Image Slider

[56]

[27 Mar 2014]

(…)
Najpierw był pierwszy praktykant.
Długo nie wiedziałam, że on w Instytucie praktykuje, bo gdy przychodziłam odebrać Dynię to praktykant leżał zwykle w kącie na poduszkach, jak najdalej od dzieci i tępo  gapił się w sufit.
Podejrzewałam więc, że to może intelektualnie niepełnosprawny dwudziestolatek na wymianie międzyprzedszkolnej.
Że jest praktykantem dowiedziałam się z plotek pod wieszaczkiem w szatni.
Te same plotki głosiły, że on nawet podobno mówi i czasem się rusza, ale nigdy nie dane było mi się przekonać.
Pewnego razu praktykant znikł.
(Czy wstał i poszedł o własnych siłach, czy rozłożył się w tym kącie na poduszkach, nie wiem. Gdyby się rozłożył to prawdopodobnie trzeba byłoby wietrzyć, obstawiam zatem, że jakoś się wyczołgał, bo okna u Lisków zamknięte i wionie raczej obiadem z klusek.)
Praktykanta zastąpiła praktykantka.
(O tym, że jest praktykantką dowiedziałam się z plotek pod wieszaczkiem w szatni.)
I już po dwóch miesiącach podeszła, aby się przedstawić.
Niebezinteresownie.
Kudłata ta dziewoja w marynarskich tatuażach zaczęła nastawać na mój podpis pod kwitem.
- Widzisz – powiedziałam – ja kiepsko słucham po niemiecku, więc nie ogarnęłam po co ci ten mój podpis.
- To ja mam mówić po angielsku?! – obruszyła się kudłata.
No nie wiem, za dużo wymagam, posyłając dziecko do placówki z urzędowym amerykańskim?
W zeszłym tygodniu  pojawił się trzeci praktykant.
Też niemowa.
- Helmuciku! – krzyknęła wczoraj nasza pani z Brystolu, gdy ja wśród wieszaczków nadziewałam buty Dynią – ileż razy mam powtarzać, żebyś zamykał na klucz szafkę z ostrymi nożami skoro w pobliżu są dzieci?
Przez moment nawet miałam nadzieję, że może oni  tak z przymusu, w ramach odrabiania służby wojskowej.
Jednak mówią pod wieszaczkiem, że to z powołania i z uniwersytetu pedagogicznego.
Cóż, to tylko anegdotka.
Na liście utrapień nawet niżej niż wszy.

©kaczka

[55]

[26 Mar 2014]

(...)
Schudłam.
Może dlatego, że już nie jestem w ciąży (kup sobie kozę, a następnie sprzedaj), a może znikam od rozlicznych utrapień?
Aktualnie głównym ich źródłem jest instytut wychowawczy.
I proszę  wierzyć, że kartka, która zawisła wczoraj na drzwiach instytutu i która głosi ‘Achtung! Wszy na drugim piętrze’ to sam dół i drobny druk listy utrapień.
Ostatecznie zanim wszy zejdą na parter do 'Rezolutnych Lisków' zdążę może utrefić Dynię na Sigurney Ripley?
Laura Manturzewska napisała kiedyś w 'Towarach Mieszanych' o gosposi, która sprzątała hrabiowskie rzygi po wieczorku tanecznym u jaśniepaństwa i ja za tą gosposią mamroczę od wczoraj pod nosem: 'takie wielkie państwo [chadza do Instytutu], a tak grubo gryzą...'
Pytacie, słusznie zatroskani, jak tam moje postępy językowe?
Parafrazując polską diasporę z wózków widłowych na Wyspach: raz na karcie [1], raz pod kartą.
(Kredytową.)
Czasem przyniosę do domu to, co chciałam kupić. Czasem coś zupełnie innego.
Zamiast osiemnastu osiemdziesiąt bułek?
Dla bezpieczeństwa samochody i tiary kupuję w samoobsługowym.
Nie rozumiem niemieckich dowcipów, ale śmieję się na końcu zdania: 'A szto ty doczka? S tyfusom ku mnie tu priszla?', którym dama na kasie w rosyjskim supermarkecie podsumowuje mój kaszel i rachunek za suszone Biersnack-oktopusy.
Sąsiedzi z góry mają pretensje o wszystko.
Sąsiedzi z dołu o nic.
Się wyrównuje.
Nie ma tygodnia bym nie odsiadywała nadgodzin u pediatry. Prościej byłoby tam zamieszkać.
Poczekalnia przestronna i z oknem na południe.
Dziś zabrałam Biskwita na przegląd, a tu okazało się, że w agendzie – szczepienie.
Pani ZNOWU bez żółtej książeczki?!!
Bez, ale lada moment z żółtymi papierami.
Wczoraj natomiast odwiedziłam piekło.
A konkretnie jego filię przy Lindenstrasse.
Zwykle organizują tam Seniorentanzen lub zawody szachowe. Tym razem burmistrz zasponsorował przyrostowi naturalnemu dramat w czterech aktach o Winnetou.
Dynia, jak to Dynia, była jednocześnie na tak i na nie.
Na tak, bo Winnetou to Robbie Williams współczesnych niemieckich czterolatków. Na nie, bo interesował ją wyłącznie koń Winnetou znany jako Kleiner Döner, a ten pojawił się dopiero w drugim akcie.
Dynia wyła nad nieusprawiedliwioną absencją kucyka, setka czterolatków wyła, smarkała, sikała w gacie ze strachu, głośno wymieniała opinie na temat sztuki, albo wymachiwała stroboskopowymi światłami do nabycia przy kasie za cztery pięćdziesiąt.
Biskwit wył, ale cóż to było za nędzne wycie w porównaniu z setką czterolatków.
Wszyscy dookoła nalegali bym założyła niemowlęciu skarpety.
- Streścisz mi fabułę, Dyniu?
- This white bear has no friends. But he can come to my home and I will play with him.

[Tak jest na razie, ale jeszcze kilka antywychowawczych axli, bądź  niepedagogicznych rittbergerów w wykonaniu instytutu oraz współrodziców i możliwe, że już nie będzie.  Trochę więc mam zaciśnięte szczęki.]
Co jeszcze?
Kupiłam sobie maseczkę antystresową.
Ale zgubiłam.
I to mnie zdenerwowało.

[1] ang. cart

©kaczka

[54]

[24 Mar 2014]

(...)
Studenckie wymiany międzynarodowe kształcą.
Rubenito w mgnieniu oka nauczył się niemieckiego, a w detalu to konkretnie: Scheisse.
Dynia przyswoiła frazę ‘You are Mister NOBODY!!!’.
(Najstraszniejsze przekleństwo znane oksfordzkiej  grupie przedszkolnej ‘Zwinnych Motylków’.)
Piękny Edek rozkochał się na zabój w Biskwicie, od czego Biskwit ma nieco nadwątlone zdrowie psychiczne. (Możliwe, że po trzech dniach przytulania kończyny górne trzeba będzie Biskwitowi do torsu przytwierdzić na sznurek.)
Bo oto wpadli chłopaki na weekend.
Tumult, krzyk, radosny chaos, niezidentyfikowane ornamenty Playmobil wbijające się w stopy, a na pierwsze, drugie, trzecie, czwarte i piąte – fusion cuisine – bawarskie słone precle smarowane grubo, na pięć palców, nutellą.
Do tego dwie elektryczne gitary i mikrofon.
(Sąsiedzi z góry i tak w końcu  przestaliby się nam kłaniać.)
Czas wojny, czas pokoju.
(Idźcież się bawić do SWOJEGO pokoju!)
Jakieś tajemnice, sekrety, napad na federalne rezerwy Haribo, wspólne czytanie Gapiszona, telekonferencje  z psem Abueli w Vigo, rozmiękczanie niemieckich emerytek starannie wypracowanym wizerunkiem niewiniątek, które urwały się Herodowi z rzezi, fekalne wice i ostentacyjne dłubanie w nosach, gdy środowiska opiniotwórcze i sponsorzy nie patrzą.
Trzy płowe czupryny wystające spod jednej kołdry. Gdy wreszcie. Przed północą.
Po północy Biskwit wyczuwając, że niebezpieczeństwo usnęło odbiera swoją porcję atencji: ‘Dajcież mi tego piwa z mlekiem. Zmieszane i wstrząśnięte. A siądę z wami i powiem co myślę!
Wzrusza mnie życie towarzyskie moich córek.

(...)
Czy ludziki Playmobil śnią o elektrycznych owcach?






©kaczka

[53]

[20 Mar 2014]

(...)
Dzienne zużycie papieru przez Dynię w dalszym ciągu odpowiada rocznemu zużyciu papieru w prowincji Syczuan.
Raz na tydzień przynoszę z Instytutu do domu te kilometry sześcienne produkcji artystycznych, pokłosia plenerów, nadzieje wernisaży i pytam:
- A tu? Tu co namalowałaś, córko?
- Yyyyy... don’t know. But it’s lovely!


 
[Był spotyzm. Teraz jest de-spotyzm.]                                                     

(…)
Nieopatrznie.
Nieopatrznie powiedziałam: 'Słuchaj, rozumiem, że masz żal [1]. Ale może zamiast wyć, po prostu napisz ogłoszenie do prasy, że szukasz bardziej wyrozumiałej matki?'
W rezultacie.

Czy ktoś na sali odpowiada specyfikacji?

[1] żal prawdopodobnie sponsorowany przez odmowę przygotowania śniadania składajacego się z misiów Haribo sauté.

©kaczka

[52]

[17 Mar 2014]

(...)
Bebe, z zawodu ekshibicjonistka, wniosła na pierwsze karton.
Taki na bogato.
W kartonie słoik zakonserwowanych owoców Halo-Halo z Filipin z etykietą  ‘Monika® brand’.
(Główny składnik: fasola mung, kokosy yin i banany yang.)
Komplet galaret, które pochopnie wzięliśmy za ucharakteryzowane mydło lub odświeżacz powietrza.
Cebulę.
Gwoździe.
Puderniczki z pozłocistym mieszkaniem dla mikroskopijnych lalek (dla mnie!).
Zestaw poręcznych i pożytecznych kuponów.

 
 
Tostowy plakat TU

W torebce miała Bebe kredki, lipsztyki i labirynty (dla Dyni).

 

Odprawiłyśmy dość osobliwe wielkopostne rekolekcje rozważając tekst katechezy Katachrezy (TU) i osuszając po dno kolejne butelki win.
Moja wina.
Bebe, Julie Andrews von Trapp i Mary Poppins w jednym, ogarnęła od niechcenia i bez wysiłku me nieprzeliczone dziatki, nawet te strzykające serwatką, i ofiarowała kilka godzin innej niż matczyna perspektywa.
Spuściła mnie ze smyczy.
I nie popsuło wrażenia nawet to, że zamiast w spa, spędziłam ten czas u dentysty nacjonalisty.
Pomiędzy lansowałyśmy się na Hauptstrasse.
(Szczury leżą nadal i przyznaję, może faktycznie nie powinnam w donosie do Ordnungsamtu podpisać się: Sincerely yours, Dr. Rieux.
Niech pierwszy rzuci we mnie martwym szczurem, ten, kto by się oparł takiej pokusie.)
- W którą stronę z tym blogiem? – dyskutowałyśmy wystawiając do słońca lica, koafiury i nadnercza. (Dwadzieścia dwa w cieniu.)
Kulinarnie?
(‘Ech, daj spokój. Wszystko sypię na oko.’ – rzekła Bebe.  Może i sypie, ale Pflaumenkuchen mit Zwiebeln und Schlangesahne wychodzi jej znakomity. Czy wspomniałam, że przez trzy dni gotowała?  Wspominam z nostalgią, żując depresyjnie suchą skórkę chleba.)
Lajfstajlowo?
(Nie nadążam myć podłóg. A do tego dziecięce onuce nigdy nie pasują do narzuty, ani glazury.)
Turystyka?
(Od biedy. W końcu Bebe przyjechała tu pociągiem podmiejskim. A ja raz dziennie dygam po dziecko tramwajem.)
Branżowo?
(Prokrastynacja GmbH? Ekshibicjonizm Spółka z o.o.?)
Pasje?
(Biskwit ząbkuje (już?!), więc  w ramach pasji, gorzkie żale.)
Zainteresowania?
(Pediatria?)
Ja i moje życie?
(Jak w Madrycie na orbicie.)
Słowem, proszę tu raczej nie oczekiwać zmian.

O tym samym, a jednak inaczej TU

Post scriptum
W lanserskim barze z napojami herbacianymi subiekt oszukał Bebe na siedemdziesiąt centów niecnie fałszując rachunek. Bebe od teraz już sprawdza paragony i przelicza owocowe kulki w herbacie.
A nie mówiłam...


©kaczka

[51]

Wprawka czwarta (zimna fuzja dwóch tematów): Czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma!  oraz ‘Pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ecie-pecie!’
(z inspiracji Fidrygauki, z natchnienia sponsorowanego przez Bebe)


Codzienne, pospolite zniebozstąpienia.
Matka polska mlekiem płynąca™ zstępuje z pierwszego na parter po bułki, mleko i salceson.
Matka wiecznie roztropna, matka jedynej słusznej rady, strapionych pocieszycielka, panna niezamożna, stolica niecierpliwości dzień w dzień stąpa z siatą pośród spraw tego świata.
Tam rezolucja, rewolucja, przewrót, powstanie, przesuwanie granic, wypiętrzanie kontynentów, wymierają mamuty, człowiek ląduje na księżycu, a w tundrę pizga meteor.
Tu taniej w Lidlu, na poniedziałek strój księżniczki, żeby ci tylko korona z głowy nie spadła, agroturystyka w ofercie, weź trzy sznycle, czwarty gratis, kupić, nie kupić, a te pomidory to pewnie pryskane, jogurt miał być z pieskiem, nie z orangutanem, nie zapomnij zapłacić  za telefon.
A gdy wchodzi z powrotem na pierwsze królowa zmęczenników i patronka zniechęconych, matka przedziwna, matka bezsilna, zorza poranna i gwiazda wybrakowanna, bezdenna ale sumienna, gdy zamyka za sobą drzwi, gdy smaruje bułki  masłem, gdy gładzi prześcieradła, gdy sama sobie podcina  skrzydła, gdy trzepie chmur pierzyny [1], to uporczywie czepia się myśli, że czego oczy nie widzą, tego po prostu nie ma.
Na przykład, tych kredek wdeptanych w gobelin.
Na przykład, wojny.


™ znak towarowy zastrzeżony przez Bebe

[1] te, w które mogłaby pofrunąć [2]
[2] krzycząc ecie-pecie
Ale nie pofrunie.
Bo te skrzydła.

©kaczka

Głosowanie TU.

[50]

[11 Mar 2014]

(...)
W krainie okulistycznego nieurodzaju uparłam się, że zarejestruję swoje zezowate dziecko do okulisty.
I żadna recepcjonistka mi nie zabroni.
Uderzyłam prosto do kasy chorych, że życzę sobie teraz, natychmiast i od ręki.
I po miesiącu (!) już było.
Wszak kasa chorych obiecała, że choćby spod ziemi miała wykopać to znajdzie zezowatemu okulistę.
I sądząc po wieku i ogólnej aparycji lekarki prawdopodobnie naprawdę wykopała.
Albo wysypała z urny.
Lekarka okazała się Węgierką, a możliwe nawet, że Austro-Węgierką.
Jechałyśmy tam jednym autobusem i pięcioma tramwajami.
Dam głowę, że po drodze minęłyśmy smoki.
Biskwit od rana był bardzo na nie, czemu dawał wyraz.
Dynia od rana była bardzo na nie, czemu również.
Wtaszczyłam je obie na pierwsze piętro bez windy, w sam środek poczekalni pełnej niemieckich emerytów.
Jedna się darła, druga udawała głuchą.
W gabinecie nie było lepiej.
Jedna się darła i wiła, druga udawała, że jej się IQ popsuło i na każdą propozycję ‘powiedz, co widzisz na obrazku’ z uporem maniaka mamrotała pod nosem: ‘bicycle’, gapiąc się ostentacyjnie w podłogę.
Po kwadransie tej szarpaniny lekarka spławiła nas diagnozując brak zeza.
Pytanie, czy czuję się przekonana?
Nie.
Z drugiej strony, skoro głuchota jest wybiórcza to może ten zez się dziecku robi od wywracania oczami?
Kazano nam przyjść za pół roku, acz mam wrażenie, że w międzyczasie obejmą się programem ochrony świadków, zmienią tożsamość i przekwalifikują na ortodontów.
Bo ja bym właśnie tak zrobiła.
Zaraz po wyjściu z budynku Biskwit umilkł i emanował über-zen, a Dynia odzyskała siłę w płucach i przez dziesięć przystanków śpiewała  na cały głos ‘Jingle Bells’.
Ja kiwałam się na krzesełku ssąc kciuk.
W maju Dynia ma się stawić przed komisją poborową dla czterolatków,  podczas której ma namalować ludzika z trzech części oraz wykazać się znajomością niemieckich przymiotników i przyimków.
To trochę jakby ponad moje siły.


©kaczka

[49]

[10 Mar 2014]

List, który nie wzruszył Redaktora Nogasia*

Szanowny Panie Redaktorze,

Myślałam o szantażu,
Napadzie z bronią w ręku,
Przez myśl mi  przeszło: ‘Uwiedź!’
Do diaska, brak mi wdzięku!

Może drobne przekupstwo?
Umaić wieńcem skronie?
Cóż kiedy badylki łyse,
Laur wciąż tu nie w sezonie.

Wystawić czek bez pokrycia?
Marną to daje gwarancję.
W ostateczności zatem
Zawzywam wyższą instancję.

O ślepy losie, co za mną łazisz,
Powstrzymaj mnie od grabieży,
Przekonaj Herr Nogasia, że mnie,
MNIE się należy!

Bo szczeznę w tej Wurstenbergii
Bez zacnej pod ręką lektury,
Szczeznę i będę straszyć,
W składzie makulatury.

Zrekrutuj mi traf szczęśliwy,
Ten raz jedyny, w tym roku,
A ja ci w zamian dorzucę ojro
Na laserową korekcję wzroku.


Post scriptum
Do kroćset, nie wygrałam,
Gorzką  przeżuwam porażkę,
Więc wara od mojego ojro, ślepy losie,
Idź sobie strugać białą laskę.


TU Się próbowało wygrać‘100/XX’

©kaczka

[48]

[7 Mar 2014]

(...)
W kuluarach fabuły Biskwit rośnie.
Lada chwila ukończy trzy miesiące.
Ma zadarty nos, długie palce fortepianistki i krótkie rzęsy.
Proza życia zahartowała Biskwita. To już nie miękki, melodramatyzujący wypiek z kruchego ciasta, ale pszenny suchar, na którym można złamać sobie zęby i koncepcje wychowawcze.
Nie wiem, ile waży, bo o ile Dynię miesiącami ważyłam regularnie, w każdy poniedziałek, na elektronicznej wadze skalibrowanej względem wzorców z Sèvres, a wyniki precyzyjnie przy użyciu kątomierza i suwmiarki nanosiłam na siatki centylowe w książeczce zdrowia, tak w przypadku Biskwita nie bardzo pamiętam, gdzie położyłam książeczkę.
Możliwe, że nie jest Biskwit przodownikiem siatek centylowych, ale czego mu nie dostaje w siatkach, to nadrabia ambicją.
Gdyby nie utrudnienia natury anatomicznej Biskwit prawdopodobnie już dawno powstałby na równe nogi, gdyż od zawsze fascynuje go horyzont, nie zaś pozycja horyzontalna.
Układany na brzuchu udanie imituje peryskop.
Unosi głowę i skanuje okolicę, by wiedzieć, gdzie aktualnie znajduje się Dynia i czy aby przypadkiem znów nie zamierza tulić.
Źle znosi zwycięstwo grawitacji nad materią mięśni karku.
Lubi snuć gawędę, ale ceni sobie również dialog i z zadowoleniem odpowiada na pytania pomocnicze.
Nie zdążyliśmy jeszcze sprawdzić, co sądzi o odmętach i wirach wodnych, ale biorąc pod uwagę, że pod wszelkim możliwym względem różni się od Dyni, możliwe, że ryczy, bo domaga się akwalungu i dostępu do strategicznych akwenów wodnych.
Jest przebiegły.
Gdy się uśmiecha, roztapia lądolody i miejscowe staruszki.
Gdy wygina usta w podkowę rozpaczy, człowiek odgryzłby sobie nogę, byleby tylko ucieszyć.
Kochać obie do szaleństwa to pestka.
Kochać obie w tym samym miejscu i czasie – wyzwanie.

©kaczka

[47]

[5 Mar 2014]

(...)
Nieznacznie lajfstajlowo.
Tu.
oraz


©kaczka

[46]

[3 Mar 2014]

(...)
Doktor Livingstone idzie dalej.
Na końcu ulicy, właściciel ziemski, Herr Friedrich Hoff usypał sobie przed domem skalny ogródek z resztek granitu, bazaltu i lastryka w rozmaitych kolorach. Prawdopodobnie jest kamieniarzem i zagospodarowuje odpady.
O siódmej dwanaście rano w blokach startowych przed Aldi ustawia się międzynarodowa grupa staruszek. Gdyby to była olimpiada miałyby na sobie tureckie, niemieckie i rosyjskie koszulki.
Dzisiaj poniedziałek. Od ósmej rzucają na halę Angebote z reklamowych gazetek. O ósmej piętnaście nie bedzie już śladu po lateksowych portkach dla przedszkolaków za jedyne siedem dziewięćdziesiąt dziewięć.
Po drugiej stronie ulicy reformowani baptyści próbują odsprzedać swój kościół wciśnięty między pizzerię i punkt ekspresowej naprawy obuwia. Może zapragnęli przestrzeni, a może moralnie zbankrutowali?
Nie ma tu graffiti, najwyżej jakieś ‘Jannik + Dżesika = Die Grosse Liebe’ lub ‘Ich liebe Aisha. Falco.’ nagryzmolone na pastelowej ścianie pisakiem firmy Staedtler.
Nie ma amstafów. Są owczarki niemieckie i różne małe, jazgotliwe pokurcze.
I sto dwanaście aptek na kilometr kwadratowy. (W każdej brakuje witaminy D.)
Sklep sieci ‘Fik’ oferuje jednorazowe tekstylia i wazy Ming z fabryczki w garażu na przedmieściach Pekinu.
Biuro podróży ‘Reisereich’ specjalizuje się (o ironio losu!) w wycieczkach do Londynu, w kampingach w Dorset  i we wczasach w Kornwalii.
Po chodniku pchają wózki kazachskie matki. One niskie i szczupłe jak trzcinki, ich niemowlęta – ludzkie wieże z opon tłuszczu.
Przy głównej drodze, na tyłach przystanku autobusowego mieszkańcy okolicznych bloków wywieszają pranie.
Tu łopoce białe, tu kolorowe, tu obrus, tam modlitewny dywanik, tu kalesony, tam biustonosze.
Pod każdym balkonem grill.
Podjeżdża autobus linii Stąd Dotąd.
Jeśli kierowcą jest Niemiec, będzie jechał chorobliwie ostrożnie. Gdy kieruje Rosjanin, przemknie obok znaku ‘zwolnij do trzydziestu’ z prędkością pięćdziesięciu. (W znaku, który wyświetla aktualną prędkość pojazdu z oburzenia przepalą się diody.)
Wokół rosyjskiego supermarketu na  każdym balkonie skonsolidowane poczucie wschodnioeuropejskiej estetyki. Talerz do odbioru TV Rossija lub Płaneta. Obok talerza doniczka-popielniczka.W każdym oknie falbana stylonowej firanki. Na parapetach gąszcz pelargonii.
Na horyzoncie, za lasem, majaczy największa w Republice wyciskarka do soku z pomarańczy, a po ulicach krążą samochody przebrane za cytrusy.
Herr Scislaw Schmucyk  (polska emigracja wojenna z roku 1981) szoruje właśnie szczotką swój pojemnik na kompost. Szoruje go z entuzjazmem i zapałem Lady Makbet. Uruchomił Der Szlauch. Brudną wodę wylewa na ulicę przed domem.
Przed domem sąsiada.
- Ta dzisiejsza emigracja z Polski – mówi Herr Schmucyk i poprawia przekrzywiony ryngraf z Matką Boską Ryngrafowską zawieszony nad drzwiami.  – to taka, proszem panią, banda cwaniaków. Żadnych wartosci, żadnego etosu. Nie to co my w osiemdziesiątym pierwszym, walka za ojczyznę, solidarność, opozycja, bibuła...
- Taa... bibuła. – mówią skupieni w jednej ze pięćdziesięciu sześciu organizacji polonijnych dawni znajomi Herr Schmucyka. – Do bibuły to Zdzisiek zawsze miał słabość. Tej papierosowej.
Safaya Vindaloo (pierwsze pokolenie emigrantów z Pendżabu) wytrząsa przez okno na pierwszym piętrze okruchy naan (oferta w Lidlu, podgrzej w mikrofalówce) ze stylonowej narzuty na sofę kupionej w Daenisches Bettenlager. Sąsiadka Safayi z parteru – Inge von Tropfen Knopfen – dopisuje te spadające na parapet okruchy do listy skarg i zażaleń, którą wyśle do Ordnungsamtu. – Nie godzi się, by tak traktować niemieckiego emeryta!  A do tego, oni tam na górze mają chyba z ośmioro dzieci! Kto niby na nich łoży?  - zakończy list Frau Inge, najmłodsza siostra pięciu braci i czterech sióstr. Na jej siostry i braci urząd nie musi już łożyć, sami postanowili się rozłożyć.  W rodzinnej krypcie rodu von Tropfen Knopfen.
Miejscowy dentysta, choć potrafi powiedzieć ‘próchnica’ po turecku, polsku i rosyjsku, jest nacjonalistą: ‘Tak nie może być, te wszystkie skundlone, europejskie i amerykańskie wypełnienia należy wymienić na porządne, solidne, niemieckie plomby’.
Na przedmieściach jest zoo. Smutne, niedofinansowane, ciasne i wizualnie przykre. A w dodatku śmierdzi. W zardzewiałym automacie można za ojro kupić pół garści Tiere füttern. I nie są to steki dla wyłysiałych, wykastrowanych lwów.
Amerykańskie koszary porzucone za kolczastym drutem są jak miasto po neutronowej eksplozji.
Jankesi zabrali dzwon, ale zostawili kościół.
Powoli wracają bociany.
Jedne gorliwie odbudowują gniazda. Inne czekają na Elterngeld.

(...)
©kaczka