Image Slider

[282]

[28 Jun 2016]

(...)

I oto przeturlało się po nas cykliczne koło zmian sezonowych i zostawiło ślady bieżnika na naszych obliczach. Jedni posiwieli, inni stracili zęby. Jedni pochylili się ku ziemi, inni wybujali. Jedni ogłuchli, inni odzyskali słuch. Jednym zwiększył się debet, innym zmniejszyły migdały.
Minął kolejny rok.
Zegar z kukułką nieubłaganie obwieścił szóste (!) urodziny Dyni.
Skoro 'Księżniczki i piraci' byli dawno zaklepani, a w McDonaldzie nie wypadało, bo wszędzie weganie, sojanie i frutarianie to zorganizowaliśmy imprezę plenerową z lamą.
Niestety, nie z Dalaj Lamą. Bardziej takie 'hen, dalej z lamą!'
(Ambiance przyjęcia zupełnie nie sprzyjał medytacji, afirmacji i wstępowaniu na drogę doskonałości, chyba że poprzez cierpienie i wstrzymywanie oddechu.)
Na widok Dyni i jej rozochoconej bandy, która jak stonka nadciągała ku lamiej zagrodzie przez pole kartofli, część lam natychmiast wlazła na drzewo i trzeba je było strząsać.  Pozostałe próbowały dać nogę budowlaną samowolką nakopaną przez krety.
Lamy mają intuicję.
Inwazję młodzieży, która jak szarańcza opadła na tort urodzinowy, kabanosy i popcorn,  zwierzyna obserwowała zza stodoły.
Cztery łby, jeden nad drugim wystające zza węgła, lornetki, prochowce, okulary przeciwsłoneczne i nerwowe pogryzanie zioła.
Trzeba było nalegać, by zarzuciły kamuflaż, dołączyły do imprezy i pozwoliły się poprowadzić na smyczy przez rzepak, kapustę i zboże.
Karawana była to osobliwa.
W plenerze lamy poczuły prawdziwy zew Andów i uznały, że tam właśnie idą.
Dzieciny przytroczone do lam popadły z emocji w katatonię i było im obojętne, czy Andy, czy pokrzywy, grunt żeby trzymać w dłoni linkę ze stworzeniem. Kolor linki, z niewyjaśnionych powodów, był tu kluczowym fetyszem.
A ojcowie, którzy mieli nadawać kierunek karawanie nieustannie wiedli wszystkich na manowce roztrząsając rzuty karne i bezkarne oraz powodując niebezpieczne spiętrzanie się lam na zakrętach.
W tym stadzie moja lama była kompulsywnym podjadaczem, szeregowcem Balounem wszystkich lam, wydłużyła mi prawą rękę o dwieście procent względem lewej, nieustannie próbując skubnąć coś na poboczu.
Do tego, jako że byłyśmy równego wzrostu, zapewniała mi wrażenia rodem z 'Parku Jurajskiego'. Wielkie brązowe oko wychynające znienacka przy mojej twarzy jak w filmowej scenie z tyranozaurem.
Dodatkowo, gdzieś po kwadransie tej rozrywki przypomniałam sobie, że jestem uczulona na wełniane swetry. Faktycznie, jestem. Nie powinnam zakładać na siebie lamy.
Jednakże moje cierpienia to nic.
Za mną w karawanie szła Dynia i jej szczerbate przyjaciółeczki. Ich lamą sterował właściciel zagrody, a dziewczątka przez półtorej godziny nie zamilkły nawet na moment, prześcigając się w 'pytaniach z sali'. Pośród tych pytań, kwestia 'a pszepana co lama ma w środku i dlaczego?' albo 'a pszepana czy lamy umierają i dlaczego?' oraz 'czy pszepana gdyby lama była taka duża jak słoń to jadłaby słonie i dlaczego?' były raczej najprostszymi w tym teleturnieju.
Kątem oka widziałam, że spocony pszepan w miarę upływu czasu coraz bardziej mową ciała dawał znaki, że zaraz, lada chwila, jak tu stoi, pierdyknie linką o grunt i sam poleci zygzakiem przez pole rzepaku, rwąc sobie włosy z głowy i dobiegnie tak do Boliwii przez nikogo nie zatrzymywany.
(To oznacza, że nawet pięć lat studiów i pięćset lat praktyki z trudną młodzieżą  oraz dwieście lat hodowli lam, praktykowanie jogi i wegetarnianizm nie przygotowuje człowieka na zderzenie z logiką bezzębnych sześciolatek.)
Gdyśmy zatem już okrążyli świat, na oko ze dwa razy, gdy lamy zabarykadowały się w obórce i odkapslowały sobie piwo i wyciągnęły cygara, gdy właściciele zagrody rozdali pospiesznie należne fanty i wycofali się pospiesznie napomykając coś o włączonym żelazku, gdy młodzież zeżarła resztę popcornu, kabanosów i dwadzieścia kilogramów Haribo, gdy już wreszcie  wszycy odjechali bekając gazowanym sokiem jabłkowym, padłam w trawę uprzednio zeskanowawszy powierzchnię pod kątem lamich bobków...
I wtedy sobie przypomniałam, że na przyrodę też jestem uczulona.
Bardzo.
Merde!

[Uspokajając ekologów i bioetyków, żadna lama, ani żaden cherubek nie ucierpiał ani fizycznie, ani nawet jakoś szczególnie psychicznie w trakcie tego eksperymentu. Tego samego niestety nie można powiedzieć o rodzicach.]

PS Gdy urodziła się Dynia, zła wrożka zwisając na bungee nad jej kołyską trzepnęła mnie w głowę magazynem psychologicznym, z którego treści wynikało, że człowiek wyrywany z korzeniami, nigdy nie nawiąże solidnej relacji z innymi ludźmi.
Patrzac na to zdziczałe urodzinowe stado, te nici rozmaitych światów, które Dynia pewnie trzyma w ręku... myślę, że na razie jest dobrze, na razie pod ręką żadnego wrzeciona.



(...)
Pszepaaaaaaana, czy...

©kaczka

[281]

[24 Jun 2016]

(...)
Czerwiec jest trudny i uporczywy.
To nie tylko kwestia anomalii pogodowych, frontów atmosferycznych i powicia dzieci emocjonalnie niekompatybilnych  z promieniami UV.
To również kumulacja wydarzeń towarzyskich w grupie 'do lat sześciu'.
Z niewiadomych przyczyn (hipoteza robocza: w listopadzie jest ciemno, zimno i nudno) cała Drużyna Timura, z którą prowadza się Dynia porodziła się w czerwcu. (Z wyjątkiem, rzecz jasna,  Biskwita, który kontestuje najbardziej nawet cywilizowane trendy.)
Już od kwietnia, co przezorniejsi  rezerwują terminy bankietów urodzinowych i wybierają co lepsze motywy przewodnie oraz kolor serwetek.
Przezorni załatwiają więc zwykle sprawę w piątkowe popołudnie dansingiem 'Księżniczki i rycerze'. Dla spóźnionych zostaje jedynie niedziela i organizacja rewii na temat 'symbolika przestrzeni we francuskiej literaturze średniowiecznej' a przy odrobinie szczęścia resztka dekoracji z konwencji Krajowego Związku Rzeźników.
Tak, w tym roku to ja przegapiłam zapisy.
Wszystko już było.
Młodzież jest zblazowana.
Może pęta kaszanki z papier-mâché i poprzedzona panelową dyskusją analiza wybranego tekstu literackiego pod kątem filozoficzno-społecznym, wyda im się ożywczą odmianą po kręglach, kucykach, odławianiu jabłek zębami  i strzelaniu z łuku do Wilhelma Tella?
A może nie?
Ostatecznie nie zawsze się wygrywa, a ja przecież wygrałam z naszpaniami w konkurencji 'Tort lodowy'!
Walka to była nierówna, gdyż , mea culpa,  uciekłam się do perfidnego podstępu.
Wymusiłam bowiem w lodziarni, aby sami donieśli tort do placówki, mniemając, zupełnie słusznie, że obcego naszpanie nie uderzą, nie obalą na podłogę i nie zaczną po nim skakać, krzycząc 'Donnerwetter! A gdzie parówki?'
Dynia twierdzi, że impreza była klawa.
Co sadza naszpanie? Nie wiem. gdyż porażone moją bezczelnością, wstrząśnięte profesjonalną realizacją planu i zdruzgotane brakiem resztek naszpanie ostentacyjnie przestały się do mnie odzywać.Od tygodnia wieje emocjonalnym chłodem.
Temperatura uczuć oscyluje poniżej zera.
Naszpanie milczą i zamrażają wzrokiem.
Szalenie wygodne.

©kaczka

[280]

[21 Jun 2016]

(...)
Drodzy Czytelnicy!

Przepraszamy za usterki i migotania komór spowodowane wylinką bloga. Za ten spontaniczny eksperyment oraz bieżący wystrój wnętrza, kolor tapet, ustawienie mebli i akhem... utratę całej kolekcji linek do ulubionych blogów odpowiada Kasia Warpas. A także jedna butelka Malibu, trzy czwarte butelki Martini, trochę piwa i resztka wina. Po raz kolejny sprawdziła się teoria, że pod wpływem alkoholu człowiek staje się elokwentny w każdym obcym języku.
Nawet w ha-te-em-elu.
Mój wkład w efekt końcowy polegał na szczodrym dzieleniu się wizją i obstawaniu przy własnej koncepcji artystycznej ('Kolory zrób kolorowsze, tło – fuksja i brokat, teksty Comic Sansem, a po ekranie niech snuje się gumowa kaczuszka.') Kasia znosiła to cierpliwie, tylko klawisze w jej laptopie takie jakby wciśnięte głębiej.

Nie samym hipertekstem żyje człowiek, stąd na przykład, siedemset pierogów, które wyszły spod naszych żwawych palców podczas tego pracowitego weekendu, by przydać wiarygodności polsko-hinduskiej imprezie. Co ciekawe, bardzo dużo czasu poświeciłyśmy rozważaniom, czy nie narusza protokołu dyplomatycznego obdarowywanie Hindusów pluszowymi bocianami, zupełnie lekceważąc fakt, że pierogi, którymi chcemy ich karmić, lepimy z wołowiny (!) Na szczęście, Hindusi okazali się liberalni kulinarnie, zemścili się przynosząc dzieciom bębenek, a aromat wołowiny, tak czy inaczej, zamaskowała garść cynamonu wsypana przez przypadek do nadzienia. (Zatem jeśli kiedykolwiek usłyszycie z ust mieszkańców Mumbaju opinię, że kuchnia polska i hinduska są do siebie nadzwyczajnie podobne w smaku i w doborze kondymentów, to jest to wynik nieszczelnej pokrywki na słoiku z cynamonem w kuchni u kaczki.) W rezerwie była też paczka mrożonych ruskich z mottem 'Kupuj, bo polskie'. Paczkę tę przyniosłyśmy z rosyjskiego supermarketu, gdzie tak miło pachnie sklepem Społem w wersji 'późne lata osiemdziesiąte' (czyli wędzone szprotki, kiszona kapusta z beczki, produkty zbożowe luzem oraz mięso na gulasz w jednym kawałku o racicach jedynie nieznacznie wystających poza ladę chłodniczą). W dodatku dwuosobowa rosyjskojęzyczna bojówka Dobrej Nowiny (i o dziwo, bez Jewdokii) zaatakowała nas w drodze z supermarketu, sugerując, że nasz rozwój duchowy jest na poziomie wypławka i wymaga natychmiastowej restrukturyzacji w miejscowym zborze. Sameśmy sobie zresztą winne, ucharakteryzowane, zupełnie przez przypadek mrożonym twarogiem z makiem, na mieszkanki Federacji. Ta sugestia, że jesteśmy nierozwinięte była skuteczną motywacją, by przynajmniej blogowi odmalować nowy fronton.
Efekt skrzydeł motyla?
Efekt skrzydeł pieroga!
Gdyby nie wołowina, gdyby nie producent syberyjskiego twarogu z makiem, gdyby nie 'Kupuj bo polskie', gdyby nie przyczajona w krzakach bojówka z Biblią, gdyby nie urażona kacza ambicja i wreszcie gdyby nie zdolności językowe Kasi Warpas – blog nie przeszedłby operacji plastycznej. A tak przeszedł i tą notką sprawdzam, czy pacjent aby żyje?

Nade wszystko zaś, ogromnie dziękuję za wszystkie skierowane do mnie dobre słowa. W minionym tygodniu statystyki bloga sięgały wirtualnych Himalajów. Takiej prosperity nie notowano tu od narodzin Biskwita. Doceniam, jestem wdzięczna i powracam do regularnej działalności na rzecz słowa.
W końcu samo się nie napisze.
Ku chwale blogosfery!
Ahoj!
Efewerentnie i efemerycznie yours,

©kaczka

[279]

[14 Jun 2016]

(...)
... a potem przyjechała Hauptcioteczka i podarowała dziecinom bębenek, gwizdek i kastaniety w barwach narodowych. Toteż spakowałam podręczną walizkę i złapałam samolot do Rzeszowa obiecując sobie, że tam się wreszcie wyśpię.
(Źle sypiam od dwóch tygodni. Dzieciom wraz z migdałami amputowano chrapanie, śpią milcząc, więc czuję imperatyw, by co chwila wstawać i sprawdzać puls i podstawiać im pod nos lusterko. Sen perforowany nie służy jowialnym biorytmom.)
I słowa dotrzymałam. Wyspałam się.
Do tego prowadziłam w Rzeszowie życie nadzwyczaj rozwiązłe.
Jadałam w lokalach na porcelanowych talerzach, używałam przy tym sztućców, nie dojadałam niczyich resztek, stać mnie było, by każdy kęs pogryźć kilkanaście razy, a gorące napoje zażywałam, gdy były naprawdę gorące.
Najpierwszy posiłek żułam przy stoliku ustawionym między Hanną Bakułą a profesorem Bralczykiem. (Och, gdybyż nie ta moja parszywa nieśmiałość zaproponowałabym bruderszaft maślanką i jajecznicą na boczku.)
I jakby tego było mało, rozochocona tą niecodzienną prosperitą, oszalałam i poszłam do kina.
(Nie miałam daleko. I kino, i moje łóżko było w tym samym centrum handlowym.)
Film z twarzy był podobny do nikogo, skrzył odkrywczymi bonmotami z gatunku 'miłość jest jak sraczka', ale wszak nie po bonmoty chodzi do kina matka dwójki dzieci. Matka dwójki dzieci idzie do kina po to, by sobie posiedzieć.
(Po kinie matka dzieciom kupuje butelkę bezalkoholowego i przemyca ją do hotelu w szarej papierowej torbie.)
Gdy nie odbierałam nagród [1], zwiedzałam Rzeszów.
Może to kwestia mojego akcentu z Kresów Zachodnich, albo te dziesięć lat błąkania się po świecie zatrzymało mi rozwój mowy polskiej na poziomie osiemnastowiecznego polskiego emigranta z Brazylii, albo też posiadam jakąś ukrytą wadę wymowy, gdyż z pozoru niewinne pytanie 'Czy byłby Pan/Pani tak uprzejmy, by wskazać mi drogę do urzędu pocztowego?' spłoszyło trzech autochtonów i dopiero czwarty, ryzykując zwarcie w układzie nerwowym, po bardzo długim: yyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy? wydobył z siebie: 'Ale, że co? Że niby gdzie chce? Na pocztę?'
Potem więc już tylko wyniośle milczałam, albo pokazywałam palcem.
Nadal fascynuje mnie niespotykane w tutejszym obrocie handlowym zjawisko: 'Czy Pani ma drobne?'
I o ile mogę współodczuwać sprzedającemu, gdy ktoś płaci setką za bułkę, to do spazmów doprowadziła mnie prośba subiekta 'Jakieś drobne?‘, gdy zmuszony był mi z tej setki wydać do siedemdziesięciu. (Narodzie, kto wam pożera bilon?)
W drodze powrotnej, na lotnisku w Rzeszowie, zaskoczył mnie wklejony w budynek nieszczególnie pojemny, raczej niewygodny  taras widokowy po brzegi wypełniony skondensowanym społeczeństwem. Wisząca na frontonie ludzka girlanda! Zaskakujący był również komunikat: 'Bagaż pozostawiony bez opieki zostanie poddany NISZCZĄCEJ kontroli bezpieczeństwa.'
Peronel Lufthansy zaskoczyła natomiast moja determinacja, aby wnieść na pokład mikroskopijnego modelu samolotu, otrzymany w darze od Przedstawicieli Inicjatywy Kresowej, kalendarz o rozmiarach metr na pół metra, w praktycznym kartonowym etui. Siałam nim sputoszenie i ścinałam głowy jak człowiek z drabiną zarzuconą na ramię.
Ale wniosłam i nie dałam się wyrzucić.

[1] WYGRAŁAM!


(...)
Steffen Möller wyjaśniał kiedyś, jak odróżnić polskiego mężczyznę od niemieckiego mężczyzny. Otóż, według Steffena, gdy na stację wjeżdża pociąg z ukochaną, polski mężczyzna stoi na peronie z bukietem kwiecia, niemiecki zaś krzyczy: ‘Pospiesz się, zaparkowałem na zakazie.
I teraz scena.
Wychodzę przed niemieckie lotnisko opromieniona wieczną literacką chwałą, w jednej ręce hektar kalendarza, w drugiej podręczna walizka – źródło obciachu (walizka ma tysiąc lat i czyni na każdej powierzchni piekielny łoskot, który odbija się echem szczególnie dobrze na lotniskowych marmurach), z tyłu plecak, z przodu torebka. Tęskniłam przez czterdzieści osiem godzin. Oto są. Widzę ich. Norweski, Dynia, Biskwit. Stoją przy samochodzie, czekają, machają do mnie rękami.
Im bardziej się zbliżam, tym wyraźniej słyszę: '... pospiesz się, tu można parkować tylko dziesięć minut.'
I już wiem.
Wróciłam do domu!

(...)
Anestezjologowi – wdzięczna pacjentka.

 ©kaczka

[278]

[14 Jun 2016]

(...)
Tak jak często przeceniamy potencjał Dyni zmyleni jej wybujałą zewnętrzną powłoką, która na pierwszy rzut oka do metryki dodaje jej od trzech do pięciu lat oraz sprawia, że jej głowa mocno wystaje na zdjęciach z grupą rówieśniczą,  tak zapewne dla równowagi w przyrodzie równie często nie doceniamy Biskwita. W tym wypadku zmyleni kruchą konstrukcją psychiczną i ograniczonym wokabularzykiem. Zdaje się nam, że można przy Biskwicie bezkarnie gawędzić o wszelkich sekretach bez obawy zdrady stanu. Tymczasem Biskwit niby spija każdy dźwięk z ust Teletubisiów, niby stoi taki zastygnięty i duchem teleportowany do krainy, gdzie z krecich nor wyskakują nierozgarnięte wypchańce z torebkami, niby wykonuje posłusznie ich rozkazy płynące z głośników ('zidentyfikuj i wskaż swój nos' albo 'a teraz tańczymy w kółeczku'), ale jednocześnie trzecim uchem słyszy wszystko, co dzieje się za plecami i robi notatki!
Ofiarą tych notatek padliśmy o świcie siódmego czerwca. O czwartej czterdzieści pięć Biskwit wbiegł do naszej sypialni i z wydajnością, która zawstydziłaby oddział BOR-u przebiegł po nas kilkakrotnie w tę i z powrotem, a dla pewności zdarł również z naszych zwłok pierzyny. Emitował przy tym 'BERZDEJ! DYNIA! BERZDEJ!', a towarzysząca zjawisku pantomima (usta w dziubek i PFUUUUUUUU! PFUUUUUUUUU!) nie pozostawiała złudzeń: oto najlepszy czas, by gasić urodzinowe świeczki.
(Zatem Biskwit, jak się okazuje, doskonale orientuje się w czasie i ogarnia kompletem neuronów zdefiniowaną przyszłość, w tym wypadku 'jutro'.)
Ponieważ plan uroczystości część PFUUUUUUUUU! przewidywał dwanaście godzin później oraz dodajmy, z przytomnym udziałem solenizantki, to w szeregach organizatorów (a właściwie w płasko ułożonych dwóch rzędach organizatorów) zapanowała panika.
Tort w lodziarni! Gdzie świeczki? Budź dziecko!
Tym sposobem, obchody swoich urodzin Dynia zainicjowała przez sen (nikt nie obudzi Dyni o piątej rano), podtrzymywana, by nie upaść twarzą w te symboliczne sześć kromek chleba tostowego, w które nadzwyczaj przytomnie wetknęłam urodzinową gromnicę.
Biskwit zdawał się ukontentowany, gdyż to on dmuchał i to on jako pierwszy zinwentaryzował prezenty.
I pewnie o to chodziło.

(...)
Do jutra trwa międzynarodowa (!) aukcja ilustracji Ainy Bestard dla #adakupiec
 Aina jest autorką przetłumaczonej na polski, fantastycznej książki 'Co kryje las?' (wyd. Tatarak). Ilustracje w książce trzeba koniecznie oglądać przez 'magiczne' szkła powiększające, kolorowe filtry, które odkrywają przed czytelnikiem niewidoczne gołym okiem szczegóły.
Praca licytowana dla Ady pochodzi właśnie z 'Lasu'.
Rozbijajcie skarbonki!


©kaczka

[277]

[6 Jun 2016]

(...)
Po czterech dniach wyszłyśmy ze szpitala lżejsze nie tylko o kilka tkanek miękkich, ale i o parę utraconych złudzeń na temat intelektualnej kondycji ludzkości.
(Fascynujące, ile razy w ciągu czterech dni można na głos przeczytać dziesięciostronnicową książeczkę dla młodzieży. Szło zapewne w tysiące. Mam w mózgu niezasypywalną bruzdę  imienia Binty. Tej, która tańczy.)
Uniwersytecka klinika z Wydziałem do spraw Resekcji otacza zgrabną  podkówką oczko wodne, które wymknęło się spod kontroli nawet Matce Naturze!
Nie ustaliłam, co było pierwsze.
Czy architekci natknęli się na płazy z Czerwonej Księgi Gatunków i zmuszeni byli improwizować? A może podczas budowy zwierzyna zwęszyła pustostan i ochoczo go zajęła?
Powstał z tego jakiś eksperymentalny ekosystem. Absurdalna hybryda. Las mieszany z bambusów i wierzb płaczących, a gdzieś pod spodem oczko wodne pełne rozdartych kaczek, rezonujących ropuch, albo amazońskich rzekotek.
Cóż mi po tym, że dzieci, dzięki interwencji anonimowego chirurga, przestały wreszcie chrapać, gdy w nocy ryki fauny nie dawały spokoju!
Budynek kliniki miał chyba w ambitnych zamiarach naśladować estetyką Centrum Pompidou, acz kolorystycznie to jednak tak raczej na niemiecką miarę. Architekci przyozdobili wnętrze podkówki futyrystycznym kłębem brązowych rynien w odcieniu 'nieszczera rdza', lekceważąc przy tym prawa akustyki, że 'żaba wrzucona do studni wraca echem po trzysta razy'.
(Jeśli nie trafiłyśmy pechowo na sezon godowy to najszczerzej współczuję tym, którzy codziennie przychodzą tam do pracy.
Chciałeś być lekarzem, a tu herpetologia w pigułce, a nawet w czopku.
)
...
Resekcję tkanek dzieciny zniosły z godnością.
W dziedzinie godności szczególnych zasług dołożył Biskwit, który na salę operacyjną wkroczył otwierając drzwi z półobrotu i czyniąc nam wszystkim zebranym entuzjastyczne: pa pa!
To również Biskwit po zabiegu sprawiał wrażenie, że niczego mu nie zrobiono. Ledwie poderwał się spod narkozy, zutylizował dwa lody waniliowe, a następnie wyrwał mi z rąk talerz kartoflanej pulpy i skonsumował wraz z naczyniem.
'W całej swej karierze nie miałem takiego pacjenta' – rzekł anestezjolog, gdy zastał Biskwita negocjującego trzecią dokładkę kartofli i wolny dostęp do paracetamolu w syntetycznym syropie.
Komplement przyjęliśmy z umiarkowanym entuzjazmem. Anestezjolog wyglądał tak, że nikt nie sprzedałby mu piwa bez okazania dowodu tożsamości. Iluż więc to pacjentów mógł był on mieć w tej swojej karierze? Góra dziesięciu!
To był zresztą znak charakterystyczny placówki. Szpital pełen lekarzy w rozmiarze dziecięcym. Niedobrowolnych pośredników między dobrze schowanymi profesorami doktorami habilitowanymi, a przetwarzanym taśmowo pacjentem. Pośredników, tak na oko, porwanych z długiej przerwy w gimnazjum.
'Tonsillektomia to przez ile L?' – pytał taki Hermesik symulując produkcję naukowych sprawozdań dla Rady Olimpu.
Powstrzymując odruch ucieczki (ostatecznie przyszła sława korekcji nosów i rekonstrukcji trąbek,  nie musi być literatem, p r a w d a ż?), doradzałam życzliwie: 'Pan sobie dla pewności wygugla!'
...
(W tle cholerne żaby. Bez wytchnienia.)
...
O nadrzędnej wartości komunikacji z pacjentem pouczyła personel Dynia.
Mówiła przecież, na dodatek kilka razy, że nie zniesie połączenia syntetycznych truskawek nurofenu z syntetyczną pomarańczą paracetamolu, a już z całą pewnością nie przysłuży się temu koktajlowi landrynkowy smak penicyliny.
Uwierzyli dopiero o trzeciej w nocy wymieniając pościel po onirycznym pawiu w syntetycznym technikolorze.
...
(Rech.)
...
Nie wypada narzekać na wyżywienie.
Jakość nadrabiano ilością.
Ktoś wyliczył, że dwulatek po tonsillektomii (przez dwa L! też wyguglałam!) zje dziennie sześć jogurtów (pomnożone przez rodzinę daje dzienny zbiór osiemnastu opakowań!), puszkę pasztetu, dwa talerze grysiku, pół wiadra słonej zupy, kilo piura z kartofla, dwa kilo mielonego w stanie dysocjacji, dziewięć porcji masła i bochenek chleba tostowego.
Nawet Biskwit nie dał rady.
...
(Cholerne żaby.... i kaczki.)
...
Niestety, ktoś również wyliczył, że dwulatek winien wypić dokładnie dziesięć szklanek płynów w celu pooperacyjnego nawodnienia i jedynie przez wrodzoną złośliwość Biskwit odmówił.
W rezultacie personel uznał, że gorączka, która pojawiła się u Biskwita w dzień po operacji jest wynikiem mojego niezaangażowania się w proces podawania napojów chłodzących.
Faktycznie, Biskwit entuzjastycznie pił wyłącznie otoczony pierścieniem pielęgniarek. Zapewne dlatego, że zależało mu na tym, żeby już sobie poszły.
(Tymczasem moje pytanie: 'Czy temperatura Biskwita może mieć związek z tym, że ups! zapomniano mu podać antybiotyk?' nadal gdzieś tam dryfuje pośród ścian oddziału malowanych 'przygnębiającą ochrą'.  Towarzyszy mu rechot żab.)
Gdy Biskwit utknął na trzeciej szklance, komuś przypomniało się, że dziecina ma nadal wmontowany wlot dożylny, wobec czego można weń tą drogą wlać kolejne n+1 szklanek. Niestety, wlot okazał się krzywo założony, a manipulacje przy nim prowadzone o północy nie nastroiły śpiącego Biskwita szczególnie pokojowo.
...
(Żaby. Słychać żaby.)
...
Wlot usunięto i zawezwano lekarza dyżurnego w celu założenia nowego.
Niemieckim zwyczajem lekarz dyżurny zaczął swoją opowieść gdzieś od  Hipokratesa i gdyśmy wreszcie dotarli do zalet wlotów dożylnych i katastrofalnych konsekwencji ich niezakładania w obliczu wszystkich możliwych komplikacji pooperacyjnych (wymienił skubany w detalu!), Biskwit był wkurzony dość mocno.
Tak mocno, że lekarz dyżurny wydał dyspozycje, by okleić dziecinę plastrami znieczulającymi i pod pretekstem konsultacji z przełożonym, dał dyla.
Dwie godziny później wyrwała nas z płytkiego snu pielęgniarka informując, że możliwe komplikacje pooperacyjne nie są aż tak katastrofalne, żeby nie mogły wydarzyć się rano.
(Czytaj: ktoś z załogi o poranku wyciągnie krótszą zapałkę i przyjdzie negocjować z rozwścieczonym dwulatkiem.)
Rano okazało się być siedemnastą piętnaście, gdym znużona oczekiwaniem na ofiarę, sama zarzuciłam Biskwita na ramię i poniosłam posępnymi podziemiami do sąsiadujacej obok Kliniki Dziecięcej, gdzie rutyniarze wbili się Biskwitowi w dłoń bez znieczulenia i bez zbędnych pytań.
(Ciekawe, czy zadziałałoby tak samo, gdybym to ja poprosiła o korekcję zmarszczek, liposukcję, czy powiększenie biustu?)
W Klinice Dziecięcej kolejny dowód na to, że fauna wypiera człowieka. W poczekalni pochód ... leśnych mrówek z patio do gabinetu EKG i z powrotem. (Jeśli to było delirium to bardzo realistyczne i zbiorowe.)
Założonego wlotu nigdy nie użyto do nawodnienia  i wyjęto go kilkanaście godzin poźniej, gdy kolejny zdezorientowany gimnazjalista dostarczył nam wypis.
Trzęsły mu się ręce, więc okrzyki 'You can do it!' były bardziej ku niemu, niż ku Biskwitowi, który patrzył złym wzrokiem spod grzywki i emanował emocjonalnym chłodem.
Cóż, nadzwyczajnie doceniam, że jesteśmy już w domu.
Choć na wieść, że Dynia przez tydzień nie może powrócić na łono placówki edukacyjnej, odkapslowałam martini zębami.

(...)
Trwa aukcja prac Niki Jaworowskiej dla #adakupiec
Trzy przezacne sztuki TU
Osiem (!) rysunków Zająca Szarego Obywatela TUTAJ


Pomyślcie o tym, że lada moment Boże Narodzenie. Kupicie i będzie na prezenty!

©kaczka