[5 Jul 2017]
Byliśmy z Norweskim na wieczorku zapoznawczym u Montessorian.
Bez dzieci, ale montessoriańskie naszpanie nie uznały tego za przeszkodę, by nie potraktować nas jak swoich podopiecznych. One prawdopodobnie nigdy nie wychodzą ani z roli, ani z pracy.
Zanim jednak przyszło nam siedzieć na dywaniku i śpiewać bujając się przy dźwiękach gitary i nadludzką siłą woli przypominać sobie, że wszyscy tu zebrani możemy już kupować alkohol bez konieczności okazywania dowodów tożsamości, tośmy najpierw z Norweskim zdobyli twierdzę.
Nie licząc doświadczeń z dzieciństwa, Montessorianie to chyba piąta lub szósta placówka edukacyjna w naszym życiu, do której z Norweskim, nie zawsze razem, ale uczęszczamy. (W dodatku, znamienne, nigdy nie uczęszczamy z własnej woli!)
To uczęszczanie przekłada się na praktyczne i bogate doświadczenie w łamaniu kodów dostępu do pilnie strzeżonych budynków.
Takoż i tym razem, stanąwszy u drzwi Montessorian, bez problemu pokonaliśmy zestaw bram wejściowych do kolejnej świątyni edukacji. Przecieliśmy odpowiednie kable, do detektora soczewek przystawiliśmy szklane oko wydłubane pluszowemu misiowi, a odciski palców potrzebne do identyfikacji wyrzeźbiliśmy w topinamburze na cito szwajcarskim scyzorykiem. Poza tym Norweski jest długi, więc przerzucił się nad fosą pełną rekinów, a ja suchą nogą przeszłam po Norweskim jak po zwodzonym moście na drugą stronę.
I tak wtargnęliśmy do placówki, piętnaście minut przed rozpoczęciem imprezy integracyjnej dla rodzicielskich neofitów, więc naszpanie nie bardzo wiedząc, co z nami robić oddelegowały nas na spacer do ogródka.
Obejrzeliśmy ten ogródek dwieście szesnaście razy, raczej niespiesznie, co daje pewne pojęcie o areale posesji, a tymczasem nikt nie nadchodził. Dawno minęła godzina rozpoczęcia spotkania, sześćdziesiąty ósmy raz zachwyciliśmy się urodzajem pomidorów, a tu nadal nikt nie nadchodził. Norweski zaczął już nawet podejrzewać, że jesteśmy jedynymi zaproszonymi gośćmi i to dla nas ustawiono krąg czterdziestu krzeseł i podano czterdzieści szklanek wody, ale na szczęście, któraś z naszpań wyjrzała na zewnątrz i uratowała pozostałych uczestników tej intelektualnej przygody, tych Robinsonów alternatywnej, antypruskiej edukacji, którzy stali od kwadransa pod bramą nawet nie próbując jej choć odrobinę sforsować.
No, nie wiem. Zeby tak nawet trochę nie potarmosić klamki?
To doświadczenie podzieliło nas na dwa obozy: my i oni. My, czyli kaczka i Norweski. Oni, czyli 'nie przejdę przez płot, bo mi się jeszcze krawat wkręci w girlandy kolczastego drutu'.
Oni patrzyli podejrzliwie, czym nasze 'my' zasłużyło sobie na ten nieautoryzowany dostęp do ogródka i ekwiwalent priority boarding w Ryanairze.
Ten podział był na szczęście chwilowy, bo naszpanie natychmiast poddały nas rozmaitym eksperymentom psychologiczno-socjologicznym, odzierając nas przy tym z godności osobistej, więc w mgnieniu oka byliśmy już wszyscy równi, sponiewierani i w jednakowym stopniu poniżeni.
To zbliża.
Dochodziła już dziesiąta wieczorem, spotkanie miało zakończyć się pół godziny wcześniej, spod wieszaczków dochodziły dramatyczne echa telefonicznych negocjacji z opiekunkami do dzieci: 'Tak, już wracamy, jest ogromny korek na autostradzie! Gitara? Słychać gitarę? A nie, to z radia. Simon i Garfunkel!' i wtedy jedna z naszpań, Łotyszka o kwintesencjonalnie słowiańskiej urodzie (precel złotego warkocza nad rumianym licem), postanowiła nam zademonstrować, jak Montessorianie obchodzą urodziny kurdupli.
Jest to rytuał charakterystyczny dla wyznawców tej religii i opiera się na odpalaniu stosownej ilości świeczek i odczytywaniu rozdziałów z księgi życia solenizanta, którą przygotowują dlań protoplaści. W tym czasie lektury solenizant z bibułkowym, hippisowskim wiankiem na czerepie popyla po okręgu z globusem pod pachą. Taki trochę Atlas, trochę Kopernik. Jako, że lata wokół słońca wymalowanego na dywanie to każdy kolejny obieg, jak się domyślamy, ma prawdopodobnie symbolizować kolejny rok życia.
I to zaiste piękne, alegoryczne i metafizyczne, ale naszpani z Łotwy okazała się niespełnioną prozaiczką i niestrudzoną księgową losu i historię życia swego dziecka zapisała w kilkuset tomach.
(A z opiekunkami to jak z opłatą za parking. Stawka liczy się od każdej rozpoczętej godziny.)
Równie dobrze solenizant mógłby krążyć z modelem Saturna, bo jeśli rok tam trwa trzydzieści lat to mniej więcej tyle czasu potrzebowałaby naszpani, aby podzielić się z nami niesamowitością swego dziecka.
To dziecko ma jedenaście lat, więc były chwile grozy, że przyjdzie brać kredyt by spłacić opiekunki oraz, że już nigdy nie wyjdziemy z tego kręgu, aby obejść urodziny własnych dzieci, a przynajmniej nie te wcześniejsze niż osiemnaste, ale na szczęście zabrakło zapałek i nie dało się kontynuować ceremonii.
Zatem tylko podpisaliśmy zgodę, że w przypadku nagłego załamania zdrowotnego mogą podać Biskwitowi wyciąg homeopatyczny z kurdybanka, okadzić lub obłożyć dziecko babką lancetowatą i daliśmy nogę.
Tym razem biegło za nami czterdzieścioro rodziców, bo zrozumieli, że jesteśmy ich jedyną szansą, by wydostać się na wolność.
Wszak mamy scyzoryk i szklane oko misia.
©kaczka
PS W tym miejscu ogromne podziękowanie dla Norweskiego, który nie tylko wspierał mnie moralnie podczas trwania tego spotkania (Patrz, kaczko, mówił na przykład, a jednak są tacy, którzy mówią po niemiecku gorzej niż ty i wskazywał przy tym na osobnika z włoskojęzycznej części Szwajcarii), ale potem oddał mi własny komputer, abym mogła napisać tę notkę. Albowiem, mój stuletni hp Pavulon wyzionął ducha i trzeba było odłączyć go od aparatury podtrzymującej życie. Pisanie w OpenOffice, w obcym sprzęcie z niemiecką klawiaturą i w stustopniowym upale jest nie lada wyzwaniem. Kilka razy zalałam się łzami na myśl, że przyjdzie mi ołówkiem dopisywać na ekranie wszystkie ogonki i kreski, ale Norweski połączył jakieś przecięte scyzorykiem kable, coś tam wyrzeźbił i chyba działa.
W tych warunkach nie miałam już siły na standardowe, załamanie nerwowe na tle interpunkcji, więc tak, z przecinkami jest tu pewnie jeszcze gorzej niż zwykle. Za co z serca i pozostałych organów wewnętrznych – przepraszam.