Image Slider

[385]

[23 Mar 2018]

(...)

Życie znów wyskoczyło w kominiarce z ciemnej bramy i bez dania racji roztrzaskało metaforycznym kijem bejzbolowym moje rzepki u kolan.
Jakby nie wystarczyło mi udręki wywołanej przez pięć edycji grypy, czternaście dni L4, czy tydzień spędzony z Jesusem nad krążkiem Goudy, na omawianiu oficjalnej, unijnej strategii dezynfekcji kopyt jednorożców.
Jakby nie predysponowało mnie do ulg i rabatów na mozoły i golgoty to, że codziennie chodzę do pracy, w której moim budżetem zawiaduje obłąkany arkusz kalkulacyjny. Arkusz ten prawdopodobnie przybył z przyszłości z misją unicestwienia cywilizacji metodą totalnej konfuzji. (Widocznie, niemieckie PITy, niekwestionowane dzieło nienawistnych kosmitów, okazały się bronią o zbyt słabej mocy rażenia.)
Nie, życiu było mało moich bronchitów, Jesusa mylącego nosorożca z jednorożcem i arkusza kalkulacyjnego, który w poniedziałki, czwartki i piątki zostawia mi na karmę dla bakterii pięć ojro, a w pozostałe dni tygodnia wyświetla przypadkowo wygenerowane kwoty w milionach. Lirów, jenów lub guldenów.
Nie, życiu to wszystko nie wystarczało. Życie musiało wyeksmitować Montessorian.

Kiedy pogodziliśmy się z losem, że Biskwit ze względu na nasz chybiony kod pocztowy nie trafi do reprezentacyjnej, montessoriańskiej placówki chrom-stal-neony-boazeria-z-biohebanu,  i że  dzieciństwo spędzi w filii położonej między wytwórnią karmy dla psów, a fabryką wózków widłowych, w bezpośrednim sąsiedztwie torów kolejowych, po których co dwanaście minut pędzi pospieszny do Monachium. Kiedyśmy przełknęli, że w filii z braku miejsca, kącik czytelniczy urządzono za parawanem w toalecie, a kącik do cięcia papieru – wewnątrz dysfunkcyjnego kominka. Kiedy pogodziliśmy się z myślą i opinią personelu, że przeprowadzka do innego budynku to pieśń bliżej nieokreślonej przyszłości i że może wnuki Biskwita doczekają, to właśnie wtedy przyniósł Norweski z wywiadówki budującą wiarę w ludzkość informację, że sąsiedzi placówki wystąpili z wnioskiem o eksmisję, gdyż przedszkole marszczy im feng shui i podobnież obniża wartość okolicznych parceli.

Łatwo byłoby pokusić się o wniosek, że trzydzieści cherubiątek (z czego połowa zwykle nieobecna, bo złożona jakimś przypadkiem z 'Zarysu Chorób Dziecięcych') emituje irytujące sąsiadów decybele, które zagłuszają pospieszny do Monachium, poniedziałowego kaca ze squatu studentów-hippisów i produkcję psiej mielonki. Tymczasem, nic bardziej mylnego. Montessorianie i ich podopieczni porozumiewają się ultradźwiękami jak nietoperze. (Przekonał się o tym, Norweski, któremu ostatnio naszpanie wystosowały oficjalne, pisemne upomnienie, że czyni swym naturalnym głosem zbyt dużo hałasu w szatni pod wieszaczkiem i przeszkadza tym młodzieży w medytacji i skupieniu. Zaprawdę, ilekroć o poranku odstawiam Biskwita do tej świątyni edukacji, sama mam ochotę legnąć w kąciku czytelniczym za parawanem w klozecie i radować się tą niespotykaną ciszą.
Przez dwanaście minut nim przeleci następny pospieszny.

Montessorianie podobno próbowali bronić oblężonej placówki, trochę darli szaty, trochę przykuwali się do jedynego w okolicy drzewa, ale sąd poparł zwolenników feng shui.
Zatem personel cierpi, bo jakże to, porzucić miejscówkę pełną wspomnień i wyściełaną jedyną słuszną, wegetariańską pedagogiką conajmniej od epoki Bismarcka.
[Pytanie, czy Montessorianie przyzwyczajeni do tysiącletniej prowizorki odnajdą się wśród rozwiązań budowlano-architektonicznych współczesnej epoki? Czy nie będzie im brakować wiecznej kałuży pod elektryczną bramką (‘Rodzice i opiekunowie, proszę uważać, by nie łączyć sobą elektrycznego obwodu i zawsze mieć na nogach buty na gumowej podeszwie!’), perłowej, opalizującej ceramiki klozetowej inspirowanej narodzinami Wenus, martwych rodentów spadających z drzewa w ogródku (‘Mamo! Mamo! A na Thorwalda spadła dziś z drzewa wiewiórka i umarła!’), czy regularnych przerw w dostawie prądu, ciepłej wody albo sygnału w telefonach? (Bo grzyb z piwnicy pewnie da się zabrać ze sobą w relikwiarzu i przeszczepić w wybranym ekosystemie. Tudzież on już tam jest, w tym nowym miejscu i się rozpakowuje!)]
Miasto cierpi, bo musiało oddać Montessorianom nowy budynek, który mogło sprzedać deweloperom za bajońską sumę, bo jego lokalizacja zahacza o miejscowe Beverly Hills.
Ja cierpię, bo ledwie ogarnęłam poranną dystrybucję potomstwa, tak by nie musieć jadać śniadania wieczorem, a obiadu przed robotą, a tu pierdut! nowe logistyczne sudoku.

Chwilowo wizja przeprowadzki nie zakłóca Montessorianom przebiegu procesu wychowawczego. Chyba, że objawem szoku pourazowego jest obsesja mielenia. Dzień w dzień, od ponad miesiąca, Biskwit przynosi do domu słoiki pełne niezidentyfikowanych, roztartych w żarnach substancji. Czasem jest to mąka, czasem kreda, czasem kawa, czasem może kokaina, a zwykle wszystko to ma taki sam kolor, sugerujący, że w żarna wpadł ołówek, pająk, kłąb penicylinogennej pleśni, sporysz, szpinak z obiadu, tudzież popiół z kominka. Po trzydziestu sześciu słoikach o niepodpisanej zawartości (oprócz: ‘Dla Mamusi i Tatusia, Guten Appetit!’), zwykle niezgodnej z hipotezą Biskwita, identyfikuję i segreguję substancje (w tym smarki kolegi Emila) szybciej niż chromatograf cieczowy. To pomaga, a nawet ratuje życie, bo Biskwit stanowczo naciska na konsumpcję dostarczanych produktów w jego obecności. Ostatecznie, nie po to pocił się mląc, żeby się miało, ot tak! zmarnować.

Jeśli życiu było mało moich rzepek to, w sumie, kopnęło mnie jeszcze w prawą nerkę. Montessorianie zorganizowali bowiem okolicznościową procesję o podchwytliwym, acz marketingowo uzasadnionym tytule: ‘Introdukcja lata’.
Tytuł nie mógł być bardziej fałszywy, bo gdyśmy dotarli do lasu, w którym miała nastąpić introdukcja, akuratnie trwała tam burza śnieżna (śnieg spadł nam tej zimy dwa razy i to był ten drugi raz). Biskwit, dziecko miasta i wielkiej płyty, które przyrodą gardzi nawet w temperaturach dodatnich, stanowczo odmówił wyjścia z samochodu. Nie wywabiła go nawet zdobiona krepiną, imponująca dzida z wydmuszką i preclem. Tym preclem, który z poświęceniem miesiłam i piekłam poprzedniej północy.

Uświęcona tradycją scenografia introdukcji lata jest tak absurdalna, iż wcale nie dziwi, że event jest endemiczny i ograniczony w zasięgu jak koronki z Koniakowa albo szczecińskie paszteciki. Sama instrukcja wykonania patyczka z preclem i wydmuszką, którą otrzymałam od Montessorian nijak nie przypominała piktogramowego instruktażu z Ikei, a bardziej streszczenie Apokalipsy świętego Jana przetłumaczone przez google translator z węgierskiego na jidysz.
Wierszem.

Serio, nic nie wie jeszcze o życiu ten, kto nie strugał gigantycznej wykałaczki zdobionej wydmuszką (och, wydmuszki! – nemesis mego macierzyństwa!) i wbitej w ręcznie wyplatany, drożdżowy precel ('Rodzice i Opiekunowie! W hołdzie dla lokalnej tradycji prosimy, by precle nie były bawarskie, a miejscowe. Jednocześnie informujemy, że  precle według tej specyfikacji można kupić wyłącznie w piekarni u Wolfganga Schwabla, siedemdziesiąt trzy kilometry w linii prostej od placówki i otwartej w co drugi poniedziałek miesiąca między trzynastą a trzynastą piętnaście.')
Nie wiem, czy to kwestia praw autorskich, czy spisek Bawarian, by utrzymać monopol na rynku wyrobów piekarniczych, ale Dr. Oetker nie wypuścił jak dotąd precli Schwabla w wersji instant i to zainicjowało serię moich karkołomnych, laboratoryjnych eksperymentów z użyciem wątłych drożdży, starej mąki, twardej wody, deficytu cukru i nadmiaru jaj (nadmiar jaj, bo, wiadomo, z czegoś trzeba sprokurować wydmuszki). Razem z Norweskim, w środku nocy, rozciągaliśmy rulon ciasta przez pół mieszkania. Ciasto było tak sprężyście elastyczne, że w ostatecznym rozrachunku należało je przydeptać nogą i przygnieść na blasze ośmiotonowym ciężarem, by zachowało pożądany kształt przed włożeniem do pieca. W zasadzie, tak musi prawdopodobnie wyglądać próba wykonania pieczystego z żywej ośmiornicy.
A wszystko to po to, aby Biskwit odmówił taszczenia dzidy, precla i wydmuszki przez burzę śnieżną i zimny las, jęcząc, że nie jest skrojony na psa husky, ani na Amundsena.
Całości imprezy dopełniło spalenie na stosie papierowego bałwana pod tabliczką: ‘Palenie ognisk na terenie parku narodowego – strictly verboten!
Dym wgryzał nam się w oczy i garderobę, na policzkach Biskwita zamarzały łez strumienie, naszpanie dęły w dudy i szarpały ukulela, większość kurdupli-zdrajców miała na patykach bawarskie precle lub to, co z precli zostało po zeżarciu - nicość i pustkę, Dynia miała za złe, bo nasza wariacja na temat precla Schwabla była niekoniecznie jadalna (acz z pewnością hartująca zmysły i układ immunologiczny), Biskwit miał za złe, że Dynia nadgryzła, bo chociaż sam nie chciał to co kurcze... Dynia miała za złe, że nie mamy pod ręką bawarskich precli, Norweskiemu płonący bałwan próbował zjarać czapkę, a ja zapomniałam wełnianych skarpet.

Życie, daj żyć, co?

©kaczka