie miecze krzyżacy, choć nie przeczytacie tego u Długosza.)
Lista słów priorytetowych zawiera: ‘MORE!’ (ze wskazaniem palcem na migdały i przełyk, żeby było jasne, że chodzi o podaż substancji odżywczych), ‘Beee!’ [5], ‘Biba’, [ˈbækˌpæk] (czyli plecak z akcentem z Dorset) oraz buty.
Buty to fetysz.
Idealna placówka, która chciałaby objąć Biskwita opieką, a  przy tym się nie spocić, powinna mieścić się w dyskoncie obuwniczym.

[1] Właściwie od początku był to trup, trup teatralny jednego aktora
[2] Tak, wiem. Wbrew mej religii [3]. Ale w dzieciństwie odmówiono mi lekcji węgierskiego motywując to niskim zapotrzebowaniem rynkowym i wtedy poprzysięgłam, że będę popierać najgłupsze pomysły własnego potomstwa, choćby mnie skręcało od widoku różowych firanek trefionych w talii.
[3] ‘Wbrew mojej religii’ pada często z ust matki Ryfki i za każdym razem mam nadzieję, że wreszcie przyłapię ją na deptaniu Tory, a potem okazuje się, że chodzi o zawijanie kanapek w folię aluminiową lub ścieranie w domu suchego chleba na bułkę tartą.
[4] ... skoro zawiodła komunikacja międzyludzka.
[5] W zależności od kontekstu, chodzi albo o owieczkę, albo nominalnie definiuje wszystkie witaminy, mikro i makroelementy wszechświata zalecane przez WHO.
[6] ... czyli ‘Binta tańczy’ a ja myślę, że jeśli jeszcze raz przeczytam  to dzieło na głos z podziałem na role to mnie szlag trafi, ale nie trafia, więc czytam, i czytam, i czytam jak Syzyf biblioteczny i napruta Penelopa.

©kaczka

[212]

[2 Oct 2015]

(...)
Na początku był koszyczek.
Tym razem wszystkie naszpanie już od poniedziałku pilnowały, abym ogarnęła, że na piątek Dynia musi z koszyczkiem.
Nie były jedynie zgodne, co do rozmiarów, budulca i wyposażenia.
Jedna, że owoce. Druga, że warzywa. Trzecia natomiast, że wszystkiego po trochu, a nadmiar kartofli zużyje się na zupę.
Koszyk miał być mały, ale duży. Z wikliny, ale z polietylenu. Z rączką, jak również bez.
Przesłuchiwana na tę okoliczność Dynia produkowała, i choć po wysłuchaniu specyfikacji naszpań trudno w to uwierzyć, jeszcze fantazyjniejsze zeznania!
Zniechęcona odłożyłam na nieokreślone #później nabycie idealnego koszyczka nie przewidziawszy, że obywatele je masowo wykupują zapewne z okazji obchodów Zjednoczenia Bundesrepubliki lub rozpoczęcia sezonu na trufle. Wobec tego, jedyne co mi wczoraj pozostało, to albo odkręcić koszyczek z Helou Kitty od roweru, albo kupić model z trwale doń przytwierdzoną realistyczną wiewiórką na bazie styropianu.
Wybrałam styrowiewiórkę.
Wiewiórki nie dało się koszyczkowi bezinwazyjnie amputować. Dynia zaniosła więc dziś do placówki w celu dożynkowego pobłogosławienia następujące plony: cebulę, ogórek, marchewkę, nadgryzioną rzodkiewkę ('Tu byłem Biskwit') i wiewiórkę.
(Mniemam, że Liebergott szczególnie wzruszył się wiewiórką.)
Dożynki, na które w samo południe zaproszono rodziców oraz okolicznych notabli, w tym właściciela supermarketu, powiązanego z instytucją pajęczą siecią sponsoringu, obfitowały w wydarzenia artystyczne.
Jedne z pierwszych w tym roku!', postraszyła Dyrekcja.
Tu zresztą intryga się komplikuje, dama, którą uważałam dotychczas za niezbyt rozgarniętą sekretarkę, okazała się być Wszechmogącą Dyrekcją.
(Na szczęście, nie zdążyłam jej obrazić swoim przypuszczeniem, ale doprawdy! Niewiele brakowało!)
Gdy analizowałam źródła tej prawie katastrofalnej pomyłki, zdałam sobie sprawę, że Wszechmogąca jest nadzwyczajnie podobna do pewnej pani z dziekanatu i prawdopodobnie to mnie zmyliło.
(Uderzające podobieństwo. Usta w linijkę, profilaktyczne, już po ‘dzieńdobrychciałabym’ odrzucanie wszystkich postulatów na wypadek, gdyby okazały się rewolucyjne, a do tego spowolniony metabolizm.)
Nic, natomiast, absolutnie nic, nie mogło mnie przygotować, na to, co miało miejsce podczas części artystycznej.
Przyzwyczajona do występów Małpiatek, podczas, których jedni rozłazili się po scenie, a inni w tym czasie koili lęki separacyjne, dłubali w nosach lub drapali się po zadkach, w placówce pod wezwaniem świętego Nepomucena zastałam północnokoreański dryl.  Młodzież siedziała przyklejona do krzesełek, a gdy na dany znak powstała to wykonała przedstawienie baletowe do pieśni o plonach i poplonach. Banda trzydziestu pięciolatków, w tym moje dziecko, wykonywała synchroniczne figury taneczne łopocząc w powietrzu bibułkowymi wstążeczkami na kijkach.
Nie znajduję wytłumaczenia.
Może tresowano ich jak cyrkowe misie na rozżarzonej blasze?
Jeszcze się nie otrząsnęłam z szoku, jeszcze muzyka grała, jeszcze dziateczki emitowały unisono pieśń dziękczynną, a tu Wszechmogąca Dyrekcja rach ciach, pobłogosławiła płody rolne i leśne (w tym naszą wiewiórkę i czyjś słoik grzybków), a następnie zgarnęła wszystkich do sali obok, by sprzedać nam zupę za półtora ojro od talerza.
Zupę z kartofli.
Albowiem gdym odprowadzała Dynię, koszyczek  i wiewiórkę rano do placówki, zastałam w Szwabskich Kluseczkach pryzmę surowego kartofla i  usadzoną dookoła gromadę pięciolatków uzbrojonych w noże.
Obierali kartofle.
Na tę zupę.

(...)
Tymczasem, faktycznie,  jak zauważyła w komentarzach Ela Wu. (żetem!) tu można za friko wypowiedzieć się w sprawie, czy blog kaczki jest literacki?


http://www.literackiblogroku.pl/?content=vote&idb=137

Ostrzeżenie: Zamieszczaniu tego zgłoszenia towarzyszyły zjawiska paranormalne, stąd i  dwudziestoczterogodzinne opóźnienie w stosunku do czołówki peletonu oraz zgaga wywołana konsumpcją lodów Foch.

©kaczka

[211]

[1 Oct 2015]

(...)
Przyspieszyło na niemieckim.
Jakby się jarmarczna karuzela wyrwała spod kontroli.
I nie, nie za sprawą prowadzącej Frau Soprano, która co prawda wprowadziła już Zukunft eins, zwei, drei, Polizei oraz inne niebezpieczne, gramatyczne anomalie, ale jednak nadal po każdym nokaucie polewa nas woda, wachluje ręcznikiem, bada puls, tuli do piersi, poprawia bandaże pod rękawicami i pyta, czy nie za szybko i nie zbyt brutalnie.
Mówi również, bacznie oglądając sobie czubki butów, że od pierwszej chwili, gdy tylko nas ujrzała, wierzy w nasz potencjał.
(Ma dzieci, więc jak przypuszczam, potrafi łgać jak z nut.)
Na niemieckim przyspieszyło za sprawą Carmenity Alicante.
Dziewoja ta świeżutka jak porcja churros, a podobieństwa dodaje jeszcze koafiura w kolorze czekolady, może i jest ekonomistką dziesiątego stopnia wtajemniczenia i potrafi przeliczać reale na złoto, ale ma w ręku dodatkowy fach.
Ona czyta w myślach.
W cudzych.
Jak w gazecie.
Do tej pory na zajęciach człowiek wyrwany z letargu do odpowiedzi ustnej miał czas, by sięgnąć do skarbczyka swych anegdotek, zastanowić się, na którą strukturę gramatyczną rzucić się tym razem z maczetą, w którym miejscu doznać napadu kaszlu, by przysłonić swą niewiedzę lub też dyskretnie przewertować zeszyt pod stołem w nadziei, że znajdzie się tam jakaś treść oprócz haseł wywrotowych wypisywanych na marginesie.
Odkąd jest Carmenita nie ma na to czasu, gdyż Carmenita wie, co człowiek chce powiedzieć, zanim człowiek jeszcze potrze jedną synapsę o drugą żeby dać się trawić płomieniom elokwencji i intelektu.
- Głęboko wierzę, że bohater tej czytanki jest... –  rzucało się jak dotąd na przynętę desperacko próbując ulepić charakterystykę bohatera ze szczątkowych (bo letarg) informacji.
Bez szans.
Carmenita już dawno przyłożyła ręce do skroni, przymknęła oczy i WIE! Wie, co ma być dalej. Wykorzystuje zatem niezajętą przez nikogo, kilkusekundową przerwę na oddech, wciska się i leci.
- ... jest trzydziestoletnim strażakiem, bez nałogów,  korzystającym z usług biura matrymonialnego.
Albo.
- ...  właścicielem owczarka alzackiego, który utyka na lewą nogę.
To jeszcze nic.
Gorzej gdy Carmenita przenosi swoją telepatię na sprawy duchowe.
- ... jest idiotą i ksenofobem.
I weźże się potem tłumacz, jeśli bohaterem czytanki jest akurat dalajlama!
Jest zatem szybciej, bo żeby się wyrazić werbalnie trzeba czynić to na jednym wydechu.
Jest też regularniej, to akurat za sprawą nowej Japonki na tranzystorach.
Japonka jest zaprogramowana tak, że włącza się co dziesięć minut z radosnym monologiem nieprzystającym do okoliczności, wyskakuje z nim jak kukułka ze szwajcarskiego zegara, by następnie popaść w osobliwy dziesięciominutowy stupor skryta wśród swoich futerałów na okulary. (Futerały w realistycznym kształcie owoców i warzyw.)
Myślę, że konstruktor powinien ją zrestartować.
- Tęskniłam. Bardzo. – wyznała mi Frau Soprano, gdy spotkałyśmy się po miesiącu przerwy spowodowanej jej urlopem oraz moimi wagarami.
Sakreble, po roku powinnam w rewanżu objawiać jakieś głębsze uczucia?
A diagnozuję jedynie syndrom sztokholmski.
 ‘…ojemine ojemine ojemine’ [1]

[1] kolejny cytat z kółeczka zajęć muzycznych dla dwulatków

PS Z postępów w socjalizacji: Biskwit lubi bębenek i już wie, że można używać instrumentów perkusyjnych w obronie własnej. Stefan, zdzielony bębenkiem, też już wie. Stefan zaczął.

©kaczka