Image Slider

[249]

[27 Feb 2016]

(...)
Pod pewnymi względami Biskwit nie jest kłopotliwym sublokatorem.
Pytany o preferencje żywieniowe, mówi ‘PYZZA’ i wymownie puka w chromowane drzwi zamrażarki, ale jeśli podać mu indyka w hinduskich przyprawach, z chińskimi warzywami, w sosie z tajskiego mleka kokosowego, z rosyjską kaszą gryczaną to również przekąsi.
Biskwit nie okupuje łazienki, mimo, że rozwinął niezdrową obsesję mycia zębów. W tym celu jednak pobiera szczotkę i pastę i oddala się pucować kły tak, by nie blokować innym dostępu do klozetu.
Biskwit ceni sobie zbiorowe rozrywki towarzyskie, ale nie miałby nic przeciwko temu, aby ulubiony szkocki serial edukacyjny nadawano mu przez dwadzieścia cztery godziny dziennie i żeby nikt mu w tym czasie nie zawracał głowy i żeby mógł się skupić na upiornej fabule. Od biedy, Biskwit może pójść na pewne ustępstwa i przełączyć się na telezakupy.
Biskwit nie musi wychodzić na dwór, by jeździć na hulajnodze. Biskwit może to robić w domu i nigdy nie zapomina o kasku.
Biskwit sprząta po sobie. Czasem na ochotnika wyrywa mi z rąk talerz, by pobiec z nim do kuchni i wrzucić go do zmywarki. ('Wrzucić' to niestety, nie jest przenośnia, ani inny środek stylistyczny. Domowa populacja porcelany powoli dzieli los dinozaurów.)
Biskwit, tak jakby wcale, ale to wcale, nie przejął się, że tydzień temu amputowano mu połowę rodziny. Posądzałam nawet Biskwita o brak uczuć wyższych.
Aż do dzisiaj.
Oto nagle zbliżając się ku ulicy prowadzącej do Przedszkola imienia świętego Wolfganga Słupnika (w prawo placówka, w lewo sklep z bułkami) Biskwit wpadł w überhisterię.
Z treści histerii wynikało, że jestem podłą matką, bo od tygodnia nie odbieram z placówki Dyni.
Braki w wokabularzu Biskwit wypełnił obfitą gestykulacją. Wygladał więc, jak metrowy model ‘Krzyku’ Muncha skrzyżowany z neapolitańskim przewodnikiem turystycznym, któremu rozbiegła się wycieczka.
Cóż, może to dowód, że Biskwit trochę lubi Dynię? A może po prostu po tygodniu moje reakcje na bodźce typu: wyskakiwanie zza  szafy w ciemnym korytarzu z głośnym ‘BUU!’, stały się zbyt przewidywalne?
Na szczęście, nie ma takiej überhisterii, na którą nie pomogłoby zażycie pączka lub drożdżówki.
Najlepiej obu.

(...)
Najmilszy Elektoracie!
Trzy kulki dla kaczki! I chwilami miejsce w pierwszej dziesiątce. I tyle życzliwych słów zewsząd. I tyle cudnych gestów.
Oooo, na przykład tu:



(Mimo, że kaczka nie jest szybka jak chart, rozkoszna jak mops, ani nawet wydajna jak cały przodek górników!)
Dziękuję!

Głosowanie trwa jeszcze przez dwa dni.

(...)
Ponieważ kaczka nie wyciąga wniosków, ani nie uczy się na własnych błędach oraz nie pamięta złego, kaczka pakuje właśnie Haribo, Biskwita i siebie i udaje się na Północ.
Siedem godzin.
Pociągiem.
Chuck Norris już dawno byłby się rozpłakał.

©kaczka

[248]

[25 Feb 2016]

(...)
Właśnie wróciłyśmy zza granicy.
Ja i Biskwit.
(Reszta rodziny rozsiała się gdzieś po świecie, a ponieważ w sprawę bezpośrednio zaangażowana jest Hauptcioteczka, trudno ze stuprocentową pewnością powiedzieć, gdzie są, dokąd zmierzają i czy wypuszczą ich za kaucją.)
Nasza zagranica spełniała wszystkie kryteria zagraniczności. Po pierwsze, tkwiła ZA granicą landu. Po drugie, mowa tubylców była nieodgadniona i łatwo można byłoby tam skonać z głodu uparcie domagając się pączka z dżemem, który bach! tam ma zupełnie inny kryptonim niż w całej pozostałej części Republiki.
Bawaria.
Tam, gdzie romantyka miesza się z dosadnym pragmatyzmem (vide zamek Królewny Śnieżki  ustawiony na Nowej Wieprzowej Skale).
Podróż do Bawarii wymagała trzech pociągów, jednego autobusu i  według oficjalnego rozkładu jazdy trwała około pięciu godzin. W opinii Biskwita było to natomiast parszywe i podłe czterdzieści lat błąkania się po pustyni za narodem wybranym. Tej opinii Biskwit postanowił nie zachować dla siebie.  Dzielił się nią hojnie ze współpasażerami, tym hojniej, gdy okazało się, że skończyło się Haribo, a cud ze spadającą z nieba spyżą nie uległ reaktywacji.  Jednakoż, gdy się Biskwit akustycznie wyczerpał w tym temacie to miast pogodzić się z losem, przeszedł do drugiej fazy wojny psychologicznej. Rozrzucił się po podłodze, zablokował przejście w wagonie bezwładnym ciałem (wiem, bo nadwyrężyłam się próbując podnosić) i emitował jękliwą żałość na dość deprymującej częstotliwości (odczytałam ze wzroku współpasażerów).
Na szczęście, na końcu tej podróży czekała Bebe dzierżąc w dłoniach Deutscher Sekt, dwie butelki.
Resztka przyzwoitości powstrzymała nas od odkapslowania tych butelek zębami bezpośrednio na peronie. Odkapslowałyśmy dwieście metrow dalej, w knajpce z daniami halal. (Co dopiero teraz, wydaje mi się nie na miejscu oraz stawia hipotezę, że człowiek wychowujący dwulatka nie zawsze jednak ma czas analizować opinie innych wyrażane gałkami ocznymi).
Zagięcia czasoprzestrzeni dopadły nie tylko Biskwita. U Bebe zegary chodzą do tyłu. W domu choinka, pod choinką prezenty, na podwórku śnieg, zamiast kominka - kuchenny piekarnik.  Rzekłbyś, kalendarzowy grudzień w Wisconsin, a za chwilę zza rogu wychynie świąteczna ciężarówka coca-coli.
I pączki! Pączki w tej Bawarii za grosze (pod warunkiem, że się wydedukuje, jak o nie prosić) i w tylu intrygujących odmianach, jak choćby z nadzieniem z knedli śliwkowych z makiem i sosem waniliowym (!).
Biskwita skołował ten wielki świat.
Pierwszy świadomy śnieg, pierwsze oryginalne precle (a nie piekarnicze podróbki), pierwsza przejażdżka kwintesencjalnie niemiecką przyczepką do roweru.
Biskwit chłonął nowy dom, nowe miejsce, nowych ludzi, tych dużych i małych. Biskwit wydoroślał, jak to zawsze w podróży, mniej krzyczał, więcej słuchał, rozsypał kilka kostek Rubika, obsesyjnie mył zęby, pobrał kilka lekcji rysunku i sam zakładał sobie do spania pidżamę i kalosze (!) z krokodylkiem.
W drodze powrotnej, która trwała siedem godzin (może to jednak inna strefa czasowa?), a według Biskwita osiem tysiecy siedem, doszło do kilku scysji, głównie na tle, że nie wypada tak co chwila chodzić do pociągowego klozetu, by myć ręce, szczególnie, gdy się nie jest Lady Macbeth. Nie bez znaczenia, że obsesyjne mycie rąk zmywało pracowicie przeze mnie dziergane tatuaże, a znikanie tychże było dodatkowym powodem do histerii.  (Jeśli w okolicach Sztutgartu z pociągu wyskoczyło kilku oszalałych pasażerów doprowadzonych do ostateczności amplitudą Biskwiciej erudycji, to i owszem, bardzo mi przykro, ale Wysoki Sądzie, byłam bliska pójścia w ich ślady.)
Po powrocie do domu – w Bawarii zaspy, tu Baleary –  Biskwit obiegł wszystkie pokoje, a następnie odział się w kask rowerowy, ulubiony plecak, pasiaste kalosze, odpalił w telewizorze ‘Ulicę Sezamkową’, usiadł na ukochanym rowerku i trwał tak nieruchomo w pełnej nirwanie przez trzy kwadranse.
Aż zgłodniał.
Zapytany, gdzie będzie spał wskazał swoje łóżko, w którym zdeponował: kask rowerowy, ulubiony plecak i kalosze. Telewizor i rowerek udało się wyperswadować. Nie bez trudu.

[1] możliwe, że Łabędziej, ale to już nie ten efekt, prawda?

(...)
Zminiaturyzowany tort urodzinowy kaczki wyrzebiony przez Bebe. Z nadwyżek nie zużytych przy produkcji  powstało kilkanaście innych wypieków normalnego wzrostu.


(...)
Lojalnie uprzedzam, do poniedziałku będę się narzucać. Albowiem wyprzedza mnie przemysł górniczy i sekcja chartów.


©kaczka

Tekst roku

[23 Feb 2016]

(...)
Jedni zbierają znaczki. Drudzy makulaturę. Inni zbierają cięgi. Jeszcze inni, jak na przykład Wszechmogąca Dyrekcja przedszkola pod wezwaniem świętego Günthera Męczennika zbiera w najbliższy weekend fundusze na rozbudowę placówki. Będzie festyn übeRRRodzinny, hinduskie zakonnice nagotują curry, a Szwabskie Kluseczki wystąpią w widowisku tanecznym światło-dzwięk-poezja-kwiaty z bibuły, inspirowanym północnokoreańską, defiladową precyzją. Dyrekcja ujawnia w liście do rodziców iż spodziewa się, że ze sprzedaży curry, napojów chłodzacych i kurczątek z waty zgromadzi potrzebny jej... uwaga... milion sześćset tysięcy ojro.
(Wiara, jak wiadomo, przenosi góry, ale strach pomyśleć, ile przyjdzie płacić za talerz curry. Możliwe zatem, że zjemy w domu przed wyjściem.)

Zdopingowana tak motywującym przykładem, też postanowiłam coś zbierać.

(Na mniejszą skalę i prawdopodobnie bez  tak spektakularnej społecznej korzyści, jaką byłoby zrównanie z ziemią ogryzanego przez grzyb lokalu Günthera Męczennika i odbudowanie go od podstaw tym razem bez azbestu, bez czterdziestoletniej lamperii w krasnalki z podręcznikowymi objawami nadczynności tarczycy, bez pieczarek w piwnicy, ale za to z funkcjonalnym klozecikiem, który nie wybija raz po raz brunatną krynicą. Że nie wspomnę o infrastrukturze podwórkowej wykonanej ze zużytych opon samochodowych, która to infrastruktura nadaje placówce, jeszcze przed zmrokiem, charakter scenografii do ‘Ucieczki z Nowego Jorku’.)

Otóż ja zbieram głosy.

W nagłym przypływie szaleństwa przystąpiłam do konkursu  'Gala Twórców Roku 2015 – Blog Roku 2015, Video Roku 2015' w kategorii Tekst Roku.
Po burzliwych konsultacjach społecznych – TEN tekst.


Zatem, P.T. Czytelnicy, gdybyście nagle odczuli nieopanowaną potrzebę roztrwonienia z fantazją kwoty 1,23 zł brutto (z VAT) [1] to

od 15:00 23.02.2016 do 12:00 01.03.2016

używając tajemniczego kodu: T11283
można zagłosować na tekst kaczki.

O proszę! Jest numer:
Aby wziąć udział w Głosowaniu, należy wysłać wiadomość tekstową SMS o treści odpowiadającej numerowi kodu bloga/twórcy video/tekstu/video, na który chce się oddać głos, pod numer 7124 
Poprawna treść wiadomości SMS powinna zawierać wyłącznie kod bloga/twórcy video/tekstu/video podany na stronie Konkursu. W treści wiadomości SMS nie są dozwolone żadne inne znaki. 

 

Nie macie telefonu? Nie szkodzi! Dynia wam narysuje.


Dyńfon. Prototyp.

Czy muszę pisać, że... (oczywiście, ŻE MUSZĘ!), byłabym zaszczycona i wniebowzięta, gdybym (tu pospiesznie przeliczam stan liczebny rodziny i osób, które mają względem mnie długi)... otrzymała więcej niż cztery głosy.

(W dodatku sprawa zaczyna ocierać się o zjawiska paranormalne. Otóż Skorpionowi z Rosołu przyśniło się, że walczył o piłeczkę z ... owczarkiem... NIEMIECKIM! Sen ten odczytujemy alegorycznie i proroczo. Do Was należy zatem decyzja, która z nas powinna aportować!)

©kaczka


[1] Środki uzyskane przez organizatora z głosowania SMS zostaną przekazane Fundacji Dziecięca Fantazja, której celem jest spełnianie marzeń dzieci zmagających się z chorobami zagrażającymi życiu i nieuleczalnymi.


[247]

[21 Feb 2016]

(...)
Organiczne, ba, naturalistyczne odłamy i radykalne ekofrakcje tutejszej pedagogiki prawdopodobnie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać.
Miejscowy Pałac Kultury i Nauki zaprosił dziateczki (od lat pięciu!) na nocny spacer po lesie.
Dziateczkom nakazano zabrać gorące napoje w termosach, koziki, latarki i ojców.
Ojców, nie matki.
Tym bardziej pospiesznie wciągnęłam na listę i Dynię i Norweskiego.
Przysięgam, nie miałam szczególnie złych intencji.
Nocny spacer po lesie kojarzył mi się ze smrodliwą pogadanką dydaktyczną odpękaną przy paśniku oraz wystraszeniu przez akustyczne cherubiny wszystkich wiewiórek w promieniu pięciu kilometrów.
O, jakże się myliłam!
Gdy wychodzili z domu lało jak z cebra.
Wyszli o szóstej, wrócili przed północą.
Wyglądali, jakby byli jedynymi, którym udało się jednocześnie przeżyć Blair Witch Project i piknik pod Wiszącą Skałą.
Oczy mieli wytrzeszczone bojaźnią, a odzienie splugawione moczarowym błotem.
Narracja im się rwała, ręce trzęsły i cały czas oglądali się nerwowo za siebie.
Gdy emocjonalnie odtajali – Dynia po szklance herbaty, Norweski po dwóch szklankach rumu – opowiedzieli szczegóły zajścia.
Prowadząca – żeńska odmiana Bear Gryllsa, z makijażem Rambo Ostatnia Krew, w myśliwskim, zielonym kapelutku z piórkiem, hobbystycznie parająca się polowaniami na niedźwiedzie i mamuty – na wstępie kazała im zakopać latarki, a następnie odliczyć do stu i podążyć za nią, imitującą z ostępów odgłosy godowe sowy pójdźki.
Podobno była irytująco profesjonalna w emisji audio, a na każdym drzewie – tak przynajmniej utrzymuje Norweski – siedział oryginał. Sowy były zatem w wersji stereo.
Gdy po pewnym czasie, wszyscy mniej więcej się odnaleźli, z naciskiem na mniej niźli więcej (nie wiadomo, ile osób wciąż jeszcze błąka się po ostępach, a ile pierdyknęło kontaktem z naturą o runo leśne i płacząc lub przeklinając, poszło do domu na przełaj), prowadząca zarządziła grę w chowanego. A gdy ta nie ścięła uczestnikom wystarczającej ilości krwi i maksymalnie nie poluzowała zwieraczy odbytu, to w celu wzmocnienia efektu wszystkim zawiązano oczy i kontynuowano zabawę.
To tłumaczy błoto w uszach i włosach.
Wydaje się, że zupełnie niechcący miłość do puszczy zdusiłam w zarodku.

©kaczka

[246]

[17 Feb 2016]

(...)
Może to w wyniku wieloletniej wspólnej odsiadki w ochronce, a może skutkiem jakiejś pospolitej chemii lub feromonów (Haribo, opcjonalnie, czpisów marki Walkers), więź miedzy Dynią, Rubenitem i Pięknym Edkiem wydaje się spiżowa z poczwórną warstwą teflonu.
Nie widzieli się przez rok, a gdy wreszcie się spotkali to zdawać by się mogło, że rozstali się nie dalej niż wczoraj, gdzieś pod drzwiami ochronki.
Rubenito emabluje elokwencją i rozwagą, Piękny Edek ma oryginalną hiszpańską chrypkę szczodrze dofinansowywaną przez wyspiarskie infekcje wirusowe. Rubenito to Mr. Darcy. Pięknemu Edkowi bliżej do Hucka Finna.
Rubenito wyrywa mi córki na erystykę, zdania wielokrotnie złożone i prawidłową koniugację czasowników nieregularnych.  Edek, w  tym samym celu, używa szarmu gangstera.
(‘Nie becz, Dyńka!’ – mówił nieco ponad metrowy gangster, gdy Dynia łkała teatralnie po przegranej w loteryjkę. – ‘Mówię ci, że to MY wygraliśmy! Patrz! Ukradłem im wszystkie żetony! Mamy więcej!’)
Biskwitowi, co zapewne nikogo nie dziwi, bardziej imponuje szarm gangstera, karty w rękawie i wtykanie sobie frytek do nosa niźli najbardziej rokokowe konstrukcje gramatyczne i  umiejętność posługiwania się sztućcem, ale do tychże fenomenów podchodzi z szacunkiem.  Tak jak Inkwizycja do Galileusza.
Przez dwa dni dziateczki funkcjonowały w jakimś świecie równoległym, gdzie Helou Kitty pilotuje Sokoła Millennium, i z którego to świata zrywały się wyłącznie na posiłki.
To była doskonała i jedyna okazja, żeby przeliczyć i zaksięgować.
Liczyło się też wieczorami, gdy wtuleni w siebie, Dynia w Rubenita, Biskwit w Edka, okupowali jeden, niewielki, podłogowy materac, mając do wyboru liczne wygodne bidermajery i otomany.
Obraz czterech płowych, koedukacyjnych czupryn, wystających spod jednej pierzyny za dziesięć lat byłby stanowczo nieobyczajny, tu i teraz przeraźliwie nas rozczulał.
Aleśmy sobie zrobili fajne dzieci.’  - wniosek to nieskromny, ale jedyny, jaki się skrystalizował pod wpływem obserwacji płowych czupryn i degustacji lokalnych win.
Niestety, wszystko, co dobre...
I tak oto dwa  wiadra makaronu bez sosu  i trzy bochenki chleba tostowego z nutellą później, chłopaki odjechali wklejeni w tylną szybę samochodu, a dziewczątka mimo, że przyczepione do tylnego zderzaka jak puszki pod ‘Just married’ musiały pogodzić się z kolejną rozłąką.
Biskwit udaje, że wcale nie złamało mu to serca, Dynię interesuje społeczna akceptacja poligamii.

©kaczka

[245]

[15 Feb 2016]

(...)
Brakowało pięciu minut do trzynastej i nie opuszczono jeszcze zwodzonego mostu do wrót elektrycznej bramy placówki edukacyjnej. Rumuńskie matki podpierały płot zatopione w gawędzie, a Biskwit brodził w głębokich kałużach.
I oto nadeszła Jewdokia ciągnąc za sobą swoje wyprasowane i  wykrochmalone dziecko szkolne płci żeńskiej. Hipotezę potwierdzał tornister oraz  kłąb wstążek wplecionych w warkoczyki. Pozostałe symptomy żeńskości u swej pierworodnej Jewdokia skrupulatnie zamaskowała czapką uszanką, jesionką z podbiciem ze sztucznej foki, kilometrowym szalikiem i parą kozaków, którymi nie wzgradziłby Amundsen.
Zima u nas akuratnie ma dwanaście stopni, ale powyżej zera.
Biskwit był w kaloszach.
Ma kalosze!’ – wykrzyknęła Jewdokia. ‘Bogu Najwyższemu i Matce Jego Przenajświętszej, niechaj będą dzięki!
(Amen. Acz, dodajmy z kronikarskiego obowiązku, że to ja za kalosze zapłaciłam gotówką.)
Jeśli Jewdokia planowała pociągnąć dalej litanię to nie zdążyła.
Biskwit akuratnie potknął się o rafę i spektakularnie padł ciałem, a właściwie zanurkował prosto w brunatne odmęty deszczowego rozlewiska. Padł z rozpryskiem i wychlapem.
Po chwili osobistej konsternacji powstał jako potwór z bagien, wytarł brudne ręce w brudną odzież, rozmazał rękawem błoto na twarzy, ogarnął muł na grzywce i podażył dumnie ku bramie wejściowej, bo akurat kukułka zakukała trzynaście razy i otworzyły się wrota do skarbca.
Musiałam pobiec za nim, więc nie wiem, ile człowiek, w tym wypadku Jewdokia, może wytrzymać na moralnym bezdechu.
I czy są z tego jakieś nieodwracalne zmiany pod czapeczką.

©kaczka

[244]

[10 Feb 2016]

(...)
Protoplaści Łukaszka całkiem niespodziewanie poluzowali kołnierzyki i krawaty.
Albowiem nic tak nie konsoliduje, jak wspólna krzywda.
Otóż najlepsza szkoła w mieście odrzuciła nasze podania o przyjęcie rezygnując tym samym, z absolwentów w osobach Dyni, Ryfki i Łukaszka.
Przykry ten fakt zalaliśmy zbiorowo marmoladą z czterdziestu pączków oraz losowanym na chybił trafił alkoholem. Winem z porzeczek, wiśniówką, koniakiem, metaksą, tequillą i likierem marcepanowym.
To rozwiązało krawaty i języki i udowodniło, że w odpowiedniej oprawie nawet Łukaszkowie są dosadnie i przyjemnie opiniotwórczy.
Nieświadoma afrontu przyszłość nieokreślonego narodu przebierała w tym czasie w sąsiednim pokoju stegozaurusy w różowe tiule lalek Barbie i inicjowała procesy (anty)pokojowe na najbliższym sobie (w)schodzie.
Na skutek takiego obrotu spraw, Dynia trafi do publicznej placówki imienia Ofiar Holocaustu ze szczególnym uwzględnieniem Anny Frank. Ryfka z Hajfy podejmie naukę w ewangelickiej placówce pod wezwaniem Dziewięćdziesięciu Pięciu Tez Marcina Lutra (dodatkowe trzy godziny religii tygodniowo, raz w miesiącu obowiązkowe nabożeństwo oraz krzyż na kazdej ścianie), a najrdzenniejszy w tym gronie niemiecki Łukaszek, którego afront jest zdublowany, bo odrzucił go również Luter (!), skończy w prywatnej jankeskiej szkole imienia Bohaterów Bitwy pod Alamo.
Trudno to zrozumieć bez zmieszania przynajmniej czterech gatunków alkoholi.


(...)

Dynia widzi swoją przyszłość świetlanie. Na zamku, z Łukaszkiem u boku, z dwójką dzieci (bliźnięta!), ze smokiem na strychu, z autobusem w piwnicy i z krokodylem w basenie.


©kaczka

[243]

[9 Feb 2016]

(...)
Z memuarów Dyni. Karnawał Szwabskich Kluseczek.
©kaczka

[242]

[5 Feb 2016]

(...)
Po tygodniu na licu Stefana nadal widać solidne resztki kotka oraz niezdrowe rumieńce świadczące o użyciu ryżowej szczotki.
Na nasz widok diaspora rosyjska urywa konwersację w pół zdania i wymownym milczeniem próbuje dać do zrozumienia, jak bardzo jesteśmy niepopularne.
Metrowy Banksy gwiżdże na popularność, w mgnieniu oka skręca gang z kurdupli (ze Stefanem włącznie) i razem napadają na pianino.
Pani od ksylofonu bezskutecznie próbuje zwabić bandę do pląsów w kółeczku, dość nietaktowną w tych okolicznościach, piosenką o kocich wąsach (!).

(...)
Nie tatuaże, nie wysokość nad poziomem morza, ani nawet nie to, kto przemyci do placówki bułę z nutellą lub przyprowadzi jednorożca na sznurku, decyduje o hierarchii ważności w Szwabskich Kluseczkach.
Okazuje się, że najwyższą kastą są bezzębni, a ci z całym ortodontycznym kompletem mogą im najwyżej po jednorożcu guano posprzątać.
To był trudny miesiąc.
Ząb niby się gibał, ale szedł w zaparte rozpaczliwie trzymając się dziąsła i sadystycznie wydłużając katorgę oczekiwania.
Ząb był nieustannie inwigilowany, sprawdzany, macany i oglądany w szybach, szklankach i lusterkach. Od wiadomości o stanie zęba zaczynał się dzień i właściwie nigdy nie miał końca, bo opowieści o nim były też motywem przewodnim monologów lunatyka. Idę o zakład, że w ciągu miesiąca zobaczyłam mimowolnie więcej rozwartych jam ustnych niźli etatowy stomatolog-protetyk. Przodowała Irina, którą brak sześciu zębów, z miejsca wystrzelił na orbitę ortodontycznej prosperity sponsorowanej przez Wróżkę Zębuszkę (dwa ojro od zęba!), z taką prędkością, że reszta Szwabskich Kluseczek mogła jedynie pokwilić zazdrośnie w kąciku. (Na szczęście, żaden z cherubów nie wpadł na pomysł zarabiania na ekstrakcji przy użyciu dłut  i obcęgów z przedszkolnego warsztatu stolarskiego.)
Ten miesiąc trwał wieczność i gdy w desperacji zaczęłam już nawijać na dłoń bawełnianą nitkę, żeby nocą podejść drania i wyszarpnąć z paszczy, skubany wreszcie wypadł. Potknął się na miękkiej bułce (!), choć z premedytacją karmiłam dziecko surową marchwią, suchym chlebem, krówkami i landrynkami. Fakt, żeśmy ten ząb przechwycili zasadniczo graniczy z cudem. Gdyby samoistnie wypadł chwilę wcześniej, widzę to oczami wyobraźni,  przeczesywalibyśmy białą taflę lodowiska, centymetr po centymetrze, w poszukiwaniu białego mleczaka.
Nie wiem dlaczego, ale założyłam krótkowzrocznie, że ta szczerba załatwia całą sprawę i ucina temat.
Nic bardziej mylnego.
Fantomowy ząb jest niewyczerpaną kopalnią opowieści, a w kolejce czeka jeszcze dziewiętnaście okazów (po pięćdziesiąt centów od sztuki).


(...)


Z memuarów Dyni. Zębuszka wylądowała.
(...)
Na lodowisku Biskwit zszedł z bandy. Pozwolił sobie przytroczyć do nóg miniaturowe płozy. Wlazł na taflę, rozjechał się i rymnął. I gdyśmy tak stali nad Biskwitem tłumnie debatując nad najwłaściwszymi metodami dydaktycznymi jazdy figurowej na lodzie u dwulatków, Biskwit pochwycił treningowe krzesełko, podciągnął się, powstał i złorzecząc pod nosem, przepchał się przez gąszcz naszych kolan i poszedł trawersem przez taflę, nawet nie obejrzawszy się za nami.
(A było na co patrzeć, bośmy wszyscy mieli dość głupi wyraz twarzy.)
...
Jest zrobiony z czegoś innego, ale nadal nie wiemy z czego i czy nie wróci po niego statek-matka.


©kaczka

[241]

[1 Feb 2016]

(...)
Twórcze skutki uboczne przedawkowania misiów Haribo.
Misie Haribo jak narkotyki miękkie (sic!)

Dynia, Plejada superbohaterów, 2016
 ©kaczka