Image Slider

1180-1181

[30-31 Jan 2013]

(...)
Dzwoni telefon.
Odbiera Dynia.
Nikt jej nie wyprzedzi w wyścigu do słuchawki.
(Nikt nie ma serca jej wyprzedzić w wyścigu do słuchawki.)
(Nikt nie ma takiej ilości zen na zbyciu, by wyprzedzić Dynię w wyścigu do słuchawki i ponieść tego konsekwencje.)
- Yhyyyyyyy... yhyyyyyy... – dyszy Dynia w słuchawkę, by za chwilę zagaić – Halooooooł?
- [...]
- Halooooooł! Majn!
- [...]
- .... yyyyy? Mutti domu, papa praca!
- [...]
- Zupa. Tap. Zupa. Tost. Zupa. Japko. Zupa. Tap. Zupa. More.
- [...]
- Nołp. No spać. Duża. Duża no spać.
- [...]
- Poop. Marties. Pińć. (tu pokaz – instruktaż obsługi klozetu)
- [...]
- CZUS!
Nikt nie wie o nas tyle, co: ‘This is a pre-recorded message. Claim your credit money back...

(...)
Sowu.

(...)
Dzień, w którym ludzkość wynalazła koło.
 

©kaczka

1175-1179

[25-29 Jan 2013]

(...)
Rubenito z wywczasów powrócił w wersji Złotousty.
(Jeszcze Bardziej Złotousty, choć wydawało się, że już bardziej się po prostu nie da.)
Rubenito składa zdania po tysiąckroć złożone. Od niechcenia używa homeryckich porównań.  Żongluje hiperbolami. Znaki interpunkcyjne stawia we właściwych miejscach. Odróżnia synekdochę od synekury, pleonazm od plejstocenu i aparycję od apopleksji.
Względem figur stylistycznych jest jak Torvill i Dean tyle, że na tafli retoryki.
Demostenes ... jego mać... w lakierkach czerwonych.
Na nic mu to.
- Proszę, Dyniu – zagaił Rubenito stając w drzwiach w miniony piątek – w tej oto kolorowej torebce masz śliczny prezencik od mojej abueli, a teraz bądź uprzejma bez zwłoki podzielić się ze mną swoją sklepową, różową kasą.
A Dynia mu na to:
- Nołp.
(Jedna ręka wbita w kasę, druga – nie bez trudu -  wciska na głowę prezencik – gustowną  hecho a mano czapkę z kwiatkiem.)
- Dyniu, należy się dzielić zabawkami, gdyż, jak mi powiedziała babunia, tak właśnie robią grzeczne dzieci. Jeśli się nie podzielisz, będzie mi bardzo smutno.
- Nołp.
- Dyniu, jeśli się nie podzielisz, zacznę cię łaskotać i zsikasz się w majtki.
- Nołp.
- Dyniu, MUSISZ się podzielić!
- Nołp.
- Dyniu, dostałaś prezencik, dawaj kasę!!!
- Nołp.

(Jedna ręka wydusza soki z kasy, druga podtrzymuje prezencik)
- DAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAWAJ!
- NOŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁP!

... i zwarli się w sparingu.

(...)
Oddelegowany do sprzątania łazienki Norweski (zlituj się, goście jadą!) postawił zabić nie tylko bakterie, ale również receptory węchowe.
Swoje. Moje. Nasze. Ich. Całej dzielnicy.
W tym celu sporządził Putz-mieszankę wszystkiego, co miał pod ręką.
A był to prawdopodobnie chlor sypany w atomach prosto z pudełka wymieszany z większą ilością chloru  w atomach prosto z pudełka.
Goście uprzejmie twierdzili, że nic nie czują.
Najpierw podejrzewałam, że twierdzili z uprzejmości.
Po zastanowieniu, dochodzę do wniosku, że mogli nie mijać się z prawdą.
Dla jakiegolwiek czucia ta dawka chloru była śmiertelną.

(...)
Za sprawą gości dom wypełniły królewienki.
Pech, że outfitów i insygniów władzy (tych ostatnich reprezentowanych przez jedną parę różowych szpilek w rozmiarze 3+) było mniej niż aspirantek do roli.
To musiało doprowadzić do serii zamachów stanu.
(MAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAJN! SZUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU!)Pomyślałby, pojadą pretendentki i uzurpatorki, spłynie ukojenie na przywiązanego do różowych dóbr materialnych kurdupla.
A gdzieżby!
Szpilki w rozmiarze 3+ są przezbogówzesłane wyłącznie, gdy występuje na nie zbiorowy popyt.
Kurdupel chodzi po domu, szuka królewienek, spodziewa się, że wyskoczą z szafy albo wyjdą spod pierzyny, pusto w szafie, pusto w piernatach,  łapy bezradnie kurdupel rozkłada, ciężko wzdycha.
My też chodzimy po domu i ciężko wzdychamy.
Ani z kim w kulki zagrać, ani pod cykl Krebsa wypić.
Bu.

(...)
Do ochronki najwyraźniej ostatecznie dotarło, że prędzej ducha odda ten żółw, którego grzbiet podtrzymuje świat, niźli Dynia przestanie liczyć w systemie dwójkowym.
Dotarło.
Z dostępnych artes liberales Ochronka postawiła tedy na muzykę.
Od tygodnia błąka się po domu Pavarotti i produkuje szlagier ‘twinkle twinkle little star’.
W interpretacji Pavarottiego w spódnicy tutu:  ‘LISTERSTAR’.
Listerstar zastępuje całą lirykę, całe szesnaście zwrotek z refrenem.
Przy tym zawsze - niestety- jest miejsce na dodatkową zwrotkę.

(...)
Stadtführer.



©kaczka

1173-1174

[23-24 Jan 2012]

(...)
Jaki ładny dzień.
Kupowałam butelkę porto i zażądano ode mnie dowodu tożsamości z datą urodzenia.
(Rozejrzałam się dookoła. Ukryta kamera? Kto? Ja???!)
Nie wnikam, czy  światło oślepiające, czy okulary brudne, czy dioptrie liczone w setkach lub czy aby dedukcja na miejscu, że niby osobnik nieletni wyrzucałby kasę na porto?!
Nie wnikam, bo doszłam do wniosku, że mi się należało.
Po pierwsze, w nagrodę. 
Wczoraj moja współpracownica bawiąc mnie small talkiem opowiadała, że planuje kupić kartę kolejową 16-25, gdzie szesnaście i dwadzieścia pięć ściśle związane są z metryką.
A ja (na szczęście) nie zdążyłam zapytać: a dla kogo?
Po drugie, w ramach pocieszenia.
Rano przed lustrem liczyłam siwe włosy i saldo mnie przygnębiło.

(...)
Jaki ładny dzień.
Byłam przekonana, że cmentarz wokół zakładu wychowawczego pełni wyłącznie funkcję dekoracyjną.
Cmentarz może i tak. Kaplica – nie.
Kaplica i zakład mają jedną furtkę.
Dziś przy niej i pastor, i żałobnicy, i sam nieboszczyk w wytwornej trumnie.
Kondukt ruszył, Dynia nie życzyła sobie być wyprzedzaną, zatem wyrwała do przodu dezorganizując ruchy zgromadzenia.
Żałobnicy się uśmiechnęli.
Wyszło słońce.
Nawet nieboszczykowi zrobiło się cieplej.

(...)
Byłam czwarta w kolejce do odbioru Dyni z zakładu.
Korytarz jest wąski. Wydają po jednym dziecku opatrzonym osobistym komentarzem.
- William. William raz! Płakał.
- Henryczek? Henryczek na wynos. Płakał, bo William płakał.
- Barnabus? (nie zmyślam!) Płakał, bo współodczuwał.
- Oooo! Mama Dyni! DYNIA ŚWIETNIE SIĘ BAWIŁA!
Dynia wyraźnie podnosi im statystyki skuteczności adaptacyjnej.

(...)
Dynia świetnie się bawiła.
Oceniam to po rulonie zawierającym cykl minimum dwunastu prac o tematyce marynistycznej.
Format A3.



(...)
Madame Sacrebleu wzięła mnie na bok i doniosła, że Dynia może donieść, że William ją popychał.
Rok temu miałabym zapewne na tym tle załamanie nerwowe.
Dziś pouczam Dynię, że jeśli Wills ją jeszcze raz popchnie ma go kopnąć w pardonmyfrench dupę.
... byleby Madame nie widziała.

(...)
- Które owoce zaniesiesz ze sobą do zakładu wychowawczego, Dyniu?  - zapytałam wczoraj podstawiając koszyk pełen fauny i flory.
- THIS ONE!
... i zaniosła paprykę.

©kaczka

1172


[22 Jan 2013]

(...)
Jest tutejsza ta Dynia.
Stąd.
Ze wsi.
Żongluje miejscowymi obyczajami, jakby się tu urodziła.
Breakfast. Dinner. Tea.
Cykl posiłków wedle tradycji i nomenklatury hrabstwa, powtarzalny jak fazy księżyca.
[dɪnə] krzyczy Dynia na widok obiadu, [ti] na widok talerza kanapek.
(‘Ciastko’ na widok karbohydratów.)
Gdy zacznie zapraszać znajomych na barbie, wtedy w rozpaczy sama rzucę się na ruszt grilla.


©kaczka

1169-1171

[19-21 Jan 2013]

(...)
Nigdy nie wartościowałam talentów i umiejętności Dyni względem krzywej wzrostu.
Nigdy nie mówiłam, że jest za mała, aby coś zrobić, bardzo rzadko, że zbyt duża, żeby czynić nadal.
Tym dziwniejsze, że pewnego dnia Dynia wstała i udowodniła, że ogarnia koncept rozmiarów.
Ba! Manipuluje nim ku osiągnięciu korzyści materialnych.
Majn duża’, gdy w grę wchodzi możliwość konsumpcji czterystu pięćdziesięciu cukierków marki Haribo.
Majn mała’, gdy próbuje się wyłudzić bezpłatny transport w ojcowskich objęciach.
Próbowałam egzekwować końcówki.
Nic z tego.
'Mama duża.'
'Papa duża.'
'Rubenito mała.'

(...)
Nigdy jeszcze nie powiedziała, że (mnie) kocha.
Za to na pytanie, kto, Dyniu, jest najlepszym tulaczem na świecie, bez wahania odpowiada: MAMA! i oplata się wokół mnie jak boa dusiciel.
- Tulać! Mama! Tulać! – ciepłe, brudne łapy zagarniają moją szyję.
Tulam.
Na zapas.

(...)
Bałwan-spotting.




©kaczka

1168

[18 Jan 2013]

(...)
Zima zaskoczyła drogowców.
Jesteśmy kompletnie odcięci od świata, nie można wysłać kuponów totolotka, w stołówce zabrakło zupy i personelu, a w sklepie - sanek.
Człowiek, który miał nam zlepić przednią szybę w samochodzie, zadzwonił, żeby poinformować, że oto porzucił samochód na autostradzie i idzie przez pola do domu.
Dyspozytorka od paczek z sąsiedniej wsi zadzwoniła, żeby przeprosić, że nie otrzymam dziś swej antyramy, bo kierowcy siedzą w stołówce, grają w karty i doręczają jedynie tam, gdzie mogą dojść.
Dynia wypadła z domu o siódmej czterdzieści, bez śniadania, zwabiona kwikiem uniewinnionych od zajęć szkolnych sąsiadów.
Wróciła po godzinie, zażądała zupy, zjadła zupę, wyszła, wróciła, zjadła dwadzieścia kromek chleba z nutellą, wyszła, wróciła,  napiła się mleka i usnęła na schodach w drodze ku piernatom.
Nie wiem, kto pójdzie po chleb.
I czy jest tam gdzieś jeszcze jakiś chleb?

(...)

(...)
Bardziej akwa niźli rela.


©kaczka

1167

[17 Jan 2013]

(...)
Na podwórku u wejścia do zakładu wychowawczego - matematyka dla zaawansowanych.
Algebra z szyszek.
Leśna geometria wykreślna.
Arytmetyka słoi przeliczanych w plastrach drzew.
Tak właśnie sobie wymarzyłam, choć - bez urazy - w marzeniach było jednak od ósmej do szesnastej.
Metr od płotu, po którym kredą malują kurduple, małe kamienne krzyże na grobach niemowląt.
Życie i śmierć.
Tu śmiech, tam mech.
Klamra.
Madame Sacrebleu utrzymuje z zachwytem, że Dynia wciąż jest très confident ponad wszelkie wyobrażenie.
Très bien?
Po kim to? Z pewnością nie po rodzicach.
... i że na ochotnika zgłasza się do obsługi przekąsek...
- Chop, chop! Wstajemy i wychodzimy! - rzekłam tedy pozostałym mateczkom, co rozsiadły się na krzesełkach, z kolanami pod brodą, by pilnie, jak policyjne psycholożki obserwować swoje i cudze dziatki – przyniosłam ciasteczka, pora na kawę! -  i wyprowadziłam je z placówki jak Der Rattenfänger braci Grimm.
Bez fletu. Symfonią bezpłatnych kalorii.
Albowiem jest we wsi sklep, w którym podają kawę z lśniącego chromem ekspresu.
Wieś z aspiracjami, nasze prywatne Midsomar, więc i sklep w kolorystyce Cath Kidston, gdzie jaja tylko od szeroko uśmiechniętego drobiu, a mąka wyłącznie z ukontentowanej pszenicy.
Zastawiłam wyjście krzesłem, rozdałam ciasteczka, przetrzymałam mateczki przez dwie godziny.
Henryczek trochę się osmarkał, ale wszystkim zdaje się wyszło na dobre.
Très bien.

(...)
Potret matki. Dynia, 2013. Kolekcja prywatna.

  
Potret ojca. Dynia, 2013. Kolekcja prywatna.


(Od razu widać, kto jest cichy, pokornego serca i układa buty w porządku alfabetycznym.)

©kaczka

1166

[16 Jan 2013]

- Co ci się najbardziej wczoraj podobało w zakładzie wychowawczym, Dyniu?
- M[l]eko. Banan. Cias[t]ko.


©kaczka

1165

[15 Jan 2013]

Spadł śnieg.
Spadła temperatura.
Nie potrzeba chować masła do lodówki.
W kuchni – tej bez ogrzewania - wymarzona temperatura dla karibu lub idealna woliera dla pingwinów.
W zakładzie wychowawczym Dynia nabiera manier i wyrazów bliskoznacznych.
Painting!’ – poucza okazując nam swoje pikasy i matisy – ‘Painting! Not pykczer!
Zakład wychowawczy, frontem do rodzica, działa od dwunastej trzydzieści do trzeciej po południu.
Dwa razy w tygodniu Norweski musi wyjść z pracy w czasie przerwy obiadowej, odebrać Dynię z ochronki, dostarczyć do zakładu (osiem mil), wrócić do pracy, zamieszać w kolbie, wyjść, odebrać z zakładu, przekazać Dynię ochronce na trasie, bo trzecia po południu to dla ochronki czas zbierania dziateczek z okolicznych szkół, wszechnic i uniwersytetów i wreszcie wrócić do pracy. Do tego jeszcze odrobić utracone godziny.
W przeddzień trzeba przyszykować torby ze spyżą, deskę serów i frukty (według szkiców Madame Sacrebleu), setki gaci na zmianę, wyprasować kalosze i strój płetwonurka. Można to również robić w dniu zero o czwartej pięćdziesiąt rano, ale wtedy w kuchni zbierają się karibu i pingwiny. Poza tym trudno wbić nóż w zamrożone masło. Prościej pewnie pocierać chleb o kostkę.
Niech no nas ktoś przebije w konkursie na najbardziej udaną samoudrękę.

©kaczka

1162-1164

[12-14 Jan 2013]

(...)
Zdumiewające, że ktoś, kto potrafi urządzać wieloaktowe przedstawienia teatru cieni, może mieć tak mizerną kontrolę nad własnym pęcherzem i perystaltyką jelit.
Ciało nie nadąża za galopująca wyobraźnią.


(...)
Staram się przy tych kwitach unosić nad narodowymi stereotypami, ale nie daję rady, gdy jakiś quasi Berlusconi, profesura kreatura, odsyła mnie do kąta za pracę, zacytujmy, wykonaną zbyt dokładnie. Potrząsa takiowaki, son-of-the-Makka-Pakka (nauczeni doświadczeniem, stosujemy cenzurę i prewencję), zbiorczym kwitem i mówi nad moją głową w przestrzeń, udając, że jestem z powietrza, że mnie wytarło z obrazka, zmazało i zanihilowało, że w tym oto zbiorczym kwicie występują tylko moje zdania.
Może gdyby napisał więcej niźli dziesięć własnych, łatwiej byłoby mu je odnaleźć w tłumie?
Boli mnie, fizycznie mnie boli, zadawanie się ze skurczysynami.
I nie przynosi tu już żadnej satysfakcji udowodnienie, że mam rację.
(Rację nijak nie związana z formatem XX chromosomów, ani z tym, że komuś może się wydawać, że z definicji jestem stworzona wyłącznie do tego by wpinać sobie pióra za skąpe bikini lub przynosić kapcie.)

(...)
Ułożyliśmy tysiąc kawałków układanki.
(Każdy ma taki zen na jaki sobie zasłużył. Nasz jest klasy ekonomiczno-turystycznej.)
Monument straconego czasu.
(Inwestycja: siedem dni, siedem butelek wina i dziesięć eurocentów - przecena w sklepie Wszystko Za Jeden Euro).
Mimo aktywnego udziału hobbita w procesie (od)twórczym nie utracono żadnego z tysiąca elementów.
Żadnego lasu, żadnego krzaczka, żadnego pola pszenicy, żadnego nieba lazuru.
Czasem tylko z krzaków wystawał niekompatybilny korpus Kubusia Puchatka albo ryj świni Peppy. Hobbit dokładał swoje do tysiąca.
Swoją drogą, jak wygląda kontrola jakości w fabryce układanek?

©kaczka

1161

[11 Jan 2013]

(...)
Krótka historia wszechświata. Wydanie pierwsze. [2013]


(...)
Dynia nie negocjuje z postaciami fikcyjnymi.
Powołana do życia Wróżka Poopuszka, daleka krewna Zębuszki, efemeryda na potrzeby klozetowego treningu,  hojnie obsypująca profitami  kompatybilne z armaturą łazienkową dziateczki, nie ma u Dyni żadnego autorytetu.
(Może nawet i dobrze, bo nie do końca przemyśleliśmy kwestie techniczne – skoro Zębuszka wymaga zostawiania dowodów rzeczowych pod poduszką... nie, to nie był słuszny kierunek.)
Tedy Dynia drze się z wysokości toaletowej porcelany: 'Marties! Pińć! MAAAAAAAAMA!' I to matka wydaje z sejfu precyzyjnie odliczone pięć kolorowych cukierków.
Ta umowa o dzieło nie jest doskonała.
Co zrobić, gdy zleceniobiorca pozbędzie się dowodów przy użyciu spłuczki? Albo gdy wykona zlecenie w trakcie embarga na dostawy słodyczy spowodowanego spluwaniem obiadowym burakiem?
No co?

(...)
Plan, by zignorować ‘OH, SHIT!’ a wtedy dziecina straci zainteresowanie, się nie powiódł.
Plan, by zamęczyć gadką umoralniającą – również bez rezultatu.
Plan, by zastąpić ‘OH, SHIT!’ słowem mniej wulgarnym  lub wulgarnym po węgiersku lub w swahili – bez powodzenia.
Pozostaje mi pożyczyć jej moją podkoszulkę.



©kaczka

1159-1160

[9-10 Jan 2013]

(...)
Anglikański zakład wychowawczy z tradycjami różni się od naszej proletariackiej ochronki.
Anglikański zakład wychowawczy prowadzi najprawdziwsza Madame Sacrebleu z kontynentu.
Do zakładu droga wiedzie przez cmentarz.
(Na Halloween dekoracja jak znalazł.)
Do zakładu uczęszcza klasa średnia, co widać po imionach nad wieszakami w szatni: Coco, William, Wilbur, Henryczek, Maria Józefina. W proletariackiej ochronce: Sky, Summer, Riley, Beyonce, Fuchsia, Pelargonia, Pergola oraz Harper.
W zakład wychowawczy Dynia weszła jak nóż w masło.
W ciągu godziny zużyła roczny zapas papieru przeznaczony na dzieła malarskie.
Od niechcenia zbudowała słynną różową wieżę.
Oraz powiedziała ‘OH, SHIT!’ gdy Henryczkowi wymsknęła się z rąk karafka.
(Klasa średnia spąsowiała.)
Co było dalej wiemy z drugiej ręki, bo jako jedyni  nie byliśmy przymocowani do dziecka lękami separacyjnymi, więc miast siedzieć na niewygodnych krzesełkach, poszliśmy do pubu po drugiej stronie szosy.
Ponoć Dynia kontynuowała malowanie, a potem mianowała się hersztem gangu i skłoniła całą bandę do wspinania się na rozmaite podwórkowe koromysła.
Wspinał się nawet Henryczek, którego własna matka uważa za Ananiasza Pupilka Naszej Pani.
Dyni się podobało.
Zapowiedziała, że jeszcze tam wróci.

Trapi mnie melancholia, że oto już, bezodwrotnie, bezpowrotnie wciąga ją system.

©kaczka

1157-1158

[8-9 Jan 2013]

(...)
Martwiłam się, że oddam moją najurodziwszą  Dynię z cukru i piór anielskich do anglikańskiego zakładu wychowawczego z tradycjami, a oni mi ją tam zdemoralizują, nauczą pić, palić, spluwać, dłubać w nosie, kontestować, anarchizować, dziergać tatuaże z opakowań gumy do żucia i ciskać słowem wulgarnym.
Przynajmniej to ostatnie nie spędza mi już snu z powiek.
To Dynia będzie mentorem.
Oh, SHIT!’ wypada z jej ust tak wyraźnie jakby dykcji uczył ją sam Jan Suzin.
Na Dyni obronę, zawsze w doskonałym kontekście i z fenomenalnym wyczuciem sytuacji.
Plan Norweskiego, że wmówimy personelowi, iż Dynia marzy o tym, by zostać pastereczką i zwołuje swoje - OH, SHEEEEEEP, SHEEEEEEP! - owce, jest bez szans.

©kaczka

1155-1156



[6-7 Dec 2013]

(...)
Bieżąca imaginancja i chiromancja Dyni (oprogramowanie podstawowe v.1.0) pozwala na udawanie, że ‘kapaTi’ [1] w pustej filiżance jest wrzątkiem.
- CHU CHU! – Dynia chucha.
Że plastikowe dzieci mają permanente rozwolnienie.
- Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii! – Dynię skręca, gdy zdejmuje im pieluchy i egzekwuje siedemdziesiąt widzialnych chustek, aby obetrzeć niewidzialne ekskrema z polietylenowych zadków.
Że można ugotować zupę z wody i płynu do kąpieli.
- LYSZYS [2], MAMA! – przekonuje Dynia i cieszy się, gdy winszuję sobie, aby mi przylać repetą.
Że z waniennej piany można udrapować sobie perukę i zarost i udawać kogoś innego:
- MNIKOŁAJ! [3]
Ale, że można różowym widelcem lalki Loli sprawdzać parametry życiowe pająka rozpiętego między kubłami na śmieci...
- MAAAAAAMA!? PATER!!! NO EAT! NOOOOOOOO EAT!!! [4]
Poza tym Dynia lubi informować.
Ochronka już wie, że matka Dyni przekąsza arachnidami jak arachidami.

[1] w oryginale cuppa tea  z wiejskim akcentem
[2] oszczędnie o delicious
[3] wiadomo z kim i w jakim języku warto trzymać
[4] tłum. ‘Odbiło ci?! Nie jedz pająka!

(...)
Zapomniałam, że przeczytać tysiąc stron kwitów, zaznaczyć błędy, dwuznaczności i inne nieuczciwości czerwonym ołówkiem, napisać na ten temat kilkanaście stron tekstu to w zasadzie przyjemność obcowania z własnym intelektem.
Gdyż bywa i tak, że pozostali wyznaczeni do czytania niby przeczytali to samo, ale ich kwity (z moimi identyczne) zawierają wyłącznie obietnice zwrotu raju utraconego wraz z odsetkami. (Ich Ikea, odniósłbyś wrażenie, ma wyłącznie samonakrywające się stoliczki z dostawą do domu i bez konieczności samodzielnego składania.)
Sprawdza mi się tu, że ci, którzy wiedzą najmniej, wiedzą o tym najgłośniej.
Teoretycznie, człowiek skonfrontowany – czerwono na białym – z błędami, dwuznacznościami i innymi nieuczciwościami, weryfikuje swoją opinie. (Nie wymagam nawet, by publicznie zjadał napisane słowa albo ciął nimi sobie żyły.)
Teoretycznie (!).
Wygrzebałam tedy resztkę czerwonego ołówka ze śmieci i dalej jak Robin Hood na Rosynancie bronię naszych podatków.
Dwadzieścia osiem skrupulatnie uzasadnionych argumentów później  (plus jedną bajkę nieprzeczytaną dziecku przed snem) nadal otrzymuję listy ‘nie bo nie’.
Fascynuje mnie mechanizm, czy to dlatego, że jestem kobietą, czy dlatego, że reprezentuję kraj, który nie jest po sąsiedzku (jak na festiwalu pieśni i tańca Eurowizji), czy dlatego, że po prostu mam rację?
I czy w bezpośredniej konfrontacji też będzie ‘nie bo nie’.

©kaczka

1154

(...)
Producencie ciastoliny,
Jeśli twój dział badań i rozwoju poświęcił ostatnie dwadzieścia lat na wyprodukowanie czterdziestu sześciu odcieni lazuru lub trzydziestu dwóch wcieleń turkusu, wiedz, że na marne.
Jeśli planujesz zalać rynek ‘sycylijską cytryną’,  ‘akermańskim stepem’, ‘czardaszem z gulaszem’, ‘dziewięćsiłem na wydmie’ – na marne!
Na marne, bo metrowym kurduplom potrzebna jest jedynie ciastolina w kolorze ‘paw i sraczka’.
Który, tu porada gratis, powstaje, gdy zmieszać wszystkie kolory z twej palety.
Czterdzieści sześć odcieni lazuru i trzydzieści mgnień turkusu.
Gdy matka nie patrzy
.

(...)
Lekcja dziesiąta.
Staruszeczka z kuszą zaczęła dzielić się ze mną rodzinnymi problemami.
Tu koleje państwowe z górką rozrządu, tu karawana tirów, tu międzynarodowy dzień wyprowadzania koni na spacer po drodze widocznej na międzynarodowych mapach, tu przedszkolaki na trójkołowych rowerkach, tu rondo z rond i doniczki z fikusem.
Więc, że i bez tego, że siódmy mąż córki okazał się złamasem, mam na czym się skupić.
Czas przyspieszyć, kaczko.

(...)
Swoje fiksacje Dynia realizuje z zaangażowaniem i wydajnością obłąkanego przodownika pracy.
Gruffalo.
Od wyjęcia spod choinki do dziś, obie części obejrzeliśmy kilkadziesiąt tysięcy razy.
Z tematu jestem gotowa wystąpić w Wielkiej Grze.
Żeby tylko.
Mamy nową grę towarzyską, która przebija salonowca.
Treścią gry jest wyskoczenie zza węgła. Wyskakujący  wyskakuje z okrzykiem: ‘MAJN GRUFFALO! MAAAAAMA!’.
Dodatkowe punkty uzyskuje się, gdy wyskakiwanemu wypadnie z rąk porcelanowa zastawa z Ikei.

(...)
Ochronka, skoro już o fiksacjach, nie pozostaje w tyle.
Z listu od:
... ten tego rozbudowując wokabularzyk, chciałabym wykorzytać fakt, że dzieci lubią się bawić w sklep, dlatego więc byłabym zobowiązana, gdybyście dostarczyli razem z Dynią puste opakowania po polskich i niemieckich produktach żywnościowych, poważam. Ochronka.
Że Rubenito przyniesie słoik po gazpacho, a Dynia mu torebkę po kiszonej kapuście?
Unikając bólu głowy, który wywołałaby analiza tego pomysłu, unikając pokusy włożenia Dyni w kieszeń puszki piwa żubr, wykazując spolegliwość i chęć współpracy, wymyśliłam, że zamówię w sieci Kaufladen-Zubehör im Metallkorb, gefüllt [1].
O ironio, o globalizacjo!
Treść jak z półki w tutejszym supermarkecie.

[1] przysięgam, że szukałam takowych opisanych słowiańskim dialektem, ale jedyne, co oferowały wyszukiwarki  na kombinacje haseł ‘żywność – produkty – miniatury – dzieci – zabawa – w sklep’ to miniaturki alkoholi


©kaczka

1153

[5 Jan 2013]

(...)
Coraz częściej nie potrafię Dyni ogarnąć słowem.
Słowa płaskie, Dynia minimum pięciowymiarowa.
Rumiany, płowy, pyskaty umbilicus universi [1], zarządca orbit, mechanik planet, dozorca galaktyk.
Boska cząstka. Niewiarygodnie doskonała [2].
Bozon w różowych gaciach halokyty, nawołujący przez kasowy megafon ‘plyz ołonc raz szibko’ [3].
Niby nasz, a przecież coraz mniej nasz.
Ma toto swoje plany czasem chytre i nikczemne, swoje cele, swój charakter, swoją wole, jakieś sprawy, tajemnice, alternatywne gospodarstwo domowe zasiedlone przez wypchanych trocinami wyrzutków,  różową kasę z plastyku, dwadzieścia torebek, kwity i własny długopis do tych kwitów.
Coraz bardziej swoje życie.

(...)
W jednej z dwudziestu torebek.



©kaczka

[1] Za Gałczyńskim: ‘Przechodniu popraw ew. błąd koniugacyjny’
[2] Disclaimer: doskonała nieobiektywną doskonałością własnego dziecka
[3] tłum. ‘Bezzwłocznie wyskakuj z jednej mandarynki.’

Postokolicznościowo

(...)

(...)
I po świętach.
W tym roku Weihnachtsbescherung pod sałatkę z kartofli i dzwony z brandenburskiej katedry.
Wywiódł Norweski w pole nieletniego biorcę prezentów, ja udrapowałam pod choinką prezenty, wygładziłam kokardki i ściągnęłam dzwony z youtube.
Biorca nie dał się zwieść i torturowany przez cioteczki  via skype na okoliczność ‘kto ci przyniósł te wszystkie śliczne prezenty i dlaczego Mikołaj’ twardo trzymał się wersji ‘mamaipapa’.
Najcudowniejszy świąteczny prezent? Różowa, sklepowa kasa z czytnikiem czegokolwiek w paski (łącznie z pidżamą Norweskiego), z różową kartą kredytową, z megafonem i pakietem banknotów o tych samych numerach seryjnych.
(BDZYNK BDZYNK. Dozgonnie ci wdzięczni, ochronko. BDZYNK. Powieka nerwowo.)
Puszka zupy pomidorowej chodzi po milion pięćset dwa dziewięćset.
Do tego dwa zyliony zwrotu za kaucją, bo tylko tak można logicznie wytłumaczyć, czemu metrowy subiekt wpycha kupującym całokształt żywej gotówki wyjęty z sejfu.
Tym, albo, że wyglądamy jak napad rabunkowy.
Czego w tym roku nie wypełniły kwity, a wypełniły wszystko, zajęli goście.
Najpierw trzy pokolenia bałkańskie zjechały z kolędą, babą drożdżową tapicerowaną czekoladą, o wielkości amfiteatralnej (na kolanach tę babę wieźli z Triestu) oraz nieopisaną masą słowiańskich zdrobnień i czułości. I babę i czułości ljuba Dynia skonsumowała do przedostatniego okrucha.
Potem przez tunel, deszcz, Londyn i mgłę przedarła się Lou z drobnymi swymi dziateczkami, misiem pandą w skali 1:1 trwale przytroczonym do młodszego dziecka, z misiem psem – skala 1:1 trwale przytroczonym do starszego dziecka, z wózkiem terenowym niekompatybilnym z British Railways i torbą Mary Poppins – jak Mary Poppins miała w tej torbie wszystko, od kolekcji syropów na kaszel,  przez wyborną czekoladę, po siedmiusetprocentowe piwo.


(Lou. Sama. Pociągiem. Metrem. Przez Londyn. Pociągiem. Z dwójką żywiutkich nieletnich. Z psem. Z pandą. Z piwem w szklanych butelkach.  Z czekoladą. Owacja, beatyfikacja, kanonizacja!)
Dziateczki Lou nauczyły Dynię skakać po łóżkach. Nie pozostaliśmy dłużni, zorganizowaliśmy pospieszny fakultet z brodzenia po kałużach i wspinaczki po budowlanych samowolkach.
Miś panda, ofiara uciśnienia, nieustannie rzucał się samobójczo  pod czyjeś nogi.
Mimowolny uczestnik pandamonium.


Były momenty, że trzeba nam było zawzywać oddziały ONZ, by rozstrzygać konflikty wśród kurdupli, choćby te samantyczne, gdy Dynia i Pociechatje nie mogły ogarnąć, że ich matki mogą być jednocześnie ciotkami. (- MAMA! -  CIOCIA! – MAAAAAAAAMA! – CIOOOOOOOCIA! i dawaj naruszać nietykalność podczas, gdy nieczułe matki-ciotki konały ze śmiechu.)  Jednakoż, gdy odjechali, gdy do Dyni dotarła nieodwracalność tego odjechania, rozszlochała się z rozpaczy, pustki i nieszczęścia na trzy kwadranse.
My straciliśmy trzeciego do wiecznie zimnej kawy, do grogu i brydża.


Nie możemy sobie znaleźć miejsca po dwudziestej, gdy Morfeusz zasysa nieletnich.
Dziś złożyłam podpis na ostatnim kwicie i wyrzuciłam ogryzek czerwonego ołówka.
Dynia pouczona przez Pociechatje uparcie nazywa słonia – olifantem.
Budzik nastawiony na piątą rano.
Postnoworoczna depresja.

(...)
Widzieliście!

©kaczka