Image Slider

Komunikat specjalny

W słusznej sprawie.
Otwierajcie portfele, rozbijajcie skarbonki, sypcie groszem (lub grochem).
TU.

©kaczka 

1129-1130


[29-30 Aug 2012]

(...)
W tym tygodniu przyniosła w tornistrze iberyjskiego lizaka (powrócił Rubenito), pięć rodzajów ciastek oraz dwie uwagi w dzienniczku.
Ochronką  tak wstrząsnęła bezczelna, nałogowa niesubordynacja Dyni, że popełniła na ten temat dwa eseje. Każdy na dwie strony A5.
Znudzona zasnęłam w połowie lektury.
Cóż to, czy ja nie wiem, że Dynia prędzej odgryzie sobie kończynę niźli pójdzie na jakikolwiek kompromis, a co dopiero w kwestiach okołospożywczych?
Czy się dziwię? Ja? Że Dynia łupnęła o stół porcją kaszy jaglanej i fioletowym kalafiorem, gdy w piekarniku opiekał się jabłkowy placek, do produkcji którego zapędziła dziateczki ochronka?
Z eseju wynika, że aby zdusić zamieszki w zarodku, Dynię karnie posadzono na grochu. W dybach, na rynku, ku przestrodze. (Pierwszy raz! Pierwszy raz! - łka na papierze hormonalnie rozstrojona ochronka. W ochronce może i pierwszy, w domu Dynia ma od niedawna na ten kąt z grochem kartę stałego kilenta, zbiera punkty lojalnościowe Executive Club lub Business Lounge i barman ją rozpoznaje.)
Gdy zwolniono Dynię za kaucją, dała w łeb Rubenitowi, który otwarcie drwił sobie z jej krzywdy i ogólnie zachowywał się jak najlepszy uczeń w klasie i pupilek naszej pani.
- Podobno byłaś niegrzeczna w ochronce? – przesłuchuję na podstawie przedstawionego aktu oskarżenia.
- Tap.
- Ciskałaś spyżą.
- Tap.
- Wiłaś się na podłodze pod piekarnikiem.
- Tap.
- Krzyczałaś.
- Tap. (tu również następuje ekspresyjna próbka umiejętności wokalnych: AAAAAAAAAAAAAAAAAAA! tłum. tak krzyczałam, ładnie?)
- Spieniłaś się na twarzy.
- Tap.
- Ochronka twierdzi, że już prawie wzywała egzorcystę.
- Tap.
- Jest ci choć trochę przykro?
- Noł.

©kaczka

1124-1128

[24-28 Aug 2012]

(...)
Najgorzej się naspodziewać, naoczekiwać, nadzieje rozdmuchać, przysiadłwszy na brzegu krzesełka popiskiwać w oczekiwaniu na należne emocje.
Najgorzej.
Nie do końca moja wina, zawsze wszak mówili: może wyspa nie taka, może cię uwiera, może w szwach zbyt ciasna, ale przecież jest Kornwalia!
Za rogiem.
K-o-r-n-w-a-l-i-a.
Inny świat. Przez krzaki skrót do Edenu.
Z tego mówienia zrobiło mi się w głowie, że to mityczna kraina szczęśliwości.
Samoprzewijające się tęcze, jednorożce free-range, bezpłatne miejsca parkingowe, limitowana ilość ludzkości i fiordy jak w Norwegii.
Wszystko tam czego tu mi brakuje.
A w naddatku skrzyżowanie Santorini z filmowym planem Doktora Martina.
Możliwe, że to wszystko tam gdzieś jest, acz zdaje się, dobrze schowane i jednak nie na południowym wybrzeżu.
Droga do?
Swojsko. Zakopianka.
(Nawet owce przyklejone do pobocza. Odnotowano brak bacynek z oscypkami.)
Przewidzieliśmy zmianę turnusów, więc plan nam się omsknął góra o kwadrans.
(Że był to ten kwadrans, gdy Dynia uznała, że napodróżowała się dosyć i właśnie wysiada... cóż, nasz pech, karma, smrodliwy układ planet.)
Hotel? Hotel w sumie bez zarzutu, gdybyż tylko łóżka nie miały formy i wzrostu katafalków i gdybyż nie wstawiono nam do pokoju czterech (!) (uroda oferty: znajdź w przeddzień podróży najtańsze legowisko).
Dynią ciskało po wszystkich, uznała je, ludzka istota bez uprzedzeń i kagańca konwenansów, za cztery trampoliny, a że były wyższe od niej... pod warstwą farby prawdopodobnie osiwiałam.
Jej własne, piąte i płaskie, nadmuchane stopą nie krępuje spacerów somnambulika.
Sporą część nocy budowałam fortyfikacje, by nie wywlekać dzieciny za nogi spod czterech pozostałych.
Gdy zasnęłam, coś siłą otworzyło mi oko i zażądało napojów.
(Nic mnie nie przekona, by zdjąć kraty w jej własnej kołysce.)
Aprowizacja? Szczodra, ale na wywczasach, na letnisku człowiek chciałby spróbować innego, a tu sadzone, ledwie ciepła fasolka, słodkie kiełbasy i pomidory z puszki. Hash brown? Zapiekły tak, że Dynia tłukła nim w talerz jak w bębenek.
(Spore rozczarowanie, bo adekwatny dorzucony do śniadaniowego kompletu przez Ronalda McDonalda był plastyczny, chrupiący i smakował tak jak powinien. Tłuszczami nasyconymi.)
Chcesz lokalnej kuchni, i owszem, wypada zażyć Cornish pasties.
Lecz co jest, że każdy jeden, niezależnie od kuchennych współrzędnych jest na złączach surowy, a wewnątrz wypełnia go podgumowana wołowina. Tak wynika z receptury?
Trochę zbyt dużo tych rozczarowań drobnego sortu jak na jeden raz i na krainę jednorożców.
A to wstęp pod kopułę Edenu [1] zamknięty, a to mimozy oczochrane przez setki zwiedzających odmawiają ruszania liśćmi, a to prom na drugą stronę rzeki odwołany, a to klify nie tak dramatycznie wystrzępione, a to Dynia produkująca wśród grządek z papryczka jeden z bardziej spektakularnych szałów ('cheeeeeeeeeze!!! tłum. 'dawaj aparat, będę robić zdjęcia!'), a to nadmorskie miasteczka, jedno w drugie jak Świnoujście rok 1985 po sezonie, a to książka, która dobrze się zaczęła, a skończyła głupio, a to, że świeżo odłowionych krabów zabrakło, a to, że człowiek przejechał dwieście mil, a kawę nadal może kupić jedynie w sieciowej kawiarni.
I deszcz.
Ordynarny i hałaśliwy.
Żadna tam mgiełka, czy inna bryza.
Deszcz?
A gdzie ten mikroklimat sprzyjający tropikalnej roślinności?
(Przejrzałam kilka palm. Palmy nadżarte grzybem.)
Klify ostatecznie znaleźliśmy u świętej Mewy.


Klify, szkwal, chromowane niebo, wolframowe chmury, fale rozbijające się o jezdnię tuż przed maską samochodu.
I temu było najbliżej do mojej mitycznej szczęśliwości.
Byłoby jeszcze bliżej, w sumie tuż tuż za rogiem, gdybym notorycznie nie taszczyła w ramionach czternastokilogramowego hobbita maskującego lenistwo lękami separacyjnymi.

[1] Eden.



Eden był przyjemny.
Las deszczowy, pod kloszem z foliowych poduszek, identyczny z naturalnym.
Akurat tu, pod tymi poduszkami, o ironio, brakowało jedynie porządnego tropikalnego deszczu.
Malkontent rzekłby, ot, jeszcze jeden ogród botaniczny, ale nie sposób nie przystanąć w zachwycie przed rozmiarem obsesji, by pustą dziurę w ziemi przerobić na taką samowystarczalną, monumentalną szklarnię, ambonę dla proroków recyklingu i ekologingu.
Ładnie, choć żeby docenić trzeba zahamować, a nie cwałować za hobbitem, który najchętniej nażarłby się papryczek marki habanero [2], albo wytarzał w tropikalnych pokrzywach.


[2] I po co wyjeżdżać, skoro nawet papryczki w domu mamy najostrzejsze?


(...)
O piątej dziesięć znów ciemno, wciąż świecą sodowe lampy.
Nie wiem, czy dam radę iść tak przez kolejną zimę.
Coraz bardziej nie wiem.

(...)
Z życia wyższych wiejskich sfer.
Hrabina drugiej klasy pociągu do stolicy - ... cofnęli mi au-pair na granicy, wsadzili w samolot, odesłali do domu, cały dzień zmitrężony na lonisku. Nie wpadła, idiotka, na to, że musi mieć wizę.
- Skąd była? - pyta lord drugiej klasy pociągu do stolicy.
- Z Alabamy.
- Phi... - prycha lord - tam przecież jeszcze nie dotarła elektryczność.
I zaśmiewają się jak hrabina z lordem nad tą krotochwilą.
Za oknem pociągu bledną sodowe lampy.
Tam gdzie mogą blednąć, bo wiekszość z nich nie działa.
Tyle o tutejszej elektryfikacji.

©kaczka

1123

[23 Aug 2012]

(...)
Odpust we wsi.
Bal zwierzęcych przebierańców.
Dynia – ponura, posępna owca –  wygrała wszystkie kategorie (najlepszy kostium pierwszoplanowy, najlepszy kostium drugoplanowy, jedyny kostium na sali?) oraz naniosła łupów.
Książek, nalepek, balonów, smrodliwych dydaktycznie plakatów o tematyce prewencji pepoż, acz  przede wszystkim dzieł artystycznych rąk własnych.
W ciągu jednego dnia, bez przesady, wyrobiła roczne limity ambitnego, stainerowskiego przedszkola.
Obrazy, makatki, kilimy, rojalistyczna biżuteria (korony i insygnia władzy), rzeźba i ceramika.
Posadzili ją przy twórczym taśmociągu?

(...)
Ponura, posępna owca...

 (...)
... i dzieło artystyczne rąk własnych

 
©kaczka

1121-1122

[21-22 Aug 2012]

(...)
- Drugie dziecko! – lobbuje w uniesieniu matka z nieomalże religijnej wspólnoty macierzyńskich doświadczeń. – M-U-S-I-C-I-E mieć drugie dziecko.
Darling, powiadam krótko, nie mam miejsca w budżecie na drugie dziecko.
(I nie dlatego, że chciałabym mu na przystawki ikrę z bieługi, a na deser Kopi Luwak.)
- Tak, ci się tylko wydaje. – rzecze matka ze wspólnoty doświadczeń – Należy po prostu przetasować zasoby finansowe i ustalić listę priorytetów.
 Zamieniam się w słuch.
- ...koniec z koncertami, koniec z alkoholem na mieście...
 Drogi pamiętniczku, nie dość, że budżet o kant stołu to jeszcze wychodzi na to, że wiodę drętwe życie.

(...)
Ochronka hoduje nam Dynię na perfekcyjną panią domu.
Wczoraj razem z dzieckiem odebraliśmy ugniecione przez wesołą gromadkę owsiane ciasteczka.
- Bez pieczenia. – zachwalała przepis ochronka.
- Nie mam odwagi... – zwierzyłam się Norweskiemu na stronie. – Widziałeś ich błotne, czarne ręce z bagien?
Norweski nie miał oporów.
Nadgryzł.
- Ręce, kaczko, to pryszcz, grunt, żeby się nie udławić! 
Z ciasteczka wystawały nogi ludzika Lego.

(...)
Panda.
Gatunek coraz bardziej zagrożony.



©kaczka

1216-1220

[16-20 Aug 2012]

(...)
Rozpoznaje litery w tekście.
Dwie.


(...)


(...)
Trzydzieści stopni w cieniu.
Sufit z dojrzewających winogron.
Skaczą zeń winniczki prosto w szklanki i talerze.
Plusk.
Plumk.
Plask.
Desant gastropodów.
Rzekłbyś, południe Francji, nie zaś, splute, pod stupiętrowym blokiem podwórko między Lambeth a Vauxhall, między architektura, od widoku której słabo [1], wśród tabliczek: tu napadają, miej się na baczności, regards oraz miłego dnia, Met.
O co, u licha, z tymi tabliczkami, pytam, w jednej ręce sangria w drugiej gazpacho.
(W dwóch wiadrach.)
A. macha ręką. Niebezpiecznie, kaczko jest tam na lewo, na prawo, na wprost, i z tyłu, tu święty spokój.
Skoro tak...
Dynia bryluje towarzysko, niña guapa pequeña, przypadkiem w klasycznych hiszpańskich zapatitos, wykorzystuje znajomość języków obcych ‘agua’ ‘agua’, gdzie nie pójdzie dolewają jej drinków do kubka i wciskają w rece tapasy.
Gdy nie wciskają, sama sobie pobiera.
Niby pyta [mama, mama, majn?], ale glos wytłumiają napchane jadłem policzki.
Moja krew, mówi Norweski, moja. Oboje ich wykrzywia od gazpacho, ale wieprzowe, tłuste z rusztu zołądki przeżuwają wespół.
Poczucie obowiązku odżywczo zbilansowanej matki powiada: odbierz, odbierz im te żołądki.
Musiałabym oddalić się od wiader. Mowy nie ma.
Od tysięcy lat nie byłam na takiej imprezie, żeby dzieci były egzotyką, papużką, która wyciąga losy z katarynki, małpką w stroju klowna.
Wystarczy, że jestem lepka, spocona, brudna, że na ubraniu mam smugi niezidentyfikowanych substancji spożywczych, że klękam w kurzu, by wiązać buty, że ręką ocieram łzy i smarki.
Wokół świeże, pachnące, wyjęte spod prysznica Hiszpanki.
Dolejcie mi sangrii!
Frekwencja samobójstw wśród winniczków wzrasta. Te, które spadły na blat skwierczą w gorącym powietrzu.
Niby wieczór, a nie ma czym oddychać.
Niby dach z winogron, a przed niczym nie osłania.
Niby południe Francji.
Na niby.
Grunt, że sangria i gazpacho naprawdę.





(...)
W gościncu dostajemy koszerny, czarny, pumperniklowy bajgiel [2].
Jeszcze ciepły – mówi N. – jeszcze wczoraj leżał w piekarni na Broadwayu, tej, w której zawsze kolejki.
N. sprowadza te bajgle przemoca i podstępem. Ludzie zwożą jej pełne walizki.
N. mrozi. Rozmraża. Ma.
Każdy ma jakieś skróty do przeszłości.
Do życia, które już nie wróci.

(...)
Cztery godziny w pociągu z Dynią.
Niespodziewanie rozumiem winniczki [3].

(...)
Buty.
Sklep flagowej brytyjskiej, dziecięcej marki.
Wybór żaden.
Ani fason, ani kolor.
Pantofle, sandały, kozaki.
Są tu jakieś półbutki na rozum krótki?
Nie?
Nie.
Mniejsze zło – pudrowy róż, nie ma w rozmiarze.
Mniejsze zło – brązy i musztardy z działu chłopięcego, brak.
Ostatecznie mogę zamówić, później odebrać...
O, nie nie. Mowy nie ma, bym do miasta podstołecznego jeszcze raz z Dynią pociągiem (trzy godziny) [3].
Oto proszę, Dyniu wściekle różowe mokasyny z kokardką, piórkiem, sznurkiem i diamentami. Bierz, bo matka twoja łamie swoje zasady... Bierzesz?
- Noł.
Chce śliwkowe.
Sprzedająca milknie przerażona, pewnie boi się, że to zaraźliwe, ta różana awersja, a w sklepie przecież pół miasta, zaraz rozpoczyna się rok szkolny, weź oszacuj rozmiar potencjalnej epidemii, stoimy w kolejce od dwóch kwadransów.
Impas. Śliwkowe i owszem, ale na wędrówkę po tundrze.
Niespodziewanie w sklepie za węgłem, z odrzutami z importu, znajdujemy parę zapierających dech w piersiach granatowych zapatos.
Skarb.
- Chcesz? (Musisz chcieć!)
- Noł.
- Chciej, a pójdziemy
na kawę. Chcesz kawy?
- Ta!
- Chcesz buty?
- Noł.
- Lody?
- Taaaaaaaa!!!
- Buty?
- Noł!
- Samochodzik na monety?
- Taaaaaaaaa!!!
- Buty?
- Noł.

... i nikt cię nie będzie tu pytał o zdanie, hobbicie...
Demokracja jest przereklamowana.

(...)
- Jak mają na imię twoje dzieci, Dyniu?
 - [BejbiZ]
-  I jedno i drugie?
- [BejbiZ]
- Serio? Bo widzisz, ludzie maja różne imiona, są Dynie, kaczki, Norwescy, Tijemarije, Dżordże. Może twoje dzieci też...
 - [BejbiZ]
- Jednakowo?
- [BejbiZ]
- Jesteś pewna?
- [BejbiZ]
- Na pewno?
- [BEJBIZ! MAMA! BEJBIZ!]

Skoro tak...


(...)
Oż, *&^%$!
Ja $%^&*ę!

(Wstawić należy, co uzna się za stosowne w zależności od stopnia demoralizacji.)
Ochronka ogłosiła stan gotowości.
Wiejski bal przebierańców.
Przebierańców, myślę, luz! Kupię wdzianko a’la Dżordż niech się przebiera.
... nursery rhymes theme... (drobnym drukiem)
Oż, *&^%$!
Ja $%^&*ę!

Poniżej pasa.
Nie tylko, brak mi talentu i ochoty, by nocami szyć, kleić i tkać, ale w dodatku nie mam pojęcia o lokalnej poezji.
Wheels on the bus?
Za autobus mam ją przebrać?
Tak, pamiętam Rodzeni Rodzice nocami zszywali skórki i wygotowywali kości z kurzyny, bym mogła wystąpić jako neandertalczyk.
Czuję brzemię, by nieść tę pochodnię.
Jarzmo, do diaska, czuję. Jarzmo i chomąto.
Bo Dynia we włosy nie wepnie, jak się zaprze to niczego nie da sobie założyć, nic do torsu jej nie można przyczepić, a maska trwa przez dwadzieścia sekund.
Każcie upiec, wyrzeźbić w kabaczku, narysować w kartoflu, namalować palcem, ale nie zmuszajcie do form z żywym modelem!
Bo ja tu, debiutuję w tym macierzyństwie, śmiertelnie poważnie traktuję postawione przede mną zadania, prześladuje mnie myśl, że dziecko moje jako jedyne pojawi się gołe i wydalą je z harcerstwa.
$%^&* zwierzątko? 
Kostium *&^%$%^^&& zwierzątka?
Kupić?
Kto tam się doliczy, co miał w inwentarzu Stary MacDonald?
Łatwo powiedzieć kupić.
Na zwierzątka nie ma popytu.
Jest na supermana, spidermana i mitomana.
Przez tydzień tropiłam stylonową owieczkę.
Dopadłam.
Mam.
Wracam do domu.
W progu Norweski ... tylko się nie denerwuj, bo ochronka mówi, że reszta się nie przebiera, bo nie mają pomysłu na kostiumy...
Oż, *&^%$!
Ja $%^&*ę!


©kaczka


[1]


[2]


[3] Proszę źle nie zrozumieć. Nic lepszego nad podróżowanie z Dynią. Tyle, że intensywność wydarzenia nie jest dla tych o słabym sercu i nerwach.

1215

[15 Aug 2012]

(...)
- Pater! – mówi Dynia i wznosi palec ku niebu w geście proroka.
(Gliniane tablice, dajcie jej gliniane tablice!)
Paternoster?
Zapisała się na korespondencyjny kurs łaciny?
A może to już?
Może to właśnie ta chwila, gdy nafutrowana miejscowym językiem zaczyna używać słów, z którymi ja nie miałam przyjemności?
- PATER! PATER! PATER!
Gdzie, córko? Jak? Kto? Co? Pokaż.
Palec w niebo.
Palec w sufit.
Palec w ścianę.
...
Oświeciła nas ochronka.
Jakby z politowaniem. 
- Toć przecież jasne, że mówi ‘spider’. Nie słyszycie?!
Kolejny dowód na rozmach akcentu hrabstwa.

(...)
Ma ciągoty ku grom hazardowym.
Wciągnęła ją loteryjka.
Składa biegle układanki z czterech lub sześciu kawałków bez obrazków z podpowiedzią.
Próbuje łupać w ‘Czarnego Piotrusia’.
Trafnie identyfikuje matki i dzieci w grze o subtelnym tytule ‘Tiere und ihre Kinder’, choć jak na wiejskie dziecko ma wyjątkowo ograniczone pojęcie na temat nazw gatunkowych zwierząt gospodarskich. Wół, świnia, kot... wszystko to jeden [dogZ, maaaaaaama!, dogZ!]. Emitowania zwierzęcych odgłosów zabrania jej upór lub religia.
Wymyśliła własne reguły podłogowej gry w ‘Węże i drabiny’ (edycja specjalna ‘Sznycle grają w Węże i drabiny’).
W jej wersji należy pospiesznie zidentyfikować członków Peppiej rodziny, którymi do wypęku upstrzona jest plansza, nakryć wybranych pionkami z kompatybilnymi wizerunkami, a następnie własnym ciałem bronić swej decyzji. Pozostali gracze mogą od biedy, pociskać w siebie kostką z pianki albo spadać na drzewo.
Norweski wyjął szachy.



©kaczka

1212-1213

[13-14 Aug 2012]

(...)
Każdy inaczej przeżywa swoją emigrację.
Jedni polerują ryngrafy z Matką Boską Częstochowską i spiskowe teorie o żydokomunie. Inni sypią Marszałkowi kopce z okruchów chleba (chleb baltonowski, funt dziewiętnaście w delikatesach Little Poland), rzeźbią sceny z insurekcji kościuszkowskiej w ogórkach małosolnych, podkręcają jedynie słuszne radia, epatują przeżartym przez mole etolem-etosem uchodźcy rocznik 1981. Jeszcze inni obwieszają fasady domów talerzami cyfra plus, w sobotę rano kurwują nad karkówką z grilla, wieczorami wypłukują nostalgię spirytusem wysokoprocentowym, w niedzielę i święta uczestniczą, ortalionowe dresy piorą raz w miesiącu, zarzekają się, że są wyłącznie przejazdem oraz że wszystko, nawet oni sami, w ojczyźnie jest lepsze.
Bywają i tacy, którzy szarpią z obu światów, co najlepsze i nie kłóci im się ze światopoglądem trzymać na jednej półce kaszankę, pierogi, marmite i marmoladę z pomarańczy.
Kilka tygodni temu w ramach pracy zawodowej odebrałam list podpisany BashaKashaGosha.
Nazwisko adresatki brzmiało tubylczo, założyłam tedy, że albo właścicielka pochodzi w prostej linii od Dywizjonu 303, albo jest współczesną słowianką, która poszła za tubylca, a BashaKashaGosha to niefortunna literówka.
(... gdyż, nie, żaden z tubylców nie wymówi powyższego inaczej niż BaszaKaszaGosza, więc przyznaję, nie mogłam uwierzyć, że ktoś na własne życzenie, chciałby dzielić swe imię z jęczmiennym pęczakiem lub tureckim baszą...)
Adresatka przesłała mi plik dokumentów, za które wyraziłam wdzięczność w obu językach. Ha zamieniłam na I.
Odpowiedzi nie było.
... obejdzie się cygańskie wesele...
Los złośliwy nakazał nam się spotkać w jej służbowej przegródce.
Spotykamy się zatem we dwie, same, witamy, podajemy sobie ręce, gniemy w ukłonach, sytuacja wielce niezręczna, pytam żesz ja, czy madama jest z Polski, a madama, że i owszem, i natychmiast przechodzi na angielski.
Co odebrałam jako klapsik przywołujący mnie do porządku, więc przeszłam i ja.
I tak sobie pogawędziłyśmy, jak Polka z Polką.
Fab, brilliant oraz excellent!
Tak, wiem, profesjonalizm, kariera zawodowa, awans i podwyżka...
... we dwie, same, w akwarium? BashuKashuGoshu, really?
(Pierwszy raz, a błąkam się po świecie od dekady, pierwszy raz takie cyrkowe dziwy.)
... może inne ważkie powody, jakieś logiczne wytłumaczenie?
Nie wykluczam.
Tymczasem, niesmak.

©kaczka

1209-1211


[10-12 Aug 2012]

(...)
Może jest tak, że w ciągu tygodnia mój układ immuno trzyma się na agrafki, na wyplutą  gumę do żucia, na sparciałą recepturkę, na gwóźdź i na resztki postronka, na ślinę, na plwocinę...
W piątek zwalniam i wszystko się rozpada?
Jak inaczej wyjaśnić, że kolejny weekend spędzam w malignie.
W malignie – do diaska! –  jestem stałym bywalcem, konsjerż kłania mi się nisko, mam apartament z numerem trzydzieści osiem i dziewięć, a w nim zamiast kwiatów - wykwity (czerwone, z gorączki), bez zarzutu płytki i inne cytki w łazience en-suite, w menu - kleik, a za ścianą upierdliwe sąsiedztwo zdrowiuteńkiego, żywiutkiego hobbita.
Czy możliwe, że nie uodpornię się na macierzyństwo?

(...)
Zwalniam.
Maligna nie zwalnia.
Z niczego.






(...)
Po misiu?


©kaczka

1207-1208

[8-9 Aug 2012]

O językach, na językach.

(...)
Lou musi tłumaczyć, dlaczego nie.
Ja, o ironio, dlaczego tak.
(Trudno, jak widać, ucieszyć opinię publiczną.)
Lou mówią, że wyrywa dzieci z korzeniami, dostępu do pierogów i Słowackiego im odmawia.
Mnie, że stawiam skanseny jak brazylijska, przedwojenna Polonia lub wprost, że krzywdzę, że wydziwiam, że to moje fanaberie,  że odbieram szansę na łatwiejszą adaptację i studia w Ivy League.
(Czekam, aż Bawarskie cioteczki wyskoczą z wersją, że knuję i konspiruję.)

(...)
Ja po swojemu, Norweski po swojemu, ochronka w tutejszym z charakterystycznym, wiejskim akcentem, Rubenito jeszcze w innym (teoretycznie w hiszpańskim, praktycznie w jakimś pokrętnym galicyjskim dialekcie Abueli).
Między słowami, ochronka zapuszcza dziateczkom antypatyczną Dorę, która liczy unos, dos, tres.
Przedszkole z kijankami ma podobno w programie zajęcia z francuskiego.
To jest – mam tego pełną świadomość – nieetyczny, brutalny eksperyment na żywym dziecku.
Nie mam grupy kontrolnej, nie mam spektakularnych efektów (ba! żadnych efektów nie mam), nie wiem, czy regres, czy progres, bez końca porównuję z rówieśnikami, nieustannie mam wątpliwości, czy to słuszna decyzja.
Dynia w tym względzie, jak i w każdym innym, bezpośrednio niezwiązanym z produktami spożywczymi, dyplomatycznie milczy.
I chwilowo nie zapowiada się, że kiedykolwiek przemówi, nawet jeśli skonfiskujemy kompocik.

(...)
Jest trudno, bo nie ma granic od-do.
Nigdy nie będzie.
Wszystko się w tych językach miesza, przelewa, kipi.
‘Jeden rodzic. Jeden język. Własny. Konsekwentnie.’ - to jedyna dostępna, naukowa zasada.
A jeśli matka z ojcem rozmawiają w trzecim? A co z czwartym, piątym, szóstym i dziewiątym?
A co, gdy do drzwi zapuka listonosz, gdy sąsiedzi włączą się do rozmowy?
A co, gdy Bawarskie cioteczki zapragną emablować łamaną polszczyzną? (ZAUS, ZAUS, Dyniu!)
A co, gdy człowiekowi ze zmęczenia wszystko jedno?
Pół biedy, Lou, o brudnych talerzach w zlewie!
We własnym domu mogę o talerzach w czterech narzeczach na raz.
Dylemat, jaki język zanieść do piaskownicy?
Czy tubylcza matka, gdy usłyszy, że mówię po polsku nie porwie swego dziecka pod pachę i nie ucieknie w obawie przed czarnym ludem i zgnilizną moralną?
I czy mam ochotę przyznawać się do swojego paszportu, gdy jedna słowiańska matka ćwierka: a tejaś powieć pa pa, bo cias na kąpciu kąpciu (podsłuchane przedwczoraj), a druga w czarczafie drze się na pół dzielnicy: Izmael, jazda do domu, bo ci nogi z dupska powyrywam (to z ubiegłego tygodnia, kiedy jeszcze trwałam w przekonaniu, że Prorok zabrania wyrywać, a jeśli pozwala to wyłącznie na rwanie niewiernym).
Dynia milczy.
Mam przed oczami jej smutną minę, gdy wołała  z huśtawki ‘Łucyno, oć! Tu oć!’ A Łucyna stała w zaparte.
(Faktycznie upór Łucyny wynikał prawdopodobnie z ochoty na inne atrakcje, niekoniecznie zaś z niezrozumienia przekazu, ale smutek w oczach Dyni łamał serce.)

(...)
Wyrazy podziwu przyjmuję ostrożnie.
Byli już tacy, którzy lądowali na Marsie, a w ostatniej chwili kadłubek od rakiety im się roztopił albo radar rozkraczył.

(...)
To był mój pomysł i czuję, że ciąży mi odpowiedzialność.
Zaczęło się od smoczka.
- Oszalałaś? – mówił Norweskijak ją uspokoisz bez?
Sobą.
Miałyśmy dużo czasu.
Zadziałało.
Odtąd Norweski uważa, że znam się na dziecku.
Zaimponowało mu, że przeczytałam jedną książkę o bilingualiźmie, prestidigatoryźmie, czy jakimś tam oniryźmie.
Zagłosował na tak.
No i mam.

(...)
Statystycznie najczęściej muszę tłumaczyć Chinkom.
Chinki nastawione na wydajność, efektywność oraz arkusz wyników w szkolnym okręgu nie rozumieją moich argumentów.
Bo jak wytłumaczyć Chinkom, że są książki, które można czytać jedynie w oryginale?
- To takie niepraktyczne. – mówią Chinki.
(... a czy ja mam prawo, aby sobie roić, że Dynia będzie czytać Wańkowicza?)
Mówię tedy, Chinkom, że od tego  poprawia się iloraz.
- Yun Li, naukowcy z Cambridge udowodnili przebadawszy kohortę dzieci w wieku lat trzech, że z każdym kolejnym językiem masa neuronów zwiększa się o siedem koma pięć procent... – wymyślam na poczekaniu.
Yun Li od razu sie rozpromienia.
Było jasne, że coś ukrywam.
Jeśli przez to Yun Li, oficjalnie występująca jako Samantha (dla tubylców niepodobnym jest wymówić Yun Li) zapisała swoją córkę na albański, nie mam wyrzutów sumienia.

(...)
Bronię się tym, że nie umiem obcych języków.
Że choć używam, że w nich myślę, że nawet sny mam bez dubbingu, to jednak są obce.
Że nie potrafię do swego dziecka: good girl, sweetie pie, gorgeous, well done, Patschehändchen!
Potrafię: pięknieś to zrobiła, słodka bułko, na twój widok zapiera mi dech z zachwytu, brawo, mała łapczynko!
Nie ma niegrzecznego schodka, jest 'siadaj w kącie, podsypię ci grochu'.
Jest 'kęsim!'
Jest 'najadłaś się szaleju?'
Inna rzecz, mówią tubylcy, że gdy, kaczko rozmawiasz z Dynią trzeszczysz i szeleścisz zupełnie inaczej, niż twoi rodacy.
???
Jak brazylijska, przedwojenna Polonia?

(...)
Nie mamy pomysłu na przyszłość, nie wiemy, gdzie jest docelowe.
Jesteśmy ‘między’.
‘Między’ są też języki Dyni.
'Ostatecznie wygra kryterium powszchechności.' – piszą w tej jednej, jedynej książce, którą przeczytałam (główny bohater wychował z sukcesem dwujęzyczne... walijsko-angielskie dzieci i niech teraz, ci którzy mówią, że to ja mam fanaberie i wydziwiam, spojrzą na mnie krzywo, no proszę!) – 'Grunt, żebyś była przygotowana i nie odbierała tego jako osobistej porażki.'
Łatwo powiedzieć.

(...)
Oglądamy mamoko.
- Czego szukać na obrazku? – pytam.
Standardowy zestaw pytań kwizowych Dyni: [apels], [bejbis], [daks].
[Daks] – ...nie odbieraj tego jako osobistej porażki... - powoli wypierają [katschkę].
- A gdzie jest kapelusz w kratkę, Dyniu?
Pac.
Patschehändchen trafiają we właściwe nakrycie głowy.
Może jednak działa?
(Bez złudzeń, w adekwatnym wieku Pociechatje Lou śpiewała wielostrofowe piosenki. Dynia mamrocze: [berdziu, berdziu].)

(...)
- Powiesz: dom?
- [ałs]
- Powiesz: pies?
- [pis]
- Powiesz: kubek?
- [apels]
- Powiesz: Dynia?
- [majn!]
- Powiesz: zielony plecak?

Dynia pokazuje na plecy i poprawia sprzączki wyimaginowanego bagażu.
- Powiesz: kapelusz?
Dynia zakłada na głowę niewidzialne sombrero.
- Powiesz: lody?
Dynia biegnie pod zamrażalnik.

(...)
Nie umiałbym wybrać.
Tutejszy ma niewyczerpane zasoby fascynujących słów, teutoński - Ordnung, patos i logikę, hiszpański - cygaretową chrypkę bohaterów Almodovara, polski jest mój.
W moim jestem zakochana na przepadłe.
Uczucie to pozostaje bez związku z bilansem historycznych klęsk i sukcesów narodu, ani nie zmienia się za przyczyną kolejnych wyborów samorządowych.
Nie brałam udziału w polonistycznych olimpiadach, nie studiowałam nauk humanistycznych, nie płakałam nad Mickiewiczem, nie przeczytałam połowy lektur z maturalnego kanonu, nie rozsiadam się po łąkach z tomikami poezji, interpunkcję mam za nic...
Skąd więc, że tak na przepadłe?
Trzymaj pan ten telewizor...
... nie wiem.

(...)
Rozgrzeszam się z tej żarliwości myślą, że ten, kto przeczytał trzy rozdziały ‘Angielskiego w weekend’ i nabrał przekonania,  że już jest naturalizowanym tubylcem, tak jak i ten, kto krzyczy, ‘złaź no z tego tejbla’ (od niefrasobliwego spolszczania angielskich słów, od wciskania ich w polskie zdania bezwiednie dostaję nacjonalistycznego szczękościsku), ten krzywdzi swoje dzieci bardziej niż ja.

(...)
... i mam tu  pod ręką Polonię w wieku rozrodczym, która się wzrusza i zachwyca nad tym moim uporem i wciska guzik ‘like it’ i mówi, że własne potomstwo, o taaaak!, własne potomstwo też nauczy polskiego...
Jakiego polskiego, załamuję w myślach ręce, jakiego polskiego, skoro i tejble, i szifty, i holideje, i partajmy...
Jakiego polskiego.

(...)
Tymczasem nie mam pomysłu na dalej.
Na przykład,  jak nauczyć Dynię czytać, albo pisać w moim, skoro jak wieść niesie uczenie tutejszego opiera się na zupełnie innych, niekompatybilnych technikach.
(Nie zapiszę jej przecież do polskiej szkoły niedzielnej imienia Marszałka Piłsudskiego.)
Do końca zresztą nie wiem, na czym polega uczenie tutejszego.
Pewnie dlatego, wyglądałam dość głupio, gdy jeden z  autochtonów z dysertacją i kompletem dyplomów poprosił mnie, abym wskazała mu w zdaniu z dziecięcej czytanki rzeczowniki i czasowniki.
Myślałam, że mnie wkręca, a jak się okazało, to wiedza tajemna dostępna jedynie tym, którzy decydują się na A-level z ojczystego języka.
Duch we mnie nieco podupadł.

(...)
Kiedyś w samolocie.
- ... zupełnie nie rozumiem, co do mnie mówisz. – powiedziała zdegustowana, wyfiokowana dama konwersująca z Dynią przez szparę między siedzeniami. Dynia właśnie zakończyła długi zaangażowany monolog. – Musisz mówić do mnie po angielsku!
- Noł. – powiedziała Dynia i odwróciła się na pięcie.

(...)
Naturalnie. – napisała Lou.
Właśnie.
Każdemu niech będzie naturalnie.

(A po wyrazy podziwu zgłoszę się za dwadzieścia lat. Jeśli będą się należeć.)


©kaczka

1205-1206

[6-7 Aug 2012]

(...)
Summertime.



(...) 
Gouda, Brie, Cheddar...
Cheddar!
Jaskinie są dwie.
(W obie Dynia runęła bez lęku.
- WOW! Mama! WOW!)

Niższa – rozrywka na kwadrans, szczególnie, gdy człowieka sprasuje między iberyjską a antypodyczną wycieczką młodzieży gimnazjalnej.
(Tu refleksja, że pod każdą szerokością geograficzną młodzież gimnazjalna jest trudna do zniesienia.)
W Niższej trochę światła i dźwięku, trochę czerwonych stroboskopowych oczu, trochę szkaradnych, tandetnych wypchańców poupychanych po skalnych półkach.
No i smok.
Ze smokiem nie mieliśmy przyjemności twarzą w pysk, bo się zaciął.
Ostatnie pięć metrów przez zasłonę dymną smoczego wyziewu, przez mgłę a’la Twin Peaks i wreszcie przymusowa ewakuacja.
W ramach rekompensaty psze wrócić, gdy dym osiądzie.
Aż tak nam się nie paliło (sic!).

Wyższa – rozrywka na kilka kwadransów, dojrzewające po kątach cheddary,  zakonserwowane płaskorzeźby mamutów ostrza prehistorycznego artysty i prawdopodobnie moc innych atrakcji, o których nic nie wiem, bo Dynia już na wstępie uprowadziła audioprzewodnik. Ledwiem zdążyła się dowiedzieć, że oto mieszka we wsi jeden autochton spokrewniony z tysiącletnim szkieletem udrapowanym u wejścia, gdy Dynia wywęszyła dziejową niesprawiedliwość i zażądała aktywnego partycypowania. Chwilę powydzierałyśmy sobie z rąk słuchawkę, Dynia zapuściła wokal, wyfrunęły spłoszone nietoperze, pomyślałam: dam, niech ma, zaraz się znudzi, zaraz porzuci...
A gdzieżby! Przeszła całą jaskinię trwale przyklejona do przekazu audio. Może zasięgnęła zasięgu, może wbiła się w sieć, może nastąpiła na telekomunikacyjne przewody, może odebrała międzymiastową od Profesora Lindenbrocka, bo ...hallo? hallo?... przez ponad godzinę prowadziła wielce zaangażowaną rozmowę ...hallo? hallo? apelz [1]? yhy, yhy, apelz?...
(Może zamawiała jabłka z Nowej Zelandii?)

Oprócz jaskiń – skały.


Oprócz skał – muzeum. W nim naścienne rysunki nieznanego prehistorycznego artysty, świadczące o rozwijającym się już w neolicie kulcie wieprzowiny.


Oprócz muzeum – sklep. W sklepie baba cerber skąpo wydzielająca po okruchu bezcenne jaskiniowe cheddary. (Pewnie słyszała o Dyni i po prostu była przygotowana.)

Z nadużycia sera lub cukrów (w podróżach żywimy się, czym popadnie, tu popadło na fromaże i garmaże) Dynia tłukła się długo w noc.
Wstała ponoć mocno zmiętolona i na pocukrowym kacu.
- Nic, z czym nie poradziłyby sobie dwie tabletki aspiryny i filiżanka mocnej kawy. – uspokoił Norweski.



[1] Dynia chce jabłek. W hurcie, na kopce, na spichlerze. Nieodgadnionym pozostaje, czy wynika to z faktu, że lubi, czy, że wreszcie potrafi nazwać po imieniu?

(...)
- GRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR! – straszy Norweski JAGRYS! JAGRYS!
(Uradowana Dynia piszczy i wciska się pod kanapę.)
- Yyyyy? Jagrys?
- Przecież powiedziałaś: TY GRYS!


©kaczka

1204

[5 Aug 2012]

(...)
Cheddar.

©kaczka

1203

[4 Aug 2012]

(...)
Dwulatki są terytorialne.
Taka Lucyna.
Może i mówi pełnym zdaniem, może zna dwadzieścia synonimów słowa ‘zadek’, może i  używa nocnika zgodnie z przeznaczeniem, ale na nic jej to, gdy Dynia zasłania piersią dostęp do Sznycli i innych dóbr materialnych i za nic ma najpiękniejszą retorykę.
Terytorium Dyni wyznaczają stopy Dżordża, suchy patyk, widelec z krową i lokalizacja torebki w truskawki.
Trochę się panny poszarpały nad Dżordżem, patykiem, widelcem i truskawkami.
Trochę Sznycle potrzeszczały w szwach.
Trochę spłynęło łez i smarków, nim przy udziale licznych negocjatorów, zawarto pakt o nieagresji.
Nierozsądnie.
Zwarły siły i obróciły dom w perzynę.


(...)
Akupresura.



©kaczka

1201-1202

[2-3 Aug 2012]

(...)
Nastąpił pewien przełom.
Dynia, choć trudno w to uwierzyć, dzieli się racjami żywnościowymi.
Kiełkuje w niej altruizm.
Z kilogramowego bochna chleba, który tuli w ramionach odrywa okruch. Okruch dzieli na tysiąc podokruchów. Zjada dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć i hojną reką wciska ostatni głodnemu prosto w twarz (lub w oko, jeśli głodny się opiera).
Poproszona o udziały w lodach Bambino dłubie najmniejszym palcem w mlecznej zamrażelinie, zlizuje nadmiar i dalejże, głodnemu brudnym palcem w twarz (lub w oko).
Odda nawet misia z żelatyny.
(Wyplutego przez odkurzacz.)
Na fali dobrej woli i profilaktyki szkorbutu ofiarowała mi dziś liść sałaty dyskretnie, na stronie wyjęty z przełyku.
Rozpoznałam po śladach zębów i ogólnym omemłaniu.


©kaczka

1199-1200

[31 Jul - 1 Aug 2012]

- … I co należy powiedzieć? – pytam okadzając postulaty Dyni kadzidłem dydaktycznego smrodu.
- PLYZ! – od niedawna odpowiada Dynia. - PLYZ! PLYZ! PLYZ!
PLYZ! Dyni ulepione jest z miodu i sacharyny.
Raz wdepniesz już się nie uwolnisz, raz usłyszysz – na darmo Odysie,  przywiązywać ci się do masztu!
Wracam do domu, Dynia je kolację.
Na stole szklanka zimnego mleka, zielone jabłko, politycznie poprawny Schaumküsse.
Skąd pomysł? Skąd pomysł, Norweski, na ten zbilansowany posiłek?
(Proteiny, witaminy, endorfiny?)
Bo powiedziała PLYZ.

©kaczka