Image Slider

[396]

[20 Feb 2018]

(...)
Piszę.
Dużo piszę.
Nieustannie piszę.
(Tak wiem, z pozoru nic nie wskazuje.)
Problem w tym, że głównie piszę na Berdyczów albo inne Wiesbaden.
Od jesieni regularnie koresponduję ze szkołą imienia Ofiar. Jako, że cyfryzacja i informatyzacja placówki przewidywana jest prawdopodobnie dopiero w następnym kenozoiku, korespondencja odbywa się przy użyciu tradycyjnych materiałów – papirus, pergamin, inkaust, kacze pióro i dziecko w roli pocztyliona. (Jest plus, ręcznie szkoła nie może mi odpisać Comic Sansem.)
Nie skłamię, po pół roku, każdy mój list wyprzedza już moja reputacja.
Ten spontaniczny happening, który dziś jest trwałym elementem dnia, zaczął się jesienią ubiegłego roku, gdy Dynia przyniosła ze szkoły informację, że na pracę klasową z przyrody ma opanować daty narodzin i zgonów kilkudziesięciu lokalnych bohaterów narodowych, pokroju Berty Benz lub Karola Drezyny. Do tego dochodziły daty wprowadzenia na rynek rozmaitych typów rowerów, silników Diesla lub kosiarek do trawy.
(Wypisz, wymaluj materiał z Wychowania Technicznego, klasa pierwsza słowiańskiego LO, rocznik 1990. Do pełnego obrazu brakowało jedynie pytań o schemat pieca hutniczego i skład surówki.)
Zdziwiłam się treścią tej klasówki, gdyż jesienią ośmiolatki  ledwie zaczynały przerabiać liczby trzycyfrowe, a dla Dyni rok 1768 niczym nie różnił się od 1851. Ot, jakieś mętne, pozbawione jakiegokolwiek kontekstu, punkty na horyzoncie czasoprzestrzeni. Równie dobrze w 1768 mogły wyginąć dinozaury albo mógł narodzić się Budda.
Przez chwilę miałam jeszcze nadzieję, że skoro sprawdzian z daty zgonu żony Rudolfa Diesla był identyczny dla trzecich i czwartych klas to punktacja, a tym samym oceny zostaną dopasowane do danego rocznika. Szkoła imienia Ofiar szybko odarła mnie ze złudzeń i wyraźnie dała do zrozumienia, że taka sugestia jest szkodliwą fanaberią. (Zapytajcie Imienia Ofiar, a powiedzą wam, że w dziedzinie szkodliwych fanaberii jestem niepokonanym liderem peletonu. Wiszą mi już paletę żółtych koszulek.)

Zimą Dynia przyniosła do domu plik fatalnie wykonanych kserokopii zawierających czarno-białe mazaje - szkice zyliona drzew, krzewów, grzybów i roślin euroazjatyckich. Z łacińskimi nazwami. Naszpani od przyrody zaordynowała w grudniu temat ‘Dary lasu’ i zapowiedziała klasówkę z rozpoznawania ziela pierwszego dnia po przerwie świątecznej. (Wypisz wymaluj, drugi rok moich studiów, ale tam były przynajmnej zielniki i nikt nie uczył się do sesji w Sylwestra ani nad barszczem z uszkami.) Na moje pytanie, dlaczego młodzież zamiast biegać po lesie jesienią, zbierać liście i suszyć je między gazetami, uczyła się, kiedy na łono stwórcy powrócił Pierre Welocyped Michaux, szkoła wystękała odpowiedź o szkodliwych fanaberiach.
Pełna ideałów Stasi Bozowskiej przeszłam się po sąsiadach i pozbierałam trochę pni drzew spod pieców i kominków, urąbałam w parku jakiejś sekwoi i wysłałam ten chrust razem z Dynią do szkoły. Naszpani od przyrody odpisała, że jest bardzo wdzięczna, bo to pozwoli jej w r e s z c i e (!) pokazać dziecinom na przykładzie, jak liczyć wiek drzew i czy byłabym tak łaskawa zdradzić, gdzie jest źródło takich niesamowitych (!) pomocy naukowych?
- No – pomyślałam. – Teraz, kaczka, to już naprawdę przegięłaś, że ci naszpani spluwa w oko takim bezlitosnym sarkazmem i ironią.
A potem okazało się, że to jednak nie był ani sarkazm, ani nawet ironia, a naprawdę szczere pragnienie odnalezienia jakiegoś świętego Graala tej botaniki.

Szkoła imienia Ofiar zasadniczo funkcjonuje w oparciu o kserokopie, zwykle, z punktu widzenia praw autorskich, nielegalne albo jeszcze bardziej nielegalne. To dostarcza wielu emocji, bo gdy dziecko przynosi do domu jedną, skserowaną kartkę to nigdy nie wiadomo, co robiło w szkole wczoraj, dziś, a co będzie robić jutro i czego ma nauczyć się na klasówkę. Jako, że toner i papier kosztują, szkoła oszczędza. Na ostatnią pracę klasową z niemieckiego naszpani w ramach oszczędności przepisała cztery strony tekstu na dwóch stronach (czcionką 10) i powieliła całość na jednej stronie A4, ignorując formatowanie. Dynia jest krótkowidzem, ma astygmatyzm, ma też osiem lat i męczy ją czytanie tekstu wielkości ogłoszenia drobnego w gazecie codziennej. Zła jakość kopii (kserokopiarka zostawia ślady, kleksy i smugi) sprawiła, że Dynia odpowiedziała jedynie na połowę pytań do tekstu. Na podstawie oceny z tekstu wysłano Dynię na zajęcia wyrównawcze (odbywające się w czasie lekcji plastyki). Na zajęciach wyrównawczych młodzież uczy się... czytać. Nikogo nie zainteresowało, że uczęszcza tam Dynia, która od listopada przeczytała i odpowiedziała prawidłowo na pytania do stu dwunastu książek, w tym nie tylko po niemiecku (Tu dygresja: Szkoła zainwestowała w dostęp do komercyjnej strony internetowej zawierającej pulę lektur i pytań do lektur. Dostęp do niej w szkole jest niemożliwy z powodu braku internetu i komputerów. Po lekcjach strona cierpi na przeciążenia i czkawki, więc stajemy przed nieustannym dylematem – budzić cherubiątko o piątej rano, czy kłaść w piernaty o północy. Jednocześnie prawdopodobnie wszyscy – choć głowy za ciało pedagogiczne nie dam - mamy świadomość, że to mocno ograniczona metoda sprawdzania zaangażowania uczniów w czytelnictwo. Taki Wasilij, dla przykładu, nastukał w ciągu jednej nocy ponad tysiąc punktów w te lektury, co oznacza, że albo przeczytał po obiedzie przynajmniej czterdzieści książek, albo że istnieją takie zakątki internetów, gdzie święty spokój można kupić sobie za bitmonety lub kody do Minecrafta.)

O tym, że Dynia chodzi na lekcje głośnego czytania (prowadzone przez naszpanią od matematyki), dowiedziałam się przypadkiem, gdy na piśmie zagaiłam naszpanią od plastyki, skąd u mego dziecka obniżona ocena z przedmiotu na półrocze. Naszpani odrzekła, że to dlatego, że z powodu absencji (cóż, ostatecznie uczyła się czytać) Dynia nie wykonała czterech obowiązkowych prac plastycznych i że oprócz ilości, naszpani ocenia również... wartość artystyczną wykonanych dział. Wartość artystyczną! Ośmiolatków! (Wypisz wymaluj,  sakreble, tak jak u mnie na Akademii Sztuk Pięknych, w pracowni Jana Matejki... are you freaking kidding me?!)

Z niemieckiego własnymi rękami obniżyłam dziecku ocenę zawartością pudełka z drugim śniadaniem. Szkoła podobno ciągnęła jakiś projekt pod tytułem ‘Zdrowe odżywianie’ i przeprowadzała wyrywkowe inspekcje drugich śniadań. Sądnego dnia Dynia miała, jak zwykle, marchew, rzepę, orzechy kokosowe, jagody, kilo miechunki, tran, ser kozi, rzeżuchę, batony z owsianki i źródlaną wodę. Niestety, chromatografia cieczowa przeprowadzona przez naszpanią ujawniła, że dołączona do zestawu bułka żytnia z nasionami chia, dynią i sezamem zawierała śladowe ilości pszenicy. Tym samym, moje śniadanie znalazło się na tej samej zakazanej liście, co pszenna bułka z Leberwurstem (frakcja rosyjska) lub briosze z nutellą (frakcja włoska). Pytanie, dlaczego treść śniadania miała wpływ akurat na ocenę z niemieckiego, a nie z wuefu, muzyki lub matematyki pozostało bez odpowiedzi.
(Notabene, zaangażowanie dzieci w projekt o pożywnej diecie nagrodzono lizakami.)

Wymieniłam kilkanaście listów z naszpanią od matematyki, która to, na przykład, uważa, że ośmiolatkom na dwadzieścia zadań tekstowych (zapisanie pytania, rozwiązanie, pisemna odpowiedź) powinno wystarczyć czterdzieści pięć minut. W swej wylewności naszpani podzieliła się ze mną informacją, że w podstawówce miała fatalne oceny z matematyki, jeszcze gorsze niż moje dziecko, ale odmieniło jej się w gimnazjum. Drążąc temat, zapytałam, co według niej spowodowało ten nieoczekiwany przełom.
- W gimnazjum miałam świetnego nauczyciela. – odpowiedziała mi naszpani.
Duh! No shit Sherlock!

Szukania logiki na lekcjach wuefu zaprzestałam, gdy Dynia powiedziała, że naszpan dyscyplinuje klasę zabraniając (!) ćwiczeń fizycznych. Jeśli Vijoletta zapomni gatek albo Wolfgang palnie Tristana w łeb cała klasa za karę siedzi w szatni. Nie, pisanie do naszpana od wuefu nie ma sensu. Wątpliwe, że on potrafi czytać.

Romans z religią katolicką zakończy się lada moment, już w lipcu. Nie zdzierżę kolejnego sezonu przypowieści o Jonaszu. To już trzeci rok i w odróżnieniu od bohaterów Prison Break, Jonasz nadal, tydzień w tydzień, siedzi w tej rybie. Jedynymi przerywnikami są chwile, gdy naszpani ocenia wartość artystyczną spontanicznych modlitw produkowanych przez nieletnich wyznawców. (Spojler. Jeśli Jahwe używa tej samej skali, to obawiam się, że wszyscy jesteśmy potępieni.)
Prośbę o zastępcze zajęcia z etyki, filozofii, czy heurystyki, szkoła określiła jako szkodliwą fanaberię. (Nie żebym łatwo poddawała się stereotypom, ale szczerze przyznaję, że takiej odpowiedzi spodziewałabym się raczej po tej drugiej stronie Odry.)
Skoro zatem nie katolicyzm, ani filozofia to zostaje nam albo imam, albo pastor, albo ateizm. Program nauczania religii pozostaje poza wpływem szkoły, bo naszpani jest lotną bojówką biskupa. Skargi i zażalenia przyjmuje tenże biskup. (Do biskupa też miałabym pisać? O ichtiofaunie?) Jednocześnie ocena z religii liczy się do średniej. W odróżnieniu od oceny z angielskiego. Chyba.

Status oceny z angielskiego nie  jest jasny, gdyż Bundesministerstwo zorientowało się niedawno, iż młodzież kończąca podstawówki wychodzi z nich z różnym, niezsynchronizowanym poziomem znajomości języka. Jedne szkoły uczą, inne nie uczą. Część młodzieży potrafi zatem w kolory, część nie. Naszpani od rosyjskiego, która uczy Dynię angielskiego (wypisz wymaluj, słowiańskie liceum ogólnokształcące, rok 1994)  uważa, że po trzech latach Dynia opanowała angielski w stopniu doskonałym (kolory, liczenie do stu, pory roku). Natomiast do końca, nie wiadomo, czy ta ocena znajdzie się oficjalnie na świadectwie końcowym.  Co ciekawe, gimnazja z klasami dwujęzycznymi wymagają do przyjęcia przedstawienia ocen z języka. Będą je zatem pozyskiwać z drugiego obiegu?
(Na marginesie, tym, co niepomiernie zaskakuje jest wszechobecność łaciny wykładanej w każdym gimnazjum w regionie. Skąd, do diaska, oni biorą te zyliony filologów klasycznych? Czy to znów drugi etat naszpań od rosyjskiego? I czy z łaciny też lecą w kolory, pory roku i liczenie do stu?)

Piszę więc, dzień w dzień, te listy do ciała pedagogicznego – głos na puszczy, prorok - sakreble! - nawet nie we własnym kraju.
Nie ma to większego sensu, ale jeśli ja przestanę to najwyraźniej nikt się już tu nie upomni o rozsądek.
Nawet nie o zdrowy, po prostu o jakikolwiek, choćby i cherlawy, ale rozsądek.
Chociaż nie, pisze również matka Ryfki.
Jak wieść niesie, matka Ryfki zaangażowała ostatnio całą katedrę fizyki teoretycznej, by toczyć spór z ich naszpanią, że zadanie z matematyki dla klasy trzeciej prawidłowo rozwiązała Ryfka, nie naszpani.
Szczerze?  Mogłaby pewnie i Gaussa wysypać z urny, ożywić nocą pośród wyładowań atmosferycznych, i na  świadka powołać, i też by nic nie ugrała. Pięciu doktorów (w tym dwóch habilitowanych) i jeden profesor przegrało z kretesem w tym pojedynku na algebrę dla ośmiolatków.

Co ciekawe, to nie jest tak, że to wszystko to jakiś Dickens, Janko Muzykant i w piwnicznej izbie zmierzch zapadł czarny... cherubiny lubią chodzić do szkoły (syndrom sztokholmski?) zakładam zatem, że to po prostu przeraźliwa, obezwładniająca bezmyślność.

Nie wiem, dokąd zmierzasz ludzkości, ale ktoś ci chyba powinien powiedzieć, że ledwie wyszłaś z wody a już wlazłaś na rondo.


©kaczka