Image Slider

[261]


[30 Mar 2016]

(...)
W tym roku do czekoladowych żniw przystąpiliśmy we wszystkich dostępnych obrządkach.
W sobotę dziateczki ryły w ogródku u Ryfki szukając czekoladowych monet wypłaconych z sekretnych kont w szwajcarskich bankach. Tylko Biskwit nie był zainteresowany, bo znalazł  w garażu Ryfki rowerek, hulajnogę i deskorolkę. Na kolację miała być pizza, ale wydarzył się cud purymowy i wyszła nam  maca z serem i szynką, bo drożdże najwyraźniej przewiało od przeciągów generowanych przez rozbuchane kinetycznie kurduple.
W niedzielę było po anglikańsku. Podczas, gdy dorośli raczyli się gotowaną brukselką i sztuką mięsa w miętowym sosie, kombajny do zbioru czekolady przekopały dwupoziomowy ogródek w poszukiwaniu wyspiarskich jaj, których kubatura niezmiennie od stuleci  podawana jest w imperialnych jednostkach.  Uncjach, funtach i jardach. Tylko Biskwit nie był zainteresowany, bo znalazł w garażu kosiarkę do trawy i dmuchawę do jesiennego liścia.
W poniedziałek uczestniczyliśmy w ekumenicznym, ewangelicko-katolickim polowaniu na czekoladowe zające. Ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne imprezę zaaranżowano na plebanii. Jak co roku, głównym sponsorem tego performansu  była miejscowa fabryka kaloszy i prezerwatyw. Drużyna 'Dynia i Hauptcioteczka' była niepokonana. Tylko Biskwit nie był zainteresowany, bo znalazł organy i sznur w dzwonnicy.
Od poniedziałku przebywamy u Hauptcioteczki i dzieciny nie muszą polować na czekoladę.
Czekolada sama za nimi chodzi i stanowi, jak u Inków, czy innych Azteków, podstawę ich diety.

©kaczka

[260]

[26 Mar 2016]

(...)
EGGspozycja
(...)

Koncepcja anarchistyczna: Biskwit; 
większość kresek, po których można odróżnić tygryska od wiewiórki: kaczka; 
kamuflaż tygryska: Biskwit; 
sawanna: Biskwit;
wschód słońca nad sawanną: Biskwit

Motto: 'Bo mnie się wszystko z tygryskiem kojarzy.'

Uważni dostrzegą anemiczny zarys dwóch jaj, które według konspektu dydaktyczno-wychowawczego miał wraz ze mną przyozdobić Biskwit.
Ta narzucona koncepcja artystyczna rozdrażniła malarza, który wykoleił rozpędzoną lokomotywę swojej wyobraźni
Wesołych świąt i smacznego tygryska!

©kaczka

SHARE WEEK 2016

[23 Mar 2016]

Wczoraj wystartowała kolejna edycja  akcji ‘Autorzy polecają autorów’ (SHARE WEEK 2016), którą od pięciu lat organizuje Andrzej Tucholski (naczelny psycholog blogosfery, Padawan Kominka aka Jasona Hunt’a, opcjonalnie tegoż Batmana-Kominka - Robin). Akcja jest znakomita i opinię tę głoszę wcale nie dlatego, że rok temu otarłam się o schodek, na którym ustawiono drabinę, po której wchodziło się na podium, na którym stała doniczka z wybujałą magiczną fasolą, na której szczycie posadzono tych, których rekomendowano najczęściej.
(W tym miejscu ogromne podziękowania dla ubiegłorocznej ekipy od kaczego PR: Olgi, Deszczowego Domu Jareckiej, Mamy w Centrum i Mamy Janka)

Otóż dlaczego taka znakomita?

Blogerzy obowiązkowo czytają innych blogerów, czy to z miłości (tu, wiadomo, nie ma sensu szukać logicznego wyjaśnienia), z zawiści (‘A to ... syn! Dorobił się na reklamie czopków na hemoroidy! BARTEROWO!’), czy też uprawiając łagodne (lub mniej łagodne) szpiegostwo przemysłowe (‘Nie kopiuję! Ja się INSPIRUJĘ!’). Nie od rzeczy jest zatem podejrzewać, że skuszeni wieczną chwałą mogą powyciągać z rękawów prawdziwe asy blogowych rekomendacji, a tym samym dostarczyć społeczeństwu kierunkowskazów ku smakowitej lekturze.

(I nie trzeba wysyłać smsów!)

Cytując Głównego Organizatora:

(...) 1. Na swoim blogu lub kanale video publikujesz materiał, w którym polecasz innych autorów (blogerzy - blogerów, youtuberzy - youtuberów).
2. Kryterium jest JAKOŚĆ i WAŻNOŚĆ danego autora w Twoim życiu (zasięgi, popularność, itp. - tym razem nieistotne.)
3. Link do swojego materiału blogowego wrzucasz do komentarzy POD TYM wpisem, a link do materiału video pod filmem.
4. Swoje polecenia przepisujesz do odpowiedniego formularza (formularze do pobrania również TUTAJ)
5. Dajesz znać poleconym osobom, że je lubisz i dobrze się bawicie.
(...)

(Punkt piąty należy uzupełnić o wyjaśnienie. Polecone osoby nie muszą czuć zewu polecania i brać udziału w akcji, ani tym bardziej rewanżować się polecającemu. Nie trzeba z obawy przed nagabywaniem symulować  zespołu cieśni nadgarstka, lub wychodzić z domu w peruce, rogowych okularach i sztucznych bokobrodach. Nie to nie – mówi Andrzej. – SHARE WEEK to nie łańcuszek.)

(...) W SKRÓCIE: Polecasz TRZECH lubianych twórców internetowych na swoim blogu/vlogu, link do polecenia wrzucasz do komentarzy u Andrzeja, a same polecenia wrzucasz do odpowiedniego formularza i wszystko jest super. (...)

Akcja trwa od 21 marca do 3 kwietnia, potem tysiące głosów zostaną podsumowane i wszyscy będziemy mieć co czytać.


>>>Trzy blogi stanu przyjemnej ważkości według kaczki<<<
...
...
...
Pierwszy to Dziennik Frazeologiczny Katechrezy. Wchodzisz tam, jak docałodobowego baru ‘all-you-can-READ’ z szyldem ‘U Słowo(S)twórcy’i nie wiesz, czym się najpierw napychać. Treścią, czy formą?  Związki frazeo jedzą Katechrezie z ręki i tylko dla niej stają na głowie, albo robią szpagat. Jeśli jeszcze nigdy tam nie byłeś, Czytelniku, idź, a chyżo, nie trzeba rezerwować stolika, konsumuj na miejscu oraz bierz na wynos, ile tylko uniesiesz i rozdawaj głodnym. Ja niedawno wyniosłam złotą myśl wprost na makatkę:

‘Może stamtąd przyszłam?
Z postanowienia w samym środku siebie,
że cokolwiek jest, ma dobry kawałek?’


Wykułam ją, nie bez trudu, pikselami na ekranie laptopa i dzień w dzień, przy jej pomocy, próbuję znaleźć drogę do samego środka siebie, gdyż skurczysyn Minotaur podwędził mi nitkę, na którą mozolnie nawlekałam chemiczne cząsteczki szczęśliwości i samozadowolenia. I trochę się błąkam.
(PS Jeśli nie masz czasu na więcej, to koniecznie każ sobie zapakować ‘Prymuski patriarchatu’ )
...
...
...
Drugi to nawet nie blog. To miejsce, gdzie, nie wiadomo, czy do końca legalnie, rozmontowuje się (a może destyluje?) tęcze. Pozyskane w ten sposób barwniki służą do zamalowywania społeczeństwu jego splinów powszednich i dekorowania optymistycznym garnirem nieświeżej degrengolady z nóżek, serwowanej na bankiecie życia. Podobno najszybciej schodzi tam ultramaryna.  To również pralnia dobrych uczynków, wylęgarnia kultowych ilustracji do kultowej literatury dziecięcej (kaczka Katastrofa!) i nieustanny wirtualny wernisaż.
Taaaaadam! Dobro narodowe! Elżbieta Wasiuczyńska Ilustracje
(PS Na początek: Narodowa Epopeja o Ufie. Lektura komentarzy wskazana.)
...
...
...
Trzeci blog, to prorokini wołająca na puszczy, najgorzej takiej we własnym kraju – Takiej Sobie Matce, która DOSTRZEGA to, czego nie widzą inni i o tym opowiada. Czasem szturchnie puentą, czasem tą puentą zdzieli przez czerep, a czasem powie ‘Eee, patrz tam! Wróbelek’, a gdy się człowiek odwróci szpetnie nabrany na ornitologię, okazuje się, że Taka Sobie zniknęła zostawiając go, by prostą lub nieprostą drogą doszedł sam do jakiegoś  (autobiograficznego) wniosku.
(PS Akurat trwają tam dosadnie ekumeniczne rekolekcje wielkopostne)

Czwarty blog, bo nagle sama czuję zew polecania i nie mogę przestać: Od środka.  Anatomia i fizjologia bardzo n i e p r z y p a d k o w e g o macierzyństwa, a między wierszami finezyjny poradnik, dla tych, którzy też chcieliby tak nieprzypadkowo. Idę tam, przysiąść w kącie, gdy tracę cierpliwość.Lekką ręką licząc, pięćdziesiąt razy dziennie?
(PS TU )

Na piątym miejscu chciałam wpisać Bebe, Królową Lakonicznej Kreski, malującą obrazy i tuszem, i słowem, i myślą, i zadbaniem i uczynkiem, ale że ona tu prawie mieszka, to obawiam się, że powiecie, że to nepotyzm, kumoterstwo, kazirodztwo i paralotniarstwo.
(PS ... ale zerknijcie na Picture of the Day)

Po resztę, idźcie do Czytelni.
(Boczna szpalta. Po prawej.)
Bo jest w czym wybierać.

©kaczka

[259]

[22 Mar 2016]

(...)
Still alive.
Akurat biegłam w trzy różne strony, dźwigając na barkach brzemiona mojego własnego świata.

Maluj kotka,  nastaw pranie, wytrzyj lepki blat, zajrzyj do kwitów, sprawdź pocztę, chcę chleb, ale bez skórki, ten pomidor krzywo na mnie patrzy.
Sprawdź pocztę.
W poczcie  ‘We are still alive’.
Wiadomość ze  środka Brukseli.
Zastygłam.
Ciężar kotków, blatów, chleba bez skórki rozsypał się we mnie.
I stałam tak dość pusta i lekka, odurzona nagłą, niechcianą świadomością, że cokolwiek to jest  może trafić i we mnie, skoro tak nagle i z impetem przecina mi po raz kolejny drogę.
Mam plan.
Przyznaję, dość prowizoryczny.
Namaluję kotka, nastawię pranie, wytrę blat, chleb obedrę ze skóry, przed snem odgarnę płowe grzywki i w czoła pocałuję, a potem  usiądę do kwitów. Choć na te kwity akurat dziś, z całą pewnością, nikt już w Brukseli nie będzie czekał.
Nie mam wpływu na to, czy następnym, który zapuka do drzwi będzie domokrążny sprzedawca  sznurówek, czy diler apokalipsy.
Still alive.’
Wciąż. Jeszcze. Nadal.
Teraz.


©kaczka

[258]

[21 Mar 2016]

(...)
Przerywnik.
CSI Crime Scene Investigation
Offline Free Game
Dołącz do ekipy CSI: Crime Scene Investigation, aby rozwiązać jedne z najbardziej makabrycznych zbrodni na ładzie, porządku i dyscyplinie.
Poziom 724: ‘Kto zabił Elmo?
Tryb gry: pojedynczy gracz, w detalu: osamotniona matka

 
 
... i nie było mnie góra kwadrans. Wyszłam, wróciłam, mieszkanie splądrowane, świadkowie zniknęli, a nieboszczyk milczał wymownie.

©kaczka

[257]

[19 Mar 2016]

(...)
Dalej było tak.
Za kwadrans trzynasta umyłyśmy po raz czterdziesty piąty zęby (Biskwit osiągnął fazę bardzo zaawansowanej stomatologicznej obsesji), z myślą o Jewdokii sprawdziłyśmy, czy mamy na nogach jednakowe skarpety i  podjęłyśmy trud skradania się w kierunku  placówki.
Za pięć trzynasta z ulgą zarejestrowałam, że przed zwodzonym mostem kłębi się tłum mocno zdezorientowanych rodziców i wszyscy udają, że przechodzili tędy przypadkiem.
Jewdokia obuta w kozaczki na wysokim obcasie, stała na głazie narzutowym ustawionym przed placówką w celach dekoracyjnych [1], zaglądała przez płot i pełniła rolę komentatora aktualnej sytuacji polityczno-społecznej. ('Iduuuu... nie idu! Odkrywaju! Niet! Nie odkrywaju!'). Rosyjska diaspora falowala w rytm tych komentarzy.  Iduuu! – zbiorowe, entuzjastyczne Aaaaaaaaaaaaaaaaaa! Nie iduu! – rozczarowane yyyyyyyyyyyyyyyy...
I zsynchronizowałaby się ta diaspora oddechowo w stopniu doskonałym, jak chór chłopięcy Stuligrosza, gdyby, rzecz jasna, nie Biskwit. Biskwit zaszedł Jewdokię od tyłu i wyemitował  ‘AGGGGGGGHRRRRR’, gdyż Biskwit pasjami wciąż lubi być tygryskiem. Z tego zaskoczenia Jewdokia straciła równowagę i odpadła od skały. Szczęśliwie w  locie Ikara, gdy kąt między Jewdokią a gruntem zaostrzył się dramatycznie, podtrzymały ją życzliwe  kumy, opatrując zadarzenie donośnym bezdechem: Yyyyyyyyyyy.............CH!
(W oparciu o dotychczasowe dowody nie przesadzę pisząc, że dla Jewdokii Biskwit na pewno nie jest ekwiwalentem przynoszącej szczęście króliczej łapki.)
Tymczasem podniósł się już zwodzony most i naród popędził ku sali gimnastycznej niosąc na ramionach Jewdokię. Tam w blokach startowych czekały dziateczki karnie przyklejone do krzesełek ustawionych w okręgu, a  dostępu do nich strzegły strażniczki obuwia zmiennego.  Trochę potrwało nim jedni rozzuli się do skarpet, a drudzy wzuli kapcie, które ‘zupełnie przypadkiem zawsze noszą za pazuchą i oooo... akurat dzisiaj jak znalazł!’. Gdy już wszyscy wypełnili pomieszczenie, zużyli wszystek dostępny tlen, przyczepili się jak glonojady do pleców swego potomstwa, odpalili urządzenia nagrywająco-transmitujące i przetestowali błysk fleszy, przemówiła Dyrekcja placówki, tradycyjnie, przez wyłączony mikrofon. Jednak, nawet przez ten wyłączony mikrofon dotarło do zebranych, że uporczywie myli Wielkanoc z Bożym Narodzeniem i mami młodzież rychłą ekspektatywą wizyty świętego Mikołaja?!?
Uczestniczenie z Biskwitem w zgromadzeniach publicznych nie jest zajęciem szczególnie wdzięcznym, gdyż Biskwit w swej megalomanii jest przekonany, że wszystkie one są na jego cześć. Jeszcze mniej wdzięczne jest tłumaczenie Biskwitowi, jak faktycznie zorganizowany jest ten świat oraz wyciąganie Biskwita spod świateł reflektorów rozwieszonych nad sceną życia.
Za nogi. Lub inne wypustki.
Z tej przyczyny nie bardzo czuję się na siłach zrecenzować część artystyczną wieczernicy kolęd wielkanocnych odbywającej się w południe. W percepcji sztuki nie pomagał fakt, że dla publiczności przewidziano wyłącznie miejsca stojące, a Biskwit waży dwanaście kilogramów. Obsadzony na moim ramieniu Biskwit znudził się jeszcze przed pierwszym refrenem ekumenicznej pieśni o nadchodzącej wiośnie oraz jej konsekwencjach  i zaczął znieważać aktorów pierwszego planu, w tym miągwę w koszulce ‘I am a wild one’. Jakich obraźliwych gestów użył Biskwit z bocianiego gniazda pozostanie tajemnicą. Istotne, że miągwa w pewnym momencie przestał w odwecie pokazywać język, zapowietrzył się i popadł w nieutulony szloch. Do miągwy podbiegła naszpani, a ja z niebywałym refleksem zdążyłam przykucnąć za plecami operatorów kamer  rozepchanych w pierwszym rzędzie. Takoż, ha!,  zarejestrowany kątem oka oskrżycielski palec miągwy skierowany w naszym kierunku, rykoszetem trafił w kogoś innego. Biskwit zaś po raz kolejny udowodnił, że w dziedzinie ‘wild one’ to on nosi koszulkę lidera.
To jasne, prawda, czemu nie chodzimy z Biskwitem do opery, albo na wernisaże, albo tam, gdzie zupę podają na porcelanie?

[1] W mojej wersji Lieber Gott próbował napomnieć naszpanie i sobie z rozpaczy cisnął

©kaczka

[256]

[18 Mar 2016]

(...)
Naszpanie podnoszą poprzeczkę.
Na tablicy za szafą zawisła kartka ‘W ten piątek o trzynastej śpiewamy wielkanocne kolędy. NUR KINDER! OHNE ELTERN!
Acz, gdy wychodziłam wczoraj z przedszkola dwie suwerenne panie, zapytały czy pamiętam, by przyjść jutro o trzynastej i przynieść obuwie zastępcze.
I teraz nie wiem, czy to test kompetencji językowych, czy emocjonalnych?
A trzynasta tak blisko.

©kaczka

[255]

[17 Mar 2016]

(...)
Świeci słońce, jak również pada deszcz.
Góra na horyzoncie wygląda jak ogromna walizka z rączką uplecioną z tęczy.
Jedna jaskółka nie czyni wiosny.
Czynią ją, jak co roku, klucze mormonów nadlatujące zza morza.
Zabieliło się na ulicach od przebiśniegów schludnych koszul. Pociemniało od prasowanych na kant czarnych spodni.
Wibruje od utahńskiego akcentu. (Większość słów traci ‘t’, ale nic się nie marnuje. Używa się tych ‘t’ w słowach, w których normalnie ich nie ma.)
Amerykańskie franczyzy rejestrują wzrost obrotów w kategorii: nielegalne używki. Kawa americano i pączki z kremem sprzedają się na pniu.
Widać każdy ma taki bunt młodzieńczy, na jaki może sobie pozwolić.
A może piją bezkofeinową?

(...)
Stosunki z placówką edukacyjną imienia Ofiar Holocaustu ze szczególnym uwzględnieniem Anny Frank, nie obfitują jak na razie w intelektualne orgazmy.
Może to na skutek mej oziębłości, a może jednak przez niebagatelne deficyty w intelekcie, które obnaża (sic!) przede mną Królowa tej placówki przy każdym kolejnym spotkaniu. A spotykamy się ostatnio często i to naprawdę nie ułatwia.
No, bo natyka się człowiek na ekshibicjonistę, ten rozpościera poły czaszki  w niezdrowym podnieceniu, a tu jedyne co można powiedzieć to... yyyy? Ale, że co? Ten orzeszek?!
Placówka ze szczególnym uwzględnieniem jest mi jak kapsuła czasu i skansen młodości.
Boazeria na suficie, linoleum na podłodze, na ścianach dekoracje z krepiny, a w powietrzu pył kredy  (oni używają tablic i kredy!) i zapach pasty do podłóg.
Jak trzydzieści lat temu na przeciwnym ideologicznie i geograficznie brzegu Odry!
U wejścia do gmachu wita wchodzących realistyczna gazetka okolicznościowa na temat patronów, chcąc nie chcąc, prowokująca do rozmów o ludobójstwie jeszcze przed pierwszym śniadaniem.
I mimo, że zasady Feng shui są mi obce, nawet ja nie odważyłabym się odmalować dziecięcych korytarzy na soczyście pomarańczowo z krwistą, czerwoną falbaną lamperii.
Na tym tle, snująca się po korytarzach Królowa w zielonych, wzorniczo  upiornie popstrzonych wdziankach z dederonu wygląda jak hydroponiczna hodowla rzeżuchy, która zgubiła się u rzeźnika. Jak garnir z pietruszki na krwistym steku!
Frau Norwesko...’ – mówi Królowa głosem wskazującym mi miejsce w szeregu. Temperatura  głosu nie pozostawia złudzeń, że chodzi o miejsce za linią horyzontu. (Najlepiej za jakimś arktycznym wychodkiem za linią horyzontu.)  ‘Otóż pani M U S I A Ł A źle zrozumieć!  Tak, dzieci  mają trzy godziny angielskiego tygodniowo. Rzecz w tym, że u nas lekcje angielskiego są ... e k s p e r y m e n t a l n e!  To nauczyciel decyduje, kiedy wtrącać angielskie słowa do normalnych lekcji i czy w ogóle wtrącać, bo nie wszyscy nauczyciele czują się na siłach, żeby wtrącać. Dlatego też  pani obawy, że dziecko umrze z nudów są bezpodstawne i nie ma potrzeby, żeby tu się nad pani dzieckiem specjalnie pochylić.

Faktycznie,  nie nad moim dzieckiem trzeba się tu chyba specjalnie pochylić.

(Zastanawia, jak oni wyliczyli te trzy godziny, którymi chlubią się na piśmie (!)  Wywróżyli  z fusów, czy z wtrętów?
Oraz, czy eksperyment nie wymknął się aby Królowej spod kontroli, skoro nasz sąsiad, całkiem niegłupi pierwszoklasista po pół roku edukacji opartej na wtrącaniu, na pytanie ‘How are you?’ odpowiada ‘yyyy...yellow?’)

(...)
Myślę też, że człowiek do szkoły powinien chodzić tylko raz. Każdy kto widział 'Psychozę', wie, że remake udaje się rzadko. I mój też zmierza w złą stronę.

(...)
Nie wiem, co myślałam, i czy w sumie w ogóle, gdy zapisywałam Norweskiego i Dynię na kurs dekorowania pisanek.
Uczestnicy zobowiązani są do dostarczenia dziesięciu wydmuszek.’ – poinformowali Organizatorzy,  dopiero po tym, gdy już uiściłam stosowne opłaty.
Przebiegle.
Po odejściu od kasy reklamacji nie uwzglednia się.

©kaczka

[254]

[14 Mar 2016]

(...)
Dekoracje wyglądały tak.
Dziesiąta rano. Brudne okna.
Na stole pusta butelka po weekendowym winie i kieliszki (‘nie wyniosę, tym razem nie wyniosę, sama tu w końcu nie mieszkam!’), stół zasłany urzędowymi kwitami, autoportretami Biskwita, urzędowymi kwitami  Z autoportretami Biskwita, napoczętymi kolorowankami Dyni, dziesiątkami kredek, resztkami precelków i wiórami z temperówek. Na tym wszystkim dwa laptopy. Oba podłączone licznymi kablami do aparatury podtrzymującej życie. Trzy filiżanki z zimną kawą. Szklanka wody, której i tak nie ma komu podać. Jedno dziecko – odbezpieczony granat bez pieluchy (bo odmawia i co mu zrobisz?) – konwersujące z postaciami z telewizora. kaczka w pidżamie, z kapturem dresowej bluzy na głowie poprawiająca rewolucyjne treści w urzedowych kwitach brokatowym, siedmiokolorowym długopisem w kotki. Za plecami na ścianie porozklejane, jak u psychopatycznego mordercy, slajdy najrozmaitszych prezentacji, wycinki dyrektyw, fragmenty uzasadnień, portrety pamięciowe i wgniecenia w miejscach, gdzie kaczka w bezrozumnej rozpaczy tłukła głową nad treścią kwitów. Na podłodze WSZYSTKIE zabawki (może nawet jakieś dodatkowo przyniesione od sąsiadów) oraz centralnie, kosz pełen rzeczy do prania (na wierzchu liczne ofiary bezpieluchowego lajfstajlu Biskwita).
Biskwit rozmawia z telewizorem, ja gryzmolę brokatem, podłoga się lepi, ewolucja składa nowe gatunki zwierząt futerkowych z kłębów kurzu w korytarzu.
Patologia nasza powszednia z bożonarodzeniowymi elementami dekoracyjnymi.
Dzwonek do drzwi.
To nie listonosz. Ten, jak wiadomo, zadzwoniłby dwa razy, albo zostawił awizo.
Na tym dzwonku ktoś się powiesił i dynda.
Ciskam brokatem o stół, zrywam się z krzesła mląc pod nosem straszliwe wulgaryzmy, przeciąg zdmuchuje mi ze stołu kwity, imaginuję sobie, co zrobię temu, kto wisi, otwieram...
Za drzwiami Szwabskie Kluseczki.
'DZIEEEEEEEEEEEEŃ DOOOOOOOOOOOOOOBRY PSZE PAAAAAANI MAAAAMY DYYYYYYYYNI!'
Wszystkie dwadzieścia pięć Kluseczek i naszpanie.
A mówiły, mówiły naszpanie, że przyjdą, a ja nie uwierzyłam, wyparłam oraz zapomniałam.
I włażą, i się wpychają, korytarz się wybulwia. Z jednej strony dobrze, że ich tyle, nie widać jaka brudna podłoga, z drugiej, bardzo wyraźnie rzuca się wszystkim w oczy pusta butelka po winie i półgołe dziecko, które nie wiedząc, co zrobić z rękami z emocji, przezornie wpycha je sobie do nosa.
Już wiem, co czuje Superman zmieniając garnitur na spandeks w budce telefonicznej. Wiem, bo nadludzkim wysiłkiem, jedną ręką zatrzymując wskazówki zegara, drugą oblekając się w kostium superbohatera, zdążyłam zedrzeć z siebie pidżamę.
Przyszli, bo uczą dziateczki, jak trafiać do swego domu (oraz najwyraźniej do pozostałych dwudziestu pięciu) a także odfajkowują projekt ‘Szukamy zalet naszej urodziwej dzielnicy’ (w tym wypadku wróżę, że będą długo się tak błąkać).
Przyszli, postali, zadeptali podłogę, zeżarli żelki i poszli.
I tylko Dynia wysyczała na odchodne ‘Widziałam, że byłaś w pidżamie!!!

(...)
... a potem poszliśmy do Maksencjusza, ale tam było tylko wino, piwo i cocacola [1]. I nikt nam nic nie dał!!!
Pożałowali dzieciom piwa, bydlaki!

[1] Ród Maksencjusza prowadzi miejscowy wyszynk i dom schadzek. To w sumie tak jak my, ale my przynajmniej rozdajemy żelki.

©kaczka

[253]

[11 Mar 2016]

(...)
Jakiś szał twórczy nad kartką, fruwają kredki, z żółtej została połowa, temperówka rozgrzana do czerwoności, aż dziw, że ucho jeszcze nie obcięte.
- Dyniu – pytam zaglądając przez ramię. – A kto to?
Na kartce Winnetou w skórze tygrysa, przebrany za Pszczółkę Maję, z kokardą w bujnych włosach.
 - Dżizas – mruczy pod nosem Dynia.
Oto – myślę – skutki uboczne nadużycia japońskich kreskówek telewizji biblijnej. Oto – ubolewam –  jakość religijnej edukacji  w placówce pod wezwaniem świątobliwego Hartmuta Słupnika! Oto dowód, na to co się robi w dziecku od przedawkowania Haribo!
- Dyniu! – inwigiluję łagodnie, byleby nie urazić. – Jesteś pewna, że tak właśnie wyglądał Jezus? Jak Indianin przebrany za pszczółkę Maję? Taki w paski???! Ze skrzydłami?
- Dżiiiiiiizas! Maaaaaaaaamo! Nie przeszkadzaj! Ja tu się próbuję skoncentrować. Ul maluję!

(...)
Ul maluję!
(...)
U świątobliwego Hartmuta Słupnika zapotrzebowanie na donice.
Na cito, na wczoraj  i na zboże.
Szwabskie Kluseczki będą siać i orać.
Mary Poppins po prostu wyjęłaby z torby, a ja?
A ja idę ulicą i złorzeczę.
Że skandal, że skąd wziąć, że najbliższe centrum ogrodnicze na drugim końcu miasta, kwiaciarnia zawsze zamknięta, a w torbie mam jedynie łupiny od fistaszków.
I oto nagle CUD.
Na chodniku przed cudzym domem szpaler dziesięciu pustych, czerwonych doniczek w różnych rozmiarach! (I worek ziemi ogrodowej! I grabki!)
Stoją.
To wzięłam jedną i poszłam.
Dopiero trzy przecznice dalej, już pod samym mostem zwodzonym do placówki, spłynęła na mnie myśl, że to może jednak nie była niemiecka ‘wystawka’, ale czyjaś plantacja? Może jakiś emeryt postanowił sobie poprzesadzać? A ja tę doniczkę po prostu zwinęłam?
Nie była to jednak myśl na tyle natrętna, by natychmiast doniczkę odnieść. Amoralnie wręczyłam ją naszpaniom, pokwitowałam odbiór dziecka i wróciłam do domu tą samą drogą, tyle że w kapturze naciągniętym na twarz.
Spod kaptura dostrzegłam, że doniczek i ziemi już nie było tam, gdzie widziałam je kwadrans wcześniej.
- Sakreble! – pomyślałam, a myśl moja toczyła się na kwadratowych kołach koleinami pokrętnej logiki. – Wstrząśnięty zbrodnią emeryt zabrał pozostałe dziewięć i zabarykadował się w mieszkaniu! Może właśnie dzwoni na policję i do Ordnungsamtu? Trzeba będzie jutro odnieść i się pokajać!
I bogowie mi świadkiem, chciałam tak uczynić, ale następnego dnia w placówce zobaczyłam dziewięć, znajomych, pustych czerwonych doniczek w różnych rozmiarach opisanych imonami Szwabskich Kluseczek. Oraz równie znajomy worek ziemi ogrodowej.
Zła wiadomość to oczywiście ta, że w okolicy grasuje gang matek kradnących doniczki na zlecenie placówki edukacyjnej. Dobra wiadomość natomiast, że jakby nie liczyć, emerytowi ostała się jedna donica.
I grabki na pociechę.

©kaczka

[252]

[9 Mar 2016]

(...)
Mam rozedmę płuc i całą szafę naleśników.
Placówka oświatowa imienia błogosławionego Heinricha z Klagenfurtu wyskoczyła tym z razem z zapotrzebowaniem na wydmuszki.
Na cito.
Nie było rady.
Naszpanie mają taką metodę wychowawczą, sygnowaną zapewne przez Bismarcka, że jeśli  rodzice zapomną lub nie zauważą tej mikroskopijnej karteczki z informacją  powieszonej za szafą i nie dostarczą komponentów to dziecko i owszem siedzi przy stoliku z całą resztą bandy, ale nie maluje jaj, ani nie układa ikebany z runa leśnego. Po prostu siedzi.
(I nie, nie można wziąć na kredyt.
...

'Bo nie'.)
Przerabiałyśmy to już przy zajączku ze skarpetki, więc limit traum okołoplastycznych uważam za wyczerpany.
Poza tym dwudziesty pierwszy wiek. Nanotechnologia. Światłowody. Na Marsie lądują sondy. Człowiek potrafi wyhodować mysz z ludzkim uchem na grzbiecie. W sklepie sprzedają wydmuszki ze styropianu lub z czterdziestu rodzajów polietylenu, a nawet czasami  i z czekolady.
A my o dwudziestej trzeciej dwadzieścia uzbrojeni w korkociąg i młotek wiercimy dziury w dwudziestopaku jaj i puszczamy salmonellę nosem.
A jakby tego było mało... cały dzień smażyłam z tych jaj naleśniki.

(...)
Dużo czasu spedzamy na lodowisku.
Podczas, gdy matka Łukaszka nie wyraża entuzjazmu dla poślizgu i okupuje trybuny, sporym zaskoczeniem są poczwórne aksle i popiątne toe-loopy matki Ryfki.
- Ima – mówię z uznaniem po szczególnie udanym piruecie.– Tego się chyba nie nauczyłaś w Jerozolimskiej Szkole dla Dziewcząt Ben Gurion?
- Nie – odpowiada matka Ryfki. – To część wojskowego treningu. W Siłach Obrony Izraela.
Nie wiem, czy żartuje, ale na miejscu Kanadyjczyków spałabym z otwartymi oczami.

(...)
Jednodniowe warsztaty z akrobatyki cyrkowej, na które zapisałam Norweskiego i Dynię potwierdziły kilka przypuszczeń oraz kilka stereotypów.
Gdy razem z Biskwitem wślizgnęłyśmy się do sali gimnastycznej w trakcie zajęć, uczestnicy akurat gibali się poustawiani jedni na drugich tworząc czteropoziomową piramidę, a prowadząca wciągała najlżejszego kurdupla na szczyt tej konstrukcji, zapewne w charakterze dachowego kogutka. Nikt tam nie miał kasku, ani antypoślizgowych skarpet. Nie było żadnej siatki, haków, lin, spadochronów, a materace miały góra pięć centymetrów grubości. Ot, taka wszechobecna narodowa, ściśle kontrolowana nonszalancja hodowli młodych pokoleń. Inżynieria socjologiczna produkująca twardych drwali z puszczy i dziewczątka rozłupujące pośladkami orzechy kokosowe. (Dla mnie to zakonserwowane wczesne lata osiemdziesiąte i nostalgiczny klimat słowiańskich trzepaków.)
To jeszcze nie koniec.
Podział aspirujących akrobatów na grupy uwydatnił również cechy charakterystyczne  kilku innych nacji. Grupa chińsko-niemiecka w ciągu kilku minut wydajnie i bezproblemowo udrapowała się w układy ze schematów, które na kartkach rozrysowała im prowadząca i  jeszcze nawet zdążyli je kilkakrotnie przećwiczyć. W tym samym czasie grupa niemiecko-włoska, do której trafili Dynia i Norweski, wymieniła się życiorysami, sposobami gotowania makaronu, tak żeby był al dente, omówiła plany na najbliższą i nieco dalszą  przyszłość, bezskutecznie próbowała zebrać w jednym miejscu swoich rozłażących się członków, a na końcu zgubiła teczkę ze schematami (Biskwit na niej usiadł). Takoż w ostatecznej, punktowanej rozgrywce grupa chińsko-niemiecka była jak Cirque de Soleil kontra grupa rozhisteryzowanych turystów, która uciekła na drzewo przed niedźwiedziem i co chwila zrzuca kogoś na pożarcie.

(...)
Z memuarów Dyni. Akrobacje.
©kaczka

[251]

[8 Mar 2016]

(...)
Otrzymałam list z... Ambasady Izraela w Polsce.
(Sława? Splendor? Doceniono mój skromny, choć zupełnie przypadkowy wkład w rozwój przyjaźni polsko-niemiecko-izraelskiej? Ale, że ja? Naprawdę? Państwo do mnie piszą?)
List proponował bym otworzyła się na Izrael i odkryła, jak bawią się młodzi Izraelczycy.
(I o dziwo, nie stała za nim oferta sprzedaży żadnych substancji farmakologicznych po cenie zbytu, ani prośba o udostępnienie numerów konta osieroconemu księciu Atlantydy.)
- Ha! - wykrzyknęłam. – Faktycznie mogłabym się otworzyć i rzucić okiem, gdyż wnoszę z odgłosów zza ściany, że moje córki i młodzi Izraelczycy właśnie zakończyli etap błąkania się po intelektualnej pustyni (Nuuuuuuuuuuuuudzi nam się!) i budują gospodarstwo kolektywne. Kibuc pod wersalką. 
...
Kibucuję.
Ale nie, nie. Nie pójdę i się nie otworzę, i nie odkryję, gdyż  primum non nocere.
(Bardzo wielofukcyjna zasada.)
Jeśli się bawią, to spowolnij metabolizm, wstrzymaj oddech, udaj się na wewnętrzną emigrację, upodobnij się do koloru ściany, choćby był szczególnie niewyględną magnolią i się nie wtrącaj.
Chyba, że komuś pójdzie krew z nosa, albo zaklinuje się w pralce.
Albo zaczną spławiać Renem Biskwita w koszyczku.
Inaczej natychmiast zatrudnią cię do iskania kucyków Pony, wypasu dinozaurów, przynoszenia napojów chłodzących, tasowania kart do pokera, walki z organiczną nudą albo sprzedawania żetonów w lunaparku dla Barbie.
Albo co gorsza, będą się spodziewać, że staniesz po czyjejś stronie!

(Zatem ja zamykam te drzwi i podpieram je dla pewności krzesłem, ale gdyby ktoś chciał sobie pootwierać to instalacja ‘Open a door to Israel’ od 12 do 20 marca w Soho Factory w Warszawie. Wstęp wolny.
Mazel tov!)

©kaczka

[250]

[5 Mar 2016]

(...)
Skutkiem (ubocznym) bawarskiej grypy niewiele pamiętam z podróży na Północ.
W malignie siedem godzin minęło jak z bicza strzelił.
Zdaje mi się, że Biskwit galopował  w tę i z powortem  środkiem przedziału na grzbiecie tęczowego jednorożca śpiewając Marsyliankę, ale głowy nie dam sobie uciąć, bo po pierwsze odpadła mi już w okolicach Frankfurtu, a po drugie bezmyślnie zmieszałam paracetamol z musującym winem i mogło mi się to odbić na ostrości percepcji.
Dotarłwszy do hacjendy Hauptcioteczki zgrabnie wyminęłam stęsknioną rodzinę, rzuciłam im na żer Biskwita, a następnie padłam w satynowe (!) piernaty i spałam nieprzerwanie przez kilka dni.
Dziateczki i owszem, interesowały się moim stanem, tak subtelnie, jak czyni to niedźwiedź grizli, gdy sprawdza, czy ma do czynienia z bufetem, czy z padliną.
Przesuwały się u wezgłowia wioniejąc pasztetową z keczupem, bekając syntetycznymi napojami czeko i fosfoluminescencyjną oranżadą. Prowokowały mnie konsumpcją bitej śmietany w spreju, rozszarpywaniem krwistych steków z patelni, jedzeniem żelków z podłogi i zlizywaniem lukru z pączków. Zezowały w moim kierunku oglądając siedem tysiecy osiemset czterdziesty szósty odcinek przygód Heidi w krainie Pokemonów lub uparcie odpalając kanał telewizji biblijnej (!), gdzie robot (!) odbierał poród Jana Chrzciciela, a Jezus (!) wyglądał jakby relegowano go z Załogi G (a wszystko to japońską kreską mangi).
A ja nic.
Żadnej zmarszczki na wykrochmalonym prześcieradle zen.
Nie dał mi rady akordeon dziadka znaleziony w piwnicy (Biskwit).
Ani gitara Norweskiego ściągnięta ze strychu (Dynia).
Ani zaaranżowane ad hoc widowisko światło-dźwięk na temat potopu (Dynia i Biskwit) z użyciem dekoracji tak antycznych, że przez moment przemknęło mi przez myśl, że to może nie pozostałości ze szkółki niedzielnej sprzed trzydziestu lat, ale oryginalne wyposażenie Arki?
Ani Hauptcioteczka wpadająca z radą, jak wychowywać dzieci, albo z pytaniem, kiedy skończyła się wojna birmańska i czy wygrali ją Niemcy?
Organizm nie przyzwyczajony do nagłych nadwyżek snu rozregulował się jak wieloletni abstynent po zjedzeniu bombonierki wiśni w likierze.
Świat się tak jakoś wygładził na swoich kanciastych rogach od tych wisienek, że nawet morda biedronki przytwierdzona do patyczka, która rzuciła się na mnie któregoś dnia o świcie, emitując dźwięki zupełnie obce bożym krówkom zdrapanym z góry Ararat, nawet ta morda biedronki nie spowodowała, że wyszłam z siebie, bo mam wrażenie, że po prostu bardzo mało było mnie tam w środku.
A do tego byłam kwintesencją dobroci i miłosierdzia.
Wnoszę po tym, że jedynie raz próbowałam otruć Hauptwujaszka.
Zasadziłam się otóż na biedaka mrożonymi paluszkami rybnymi w pełnoziarnistej (horror! horror!) panierce (innych nie dowieźli!). To jeszcze mógł być przypadek, ale postawiona obok miska sałatki z zielonych (horror! horror!) liści stanowiła wyraźny dowód, że działałam z premedytacją i że jestem zdemoralizowana do szpiku (zapewne też wegetariańskiego).
Bez maligny podróż powrotna na Południe trwała siedemnaście tysięcy godzin i okraszały ją nieustanne drobne końce świata.
W moim osobistych rankingu najwyżej notuję dwa.
Pierwszy, gdy się okazało, że odcień czerwonego żelka Haribo nie pasuje do nieokreślonej koncepcji artystycznej i to wystarcza, aby uzasadnić bezdenną rozpacz (Dynia).
Drugi, gdy dziateczki zażądały wyprawy do bufetu po należne im, darmowe fanty (w tym książeczki do kolorowania i kredki). Pociąg był zatłoczony, bufet podczepiono pięć wagonów dalej, trzy z tych wagonów były zarezerwowane dla miłośników ciszy, co dość głośno zanegował Biskwit.
I kiedy znienawidzone przez pasażerów pięciu wagonów wróciłyśmy wreszcie na nasze miejsca, a nie było nas tam chyba z tydzień, a po drodze nadepnęłyśmy na tysiąc stóp i efektem domina przewróciłyśmy kilkadziesiąt walizek i kiedy dzieciny wysypały na stolik wszystkie wyłudzone dobra, książki, gazety, kredki, modele pociągów, kiedy wydawało się, że teraz już tylko pięć godzin sielanki i świętego spokoju, że dziatki moje nie będą już zwisać z półek, śpiewać ‘Let it go’, ani czytać na głosy ‘Hamburger Zeitung’, że wreszcie zajmą się sobą, intelektualną rozrywką, machną sudoku oraz krzyżówkę jolkę, a następnie połączą numery i rozwiążą szaradę, wtedy Dynia przebiegła wzrokiem po kolekcji i zawyła: ‘Ale ja się tak straaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaasznie nuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuudzę!’.
A Biskwit przytaknął.

...
Współpasażer, którego występny los posadził przy naszym stoliku, czytał ‘Przewodnik łowiecki’.
Myślę, że kilkaset razy w ciągu tej podroży mentalnie postrzelił nas z dwururki.
...
(I Dynia i Biskwit, ach, jakie to klasyczne, usnęły na dziesięć minut przed stacją końcową.)

(...)
Elektoracie, konkurs na Tekst Roku przyniósł kaczce 139 głosów. To bardzo solidne trzy kulki i być może nawet szansa na dalszą nominację przez Jurora.
Wszystkim, którzy tak ochoczo i gromadnie na narozmaitsze sposoby poparli kaczkę, BARDZO dziękuję!
Czuj duch i ku chwale blogosfery!

©kaczka