Image Slider

[293]

[22 Aug 2016]

(...)
Trudno zaprzeczyć, że klątwę wstawania o szóstej rano, by dobiec z Dynią na obóz samurajów zafundowałam sobie sama, ale już womit i dyspepsję otrzymałam w gratisie. Wszyscyśmy zresztą otrzymali.
Taki suwenir z Bawarii.
Czy to za sprawą morowego powietrza, czy też nieświeżego oddechu kóz, a może to barowe parówki z musztardą serwowane z widokiem na guano flamingów?
Cokolwiek użyło tak wyrafinowanego kamuflażu miało moc wywracania cielesnych podszewek na zewnątrz.
Dziewczęta, tradycyjnie, otrząsnęły się z tej mikrobiologicznej ofensywy w okamgnieniu, nieznacznie tylko wspomagane spirytusową nalewką i suszonym drożdżem. (Jak każe obyczaj, Dynia zarzuciła mi z wokalną emfazą, że próbuję ją otruć, a Biskwit skoczył po szklankę na nalewkę i talerz na suszone drożdże, krzycząc, żeby sypać  i lać więcej.) Biorąc pod uwagę prędkość regeneracji najgorszym etapem choroby było oferowanie sucharów zamiast pączków na smalcu i ryżu zamiast sznycli wieprzowych oraz związane z tym inwektywy, oszczerstwa i groźby karalne.
Przy tym i tak Dynia zachowała się najprzyzwoiciej, bo odczekała do ostatniego dnia  samurajskiego wywczasu, do tego przez tydzień nieomal proroczo i tak żywiła się głównie kulkami ryżu i pękła dopiero wtedy, gdy było jasne, że wykorzystała wszystkie opłacone godziny. Biskwit, dla odmiany, zawsze czekał na moment, gdy wydawało mi się, że ogarnęłam balię z praniem.

(...)
Za oknem sąsiad z Pekinu właśnie dopełnia dzieła swego życia – konstrukcji własnego Wielkiego Muru.
Mur ma ten wiele wspólnego z prototypem, na przykład, skalę przedsięwzięcia. Głównie jednak  z oryginałem łączy go to, że jest kompletnie niepraktyczny.
(W zakresie urody... niech Herostratesa architektury oceni historia.)
Wszelako doceniam przebiegłość sąsiada, który do noszenia podzespołów próbował wykorzystać nieletnią siłę roboczą, w tym Dynię. Tyle, że młodzież pierwszego świata  cznia opłatę w postaci dobrego słowa, jak również możliwość wpisania sobie dobrego uczynku do portfolio, więc zespół pchających kamienie Syzyfów rozproszył się dość szybko. Szybciej, niźli ktokolwiek zdążyłby krzyknąć: ‘Eeeeeeeee! Ferajna! Pod ósmym dają lody’. A dawali.
Też poszłam pod ósmy.
Nie dlatego, że skusiła mnie mrożelina, wcale nie. Zwabiona przejawem życia poszłam zasięgnąć.
Wydało mi się bowiem, że matka drugoklasisty ze szkoły imienia Ofiar Holocaustu będzie wiedziała, jakie zeszyty winnam zakupić w przedsprzedaży. Chodziło, zasadniczo, o to czy w kratkę, czy w pepitkę, czy w pięciolinię, ale nie doceniłam przeciwnika. Otóż i sekret koloru okładek zostanie ujawniony dopiero na dwadzieścia cztery godziny przed rozpoczęciem roku szkolnego, tak żeby ciotka z Aachen lub stryjenka z Wuppertalu mogły te zeszyty zdobyć rzutem na taśmę i podać do Badenii przez konduktora nocnego pociągu. Matka drugoklasisty wykonała rok temu falstart i ma po dziesięć sztuk z każdego rodzaju, niestety wszystkie z nieprzepisową okładką w zygzak. Setka bezużytecznych zeszytów.
- Błąd debiutanta! – rzekła matka drugoklasisty. – Teraz już wiem, że te w zygzak, za pół ceny, to wyłącznie przynęta i pułapka.  Spisek producentów celulozy!
 ©kaczka

[292]

[16 Aug 2016]

(...)
Czy Państwo już zaprenumerowali?


(...)
Przedwczoraj na północy.
Wczoraj na południu.
Jeśli poniedziałek to jesteśmy w domu.
Powrót do domu wcale nie sprzyja organizacji i rutynie.
Może jedynie o poranku, gdy oto dobrowolnie wstajemy jeszcze nim Biskwit otworzy oko, aby Dynia zdążyła na swój stacjonarny obóz językowy.
Obóz Dynia sobie chwali.
Z uwagi na nadwyżki sinologów i japonistów produkowane przez wydział miejscowego uniwersytetu, w obozie oprócz Dyni biorą udział głównie mali germańscy samuraje.
Już pierwszego dnia Dynia zażądała, abym w ramach drugiego śniadania, zamiast kanapek z masłem, lepiła jej z ryżu Millenium Falcon razem z załogą rzeźbioną w parówkach, a całość deponowała w gustownym pudełku bento.
I pomyśleć, że chodziło mi raczej o to, aby Dynia zamiast 'gived' zaczęła mówić 'gave'.
Cóż, nie od razu Londyn zbudowano.
Pani z Connecticut bardzo sobie chwali Dynię, gdyż podobno Dynię jako jedyną można wypuścić samodzielnie do toalety bez obawy, że się tego gorzko pożałuje.
(Natomiast wokabularz, którym nasiąka Dynia i którym szczodrze obdarowuje mnie w drodze do domu to mogą być japońskie przekleństwa, przepis na chińskie sajgonki, albo po zastanowieniu - nawet nieortodoksyjna wersja 'gave'.)
O ósmej rano, gdy odprowadzamy Dynię na lekcje, miasto jest jeszcze rześkie, chłodne, a Haupstrasse nie jest siedmiopasmówką dla turystów.
Żal wracać do domu, więc odkrywamy miasto na nowo.
Przystajemy z Biskwitem na kawę – trochę Mediolan, spacerujemy nad rzeką – jakby Paryż.
Tropimy złote runo i kwadratowe lusterka  – trochę proza życia.
(Lusterka ostatnio widziano w Berlinie, ale z okrągłych można sobie zbudować szklaną górę.)
Koło południa fala ukropu i zagęszczenie turystów każe szukać schronienia.
Pod ręką gotyk pod wezwaniem Ducha Świętego.
Siadamy w plamie tęczy (witraże) i dźwięków (ktoś gra na organach). Z bocznej nawy łypie na nas Marcin Luter cały z plejmobilu (!) Wokół bezszelestnie przesuwają się szare diakonisy i japońscy turyści.
Roztopiony Biskwit niestety błyskawicznie regeneruje się w tym sacrum, więc by ograniczyć zasięg profanum zbieramy się ku wyjściu.
Tu Biskwit zderza się z dziarską diakonisą.
- A dokąd to? – pyta nas diakonisa.
- Do sklepu. Po kwadratowe lusterko. – odpowiadam zwięźle.
- A to posiedźcie sobie jeszcze, a lusterko wam zaraz przyniosę.
I rzeczywiście przynosi.
I kwadratowe, i poręczne.
Dokładnie według specyfikacji.
Takoż, chyba nie skłamię,  mówiąc, że nawet Wszechmogący zrzuca się na wyprawkę dla Dyni?

(...)
A w Bawarii u Bebe żar z niebios.
W zoologu pociły się nawet ryby, a cóż dopiero my, konfrontowani z naukową dociekliwością młodego pokolenia.
- A co to?
(Na wybiegu, pod tabliczką ‘Lamy’, stado królików na szczudłach, na pierwszy rzut oka efekt eksperymentu genetycznego, który wymknął się spod kontroli.)
- Yyyyyyyy... wombat!
- A tam?
- Wombat!
- A tu? W stawie?
- Dwa wombaty!
Cóż, monachijski zoolog pełen jest rozmaitych wombatów albo nielegalnych osadników.
(Jest też opcja, że Dział Tablic i Podpisów Pruskim Neogotykiem nie wyrabia norm.)
Na szczęście w zoologu są i kozy.
Tak charakterystyczne, że ani nie przypominają wombatów, ani nie trzeba ich podpisywać.
Kozy przyjęły nasze dzieci jak swoje.


W Bawarii mają też mętne jezioro pełne kamieni i lewiatanów, a nad tym jeziorem budkę.
W budce siedzi muzykalny Włoch i struga łódki z frytek!
Dawnośmy nie jedli takich dobrych frytek!
Warto było zatem czekać dwa kwadranse na wystruganie i zindywidualizowanie każdej frytki, a dziurę w stole wygryzioną przez głodnego Biskwita dało się zasłonić popielniczką.

©kaczka

[291]

[11 Aug 2016]

(...)
HAL9000, system rezerwacji online na usługach Deutsche Bahn, wkręcił się prawdopodobnie w kilka pętli Möbiusa naraz albo zderzył czołowo z Jowiszem, gdy przydzielał nam stolik w strefie ciszy (!)
Wagon jak rezerwat milczenia, świątynia bezgłosu, nawet śpiący nie odważą się zachrapać, a tu nagle otwierają się drzwi i wpadają do środka dwie królowe kakafonii i turbulencji.
Nie było łatwo, szczególnie iż wrzask nadal stanowi ulubioną retorykę Biskwita.
Acz siłą mocy nadprzyrodzonych, do których zalicza się żelki, kredki i wypchańców z Sezamkowej, odsiedziałyśmy pięciogodzinny wyrok plus czterdzieści minut spóźnienia.
Jedyną osobą, która nie zdzierżyła naszego towarzystwa był Paul Rudd, którego HAL9000 dokleił do naszego stolika i który zapewne planował uczyć się roli albo pisać scenariusz. O dziwo wcale nie spłoszyłyśmy Paula akustycznie. Paul wytrzymał nasze szamotanie z bagażem, szarmancko nabawił się przepukliny wrzucając nam walizki na górną półkę, zdzierżył półgodzinny spektakl  wybierania miejsc przy oknie, okiem nie mrugnął, gdy dzieciny przesunęły mu komputer, by zrobić sobie miejsce na kanapki (ciastko-mielony-ciastko), ale pękł, gdy Biskwit zasadził się by wykonać mu serię portretów czerwoną woskową kredką. Przy czwartym, pod pretekstem udania się do toalety, Paul zbadał teren, wrócił, zabrał swój lepszy lewy profil,  laptop oraz walizkę i zabarykadował się w przedziale pełnym głuchoniemych. Biskwit namierzył Paula podczas jednej z siedemdziesięciu dwóch turystycznych wizyt w toalecie, i nawet dość entuzjastycznie tłukł w szybę akwarium, by zwrócić na siebie uwagę, ale Paul udawał, że nie słyszy.
Przez resztę podróży jedyną rozrywką była gra w ‘Krowę za dziesięć’.



(...)


Pociąg do elektroniki. (Praca zbiorowa) Jeden tablet? Jedna para słuchawek? Dwoje dzieciątek? Nie znajduję wytłumaczenia, dlaczego uznałam, że to optymalna metoda zabicia czasu. Zabicia owszem. Acz niekoniecznie czasu.

(...)
Kręgosłup moralny Enerde i jego prasłowiańskich borów sprawia, że znienacka pośladki Badenii-Wurstenbergii wydają się anarchistycznie rozluźnione. Nieomal potrzebują obcisłych, spandeksowych desusów, by ogarnąć zwis, anarchię i nonszalancję.
Enerde jest jak szalka Petriego dla nacjonalistów. Im mniejsza miejscowość, tym więcej patosu na wyborczych plakatach i jasno z nich wynika, bo nikt nie zawraca sobie głowy żadnym literackim środkiem stylistycznym, że za wszystko odpowiedzialni są geje lub uchodźcy.
Te plakaty wiszą wysoko na słupach, krótkowzroczny nie ma szans zapoznać się z treścią, ale i bez tego treść pewnie wsiąka.
W Enerde w soboty myje się nie samochody, a domy. Od frontu.
Te domy, w których jeszcze ktoś mieszka.
W cukierni przy opustoszałym rynku nieuprzejma ekspedientka sprzedaje nienaturalnie różowe pączki. Asortyment ograniczony do jednego z trzech regałów.  Kilka bułek, dwa bochenki chleba, taca pączków. Różowe pączki smakują landrynkami i marazmem.
Jedyne obroty odnotowuje dyskont ‘Wszystko za jeden ojro’.
Ale tuż za rondem Gagarina wystarczy skręcić w lewo, wjechać w las i zaczyna się Urlaubtopia.
Wyspa prosperity.
Prehistoryczny ośrodek dla enerdowskich junaków zamieniony na kapitalistyczną kolonię turystycznej radości życia.
Mieszkańcy są dla siebie uprzedzająco mili, na alarm biegną z pomocą, tulą do piersi obcych i z radością działają w czynie społecznym.
Trochę brodzimy w jeziorach, trochę włóczymy się po puszczy, cherubiny naruszają ekosystem łapiąc drobne żaby i zaludniając nimi sadzawkę złotych rybek Hauptcioteczki.
(Biskwit domaga się zabrania wiadra żab dla Lelona. Odmawiam. Weto obejmuje również chrząszcze, dołączoną do nich martwą mysz oraz  trzy tony kamieni na kurhanik.)
Biskwit, jak zwykle w każdej podróży, błyskawicznie dorośleje.
Zużywa więcej słów, produkuje nieomal zdania proste, łączy w diecie wędzonego łososia z pasztetową, a śledzie w occie z owocowym sorbetem. W aquaparku domaga się dostępu do basenu dla olimpijczyków, a za tysiąc lat żaby będą o nim opowiadać legendy wymieniając jego imię nabożnym szeptem.
Fryzjerka nie bez trudu rozczesuje Biskwitowi dredy i wyrównuje amatorsko podcinane przez lata pukle.
Biskwit nagle wygląda jak mikroskopijna dziewczynka.
Na festynie nad Bałtykiem ta mikroskopijna dziewczynka żąda niespodziewanie makijażu a’la Królowa Lodu, choć gotowa byłam odciąć sobie jakąś wypustkę, że zdecyduje się na pirackie tatuaże.
Pirackie tatuaże wybiera Dynia.
Nie nadążam.



(...)


(...)
W drodze powrotnej nie odnotowano większych anomalii.
Może jedynie, że Biskwit za sprawą Hauptcioteczki wszedł w posiadanie gwizdka w barwach narodowych i nie omieszkał go nadużywać oczekując na spóźniony pociąg na Dworcu Głównym.
Używanie gwizdka na peronie pełnym zagubionych pociągów i ich konduktorów nie jest dobrze widziane.

(...)
Szkoła imienia Ofiar Holocaustu nadesłała listę rzeczy, z którymi pierwszoklasista ma stawić się na rozpoczęcie roku szkolnego.
Lista jest podobno  jedynie wstępem do überlisty, którą ujawni na szkolnym zebraniu wychowawca klasy.
Zebranie i oficjalne odsłonięcie überlisty odbędzie się dwadzieścia cztery godziny przed rozpoczęciem roku szkolnego, co jakby nie zostawia wiele czasu na zakupy. Acz, mówi Norweski, to podobno taki narodowy sport.
Dodajmy do tego, że należy podpisać każdy spinacz i każdy rysik do ołówka.
A tu już lista wstępna obfituje w obiekty typu, że Herkules byłby popuścił z niemocy. ‘Zaginiony manuskrypt Prousta’, ‘święty Graal’, ‘cztery rodzaje kleju doskonałej jakości’, ‘żółta teczka A4 zamykana bezwzględnie na żółtą gumkę’ i ‘kwadratowe lusterko poręcznych rozmiarów’.
Kwadratowe lusterko?!
Będą sprawdzać, czy nauczyciel oddycha?
Czy to proroctwo siedmiu lat właśnie rozpoczynającego się edukacyjnego nieszczęścia?

©kaczka