Image Slider

[18]

[30 Dec 2013]

(...)
Biskwitowi stuknęło dni czternaście.
Pora rozejrzeć się po tej Badenii.
Zima tu łagodna,  od dekady bezśnieżna, ale czerwiec to nie jest.
Jak zatem i w co ubierać zimowe dziecko?
Frustrujące.
Nie odzieję przecież w kombinezon, bo mi się zagotuje.
Czapkę i skarpety za kolana ściąga sobie Biskwit w try miga jak Houdini.
No to kupiłam kawałek niegdyś żywej owcy, by wyścielić wózek.
Noszę przy sobie siedemdziesiąt  kocyków, by owijać  a’la Loligo.
A co, gdy się przecknie i zda sobie sprawę, że umiera z głodu?
Pal licho, gdy w wagoniku kolejki linowej.
A gdy w szczerym polu?
Na wysokości pięćset nad poziomem morza, gdy nagle zaczyna sypać śniegiem?
Nie usiądę przecież pod gruszą, pod którą Kaiser karmił gołąbki...
Do tego, nie mam pojęcia, jak się tutejszemu narodowi widzi publiczne karmienie piersią?
Czy mnie ktoś nie zdzieli parasolką? Nie splunie?
(Znieważenie werbalne mi nie straszne, gdyż i tak pewnie nie zrozumiem.)
Względem tego, jak i gdzie karmić dziś, na przykład, przymusowy pit-stop w restauracji  dla desperatów.
Gdzie albo kluski, albo Apfelstrudel, oba w cenie sugerującej, że dodają do nich płynnego złota.
Wewnątrz pięć innych rodzin z karmiącymi matkami.
A wszystkie niemowlęta obite futrami z podpinką.
A ja tu z siedemdziesięciu piernatów dobywam Biskwita w wiosennym kubraczku i bez skarpet, bo zezuł...
Karmiące matki zamarły ze zgrozy .
Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak stroić tego Biskwita, by się nie spocił, nie zmarzł, nie przegrzał, nie nadtopił i nie roztopił.
Fatalnie być zimowym dzieckiem.

(...)


(...)
Za parkanem mamy supermarket.
Wschodnioeuropejski.
Same cuda.
Peklowane w ogromnych słojach plastry arbuzów, ogórki gatunku zakuska, sok z mołdawskich pomidorów.
Siedemdziesiąt rodzajów śledzi pod Gorbaczówkę.
Asortyment win i likierów gruzińskich.
Nalewka babuni.
Twaróg.
Wędzone warkocze serów.
Majonez z dodatkiem cyrylicy.
Gargantuiczne puszki kawioru.
Butelkowany wywar na soljankę lub żur.
Kilka rodzajów kwasu chlebowego i radioaktywna lemoniada w butelkach PET.
Gęsta śmietana do blinów w plastikowych woreczkach.
Aleja kiełbas imienia ‘polska receptura – niemiecka jakość’.
(Obrazić się?)
Morożennyje lady pełne pielmieni, tureckich rzeźb w mrożonym mięsie oraz kultowych wyrobów firmy Marlenka z Frýdku-Místku (!).
Najgorzkniejsza czekolada z Kazachstanu.
Chałwa.
Mołocznyje chrupki kukurydziane i lepkie lizaki przyozdobione Maszą i Niedźwiedziem.
Suszone ryby w torebkach jako alternatywa dla czipsów.
Ciepłe lody.
Mleko z sacharom w konserwie.
Czekoladowe masło w kostkach.
Owinięte w niewybredną, srebrną folię lody w kostkach, a może smalec z sobola? Nieomalże jak Bambino, rocznik 1979.
Dwa regały pełne tłustych czekoladowych konfietów, że oto bierz w garść i syp sobie w torebkę.
(Niech się schowa Pick & Mix z Ikei. Wniebowzięta Dynia pobrała Burewestnik, Korowkę, egzemplarz ‘Mieszanki Krakowskiej’ o smaku malinowym, jakąś pralinę wyprodukowaną przez ‘Solidarność’ i masljaną gołowuszkę, bo miała na owijce zachęcającego kogutka.)
A przy kasie czekolada Aljonka produkcji Zakładów ‘Czerwony Październik’.
(- Ale co niby  wspólnego ma czekolada z U-bootem?  - docieka historycznie nieuświadomiony Norweski.
Niechże mu ktoś wyjaśni.)
A do tego konsumenci.
Jaki społeczny przekrój! Jakie perhydrolowane loczki, jakie makijaże, jakie oczy na zielono, jakie brwi węglem malowane, jakie dresy, jakie skórzane saszetki u pasów, jakie lateksowe, aerodynamiczne wdzianka, jakie sygnety ze złota lub tombaku, jakie wąsy ormiańskie, jakie ‘kurwa, Zdzichu, tylko śledzika nie zapomnij’!
Z rebionkami, dziecionkami (oraz jakkolwiek rebionek-dziecionek brzmi po turecku), z koszykami, ze stulitrowymi  torbami w paski, z reklamówkami, w drodze z cerkwi, z meczetu, z pasterki, z Kazachstanu, ze Stambułu, z Pułtuska, przeciw Pussy Riot, jak również i za.
Ach, usiąść tam z zeszytem między wódką i zakąską i notować ku uciesze.

©kaczka

[17]

[24 Dec 2013]

(...)
W tym roku Dynia łaskawie wykonała jedną świąteczną kartkę.


Istnieje nawet podejrzenie, że nie osobiście.
Proszę się nie łudzić, koniunktura Wam nie sprzyja.
Nam też nie.




©kaczka

[16]

[21 Dec 2013]
(...)

Poetki, Poeci, Literaci, Prozaicy, Lepiejczycy, Czytelnicy!
 

Gdy nad ranem, jak dwie ćmy siedzimy z Biskwitem przy barze, czytamy komentarze i  wznosimy za Waszą życzliwość toasty.
Setka pod tę setkę!
Szpitalny wypis oficjalnie potwierdza narodziny dodatkowego obywatela i przyszłego podatnika Republiki Federalnej o ostrym jak zimowe sople norweskim imieniu.
(Acz  doskonale rozumiem tych,  którzy mówią, że pokazałam światu stare zdjęcie Dyni z doprawionym tupecikiem i ogolonymi uszami.)
Suspens nie do końca, niestety, był zamierzony.
(Choć gdybym wiedziała, jak wprowadzenie do fabuły nowego bohatera podnosi wirtualne statystyki, rozważyłabym sekretne powicie bliźniąt. Możliwe jednak, że to z euforii cyfry mnożą mi się w oczach, bo nigdy jeszcze wejść nie liczono tu w tysiącach. Tysiąc Biskwitów na tysiąclecie!)
Prawda natomiast jest taka, żeśmy się z Biskwitem ślizgały w tej ciąży jak na skórkach od bananów, ba! wyłożyłyśmy się nawet na najostatniejszym, porodowym zakręcie.
Stąd jakby przymusowe incognito, prochowiec, dziura w gazecie oraz ‘nie, nie jestem w ciąży, obsesyjnie kradnę piłki lekarskie’.
Oraz po kruchym lodzie stąpanie, spluwanie przez lewe ramię, drabin omijanie, rozstajne drogi, nowenny.
Toniesz, chwytasz się deski, źdźbła, wykałaczki, krewetki lub kryla.
Byle nie zapeszyć’.
Ale oto jest.
Siedzi ze mną przy barze, gapi się w gwiazdy, podsypia i nadużywa trunków.
Cztery kilo Biskwita, mały budda, zaprojektowany tak, by bez szwanku odpierać czułości Starszej Siostry.
Pamiętniki okresu prenatalnego istnieją, bez obaw, gdzieś – taka kaczki natura - musiałam odkładać sprawy, których na bieżąco nie mogłam unieść. (Żaden ze mnie Atlas, ani nawet Globus.)
Gdzieś musiałam notować złote myśli Dyni  na temat rodzicielstwa, pielęgnacji niemowląt i wychowywania dzieci. (Wśród ‘Rezolutnych Lisków’  którym Dynia od miesiąca samozwańczo prowadziła prelekcje o wyższości posiadania rodzeństwa oraz ćwiczenia terenowe z karmienia i przewijania, Dynia ma dość kontrowersyjną reputację Giny Ford.)
Gdzieś, chciałam zapamiętać.
Choć nawet zapisane nie gwarantuje, że kaczka wyciągnie z tego jakiekolwiek wnioski na przyszłość.
Bo gdyby wyciągała, gdyby synapsy działały, to kaczka przenigdy nie zdecydowałaby się ponownie przeprowadzać na miesiąc przed porodem.

©kaczka

[15] (r)ewolucja

[15 Dec 2013/ 3:42 am]

(...)
Zapotrzebowanie:


Wydano (dodajmy, wydano z niemałym wysiłkiem):

Happy Biskwit (Dynia wersja beta 2.0)




©kaczka

[14]

[11 Dec 2013]

(...)
Zaburzone struktury płci w placówce edukacyjnej nie pozostają bez wpływu na jakość zen, który staram się tu ostatnio uprawiać.
Scenariusze o poranku są dwa.
Dynia wstaje i odmawia udania się do placówki, gdyż prześladuje ją tam ‘niegrzeczny chłopiec o czarnych włosach’.
(Dynia nie zadaje sobie trudu, by zapamiętywać imiona współosadzonych.)
Targana matczyną troską udałam się do wychowawczyni ‘Rezolutnych lisków’ by zapytać, co zacz.
Wychowawczyni wyłuskała dziesięciu potencjalnych przestępców i ustawiła ich na miarę konfrontacji policyjnej za weneckim lustrem.
Zerknęłam i przyznaję, argument upadł.
Żaden z nich nie mógł się fizycznie znęcać nad Dynią, bo każdy jeden sięgał jej do pasa i był o pięć kilo lżejszy.
Mogliby ją najwyżej kąsać po kostkach.
Do tego ponoć, odkąd Dynia krzyknęła tubalnym głosem, że mają natychmiast sprzątać zabawki, bo tak powiedziała ‘nasza pani’, każdy z nich sika w gacie na widok Dyni.
Drugi scenariusz dotyczy ‘my new beft friend’, czyli Laloliny.
Lalolina jest przemiłym dziewczęciem, ale nie pomaga, że oprócz Dyni, jedynym w grupie.
Lalolina ma warkocze i kolczyki, co na cito dość trudno zorganizować nawet najbardziej obrotnej matce.
Dynia tedy wstaje i odmawia udania się do placówki, gdyż nie ma kolczyków, nie ma warkoczy, nie ma spódnicy z koronką,  na majtkach występuje niezadowalające zagęszczenie Hallo Kitty na centymetr kwadratowy,  nie pozwalają jej wyjść z domu w srebrnych pantofelkach, a odcień rajstop jest zupełnie  do kitu.
I przyznaję, nie wiem, który scenariusz bardziej rozstraja mnie nerwowo. Szczególnie w sytuacji, gdy dyskusje wsparte zawodzeniem godnym hinduskich płaczek odbywają się na klatce schodowej.
(A sycylijski wściekły szpic ma sen dość lekki.)
Do tego dodajmy, że dziś wróciła Dynia do domu wygladając jak utopiec. 
Z błotem w uszach, na łokciach, brzuchu i kolanach.
Jedni twierdzą, że placówka (porzucona wszak przez amerykańską armię) podtrzymuje tradycję i zorganizowała ćwiczenia NATO.
Ja bardziej się skłaniam ku wersji, że 'Rezolutne Liski' wykopały właśnie ostatni fragment tunelu i testują drogę ucieczki. Wszyscy ‘niegrzeczni chłopcy o czarnych włosach’ zapewne wymkną się przezeń nawet niezgarbieni, tylko Dynia musi się czołgać.


©kaczka

[13]

[11 Dec 2013]

(...)

Tryptyk: 'Bulion pierwotny' (Primordial soup), 2013, kolekcja prywatna

(Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że aminokwas wychodzi z zupy dość zadowolony i o własnych nogach.) 

©kaczka

Komunikat specjalny

[7 Dec 2013]

Na wszelki wypadek.
Istnieje bowiem podejrzenie, że na skutek zobowiązań rodzinnych, kaczkę lada moment odetnie na chwilę od internetu.
Trudno przewidzieć długość tej chwili.
(Metr? Półtora metra?)
Uzależnionym (kaczka sobie tu schlebia), poleca się trzecią część ‘Macierzyństwa bez lukru’, która to już za chwilę i do której kaczka dołożyła pióra.
Bo intencja nad wyraz szlachetna, a cel wielce godny.
Do tego – uwaga spojler! – w  tym wydaniu MbL kaczka ujawnia, że tak naprawdę jest emerytowaną, bezdzietną bufetową z baru mlecznego ‘U Bożenki’ w Otwocku.
A do tego ordynarnie sprzedaje jeszcze kilka innych sekretów.
Kupcie, co?

No i jest:

Linki:
1. do zakupów
2. do strony startowej wydawnictwa 
3. do notki premierowej na blogu MbL
4. do tłumaczenia, o co w tym wszystkim chodzi

'Lepiej kupić embeela,
Niż się winem sponiewierać.'


©kaczka

[12]

[5 Dec 2013]

Wprawka pierwsza: Szklanka, telefon i moneta.
(z inspiracji Fidrygauki)

(...)
Mam w domu Moneta.
Monet ma siedemdziesiąt cztery tysiące dwieście dwadzieścia trzy kredki, a dokładnie, jako sam rzecze, jest tych kredek: 'forty fifty Siben Acht'.
(Mówiąc oględnie, Monet liczy słabo, wychodząc prawdopodobnie z założenia, że to z nim należy się liczyć.)
Ma Monet kredki archeologiczne. Po matce. Kredki nadal w oryginalnych opakowaniach  – 12 sztuk kredek artystycznych produkcji Pruszkowskich Zakładów Materiałów Biurowych, gdzie żółty i cytrynowy mają ten sam kolor stanu przedwojennego, a ‘błękit pruski’ niewiele różni się od ‘karminowego’  – albo też i kredki woskowe z Shanghai Colour Products Factory, non-toxic, 'Great Wall', których opakowanie nijak nie mieściło się w chińskim piórniku, rocznik 1980/1981.
Ma kredki po ojcu – Staedtler GmbH, Bawaria, późne lata siedemdziesiąte, w odcieniach, których nie przewidziała fizyka rozszczepionego światła.
Ma ołówek do szkła wysiedlonego z Prus Wschodnich pradziadka.
Ma kredki dwudziestopierwszowieczne, po sobie, kredki z Lidla, kredki wyniesione z placówek zbiorowego żywienia, kredki w księżniczki, kredki w puderniczki.
Ponieważ Monet jest samozwańczym prekursorem lakonicznych nurtów malarskich tedy używa głównie czarnego długopisu podwędzonego z mej torby.
Używa, bo oddał się na służbę muzom biurokracji, cenzury oraz korekty.
Nie ma bowiem – Monet udowodnił – takiego urzędowego dokumentu, którego nie da się odręcznie ulepszyć czarnym długopisem.
(‘Mama! Look! This is papa!’ – i ziuuu... odręczny portrecik w ‘tu wklej swoje zdjęcie, bez okularów, bez grzywki i bez najmniejszych znamion uśmiechu’.)
Odkąd posiedliśmy tę wiedzę, akty narodzin, wygrane kupony loteryjne, prawa stałego pobytu oraz dobrobytu trzymamy na wysokości powyżej metra siedemdziesiąt (metr siedemdziesiąt równa się Monet, stołek, wyciągnięta ręka Moneta.)

(...)
Szukając pośród kartonów kubka na wysypujące się zewsząd kredki, rozpakowałam szklanki.
Spadek po erefenowskiej babce.
Spomiędzy szklanek wypadło zdjęcie.
Na zdjęciu las po kolana w śniegu, w zaspie dziadek w mundurze Wermachtu.
Norwescy skrzętnie sprzątają przede mną historię dwudziestego wieku, ale czasem niespodziewanie wypada ona z szaf, ręczników, resztek alianckich spadochronów i ślubnych szklanek z manufaktury w Bohemii.
November 1940.
Na pamiątkę wizyty u Kamerada Hermanna.

(Raczej nie Goeringa).
W nierozpoznawalnej nazwie lasu dużo śmiesznych liter.
Umlaut za umlautem.
Finlandia.
Za drzewami na zdjęciu być może rozpala ognisko partyzantka Muminków.
A może mała Mi zasadza się na ogon martwej wiewiórki, by ‘zrobić sobie z niego śliczną mufeczkę’.
Właśnie z Monetem czytamy ‘Zimę Muminków’.

(...)
Dzwoni Monet.
Przez plastikowy telefon w sieci świni Peppy.
Mama! Liebe dich! Tulić you?

(...)
Nie ma w tej historii początku i końca.
W rwącym nurcie zdarzeń kreślonym rozmaitymi kredkami każdy może sobie umyć nogi.
I szklanki.

©kaczka

[11]



[3 Dec 2013]

(...)
Podobno placówka obiad serwuje w postaci samoobsługowego bufetu.
Nie krytykuję, acz.
Wczoraj Dynia pobrała trzy dokładki bio-eko-organicznych klusek z niezmodyfikowanym genetycznie serem.
Dziś trzy razy przystawki w postaci wolnej od pestycydów sałaty i cztery razy wolno wypasające się na alpejskich łąkach danie główne.
(Drwię tylko trochę, bo tak naprawdę jestem szalenie wdzięczna, że ktoś wreszcie wyjął mi z rąk tę warząchew.)
CZTERY RAZY! A to dopiero wtorek!’ -  o czym na stronie poinformowała mnie nieco zdumiona obsługa.
Zaczną wydzielać, czy podniosą czesne?
Wątpliwości na temat wyboru placówki trapią mnie nadal.
Odkąd odbieram Dynię o rytualnej porze, pośród innych rodziców, orientuję się powoli w strukturach demograficznych placówki, a głównie w tym, że najsłuszniej winnam dziecku chyba jednak zacząć czytać ‘Zbrodnię i karę’ w oryginale.
Zda się, że wśród tutejszej, dosadnej rosyjskiej emigracji nastała (trwa?) moda na tę placówkę.
(‘Ty nie govori po russki!’  - scenicznym szeptem strofują matki swoje rebionki pod znaczkiem z żabką lub kotkiem.)
Na razie Dynia nie zażądała jeszcze zawieszenia na szyi Chrystusa Pantokratora na złotym łańcuchu, obleczenia w kołnierz z syberyjskich soboli, ani by ją podrzucać na miejsce jaguarem.
Jeszcze.
Ale lada chwila może zacząć dostrzegać, że dojeżdża proletariackim tramwajem.

©kaczka

[10]

[1 Dec 2013]

(...)
Ze wstępnego porównania koncepcji edukacyjnych wychodzi mi, że poprzednie, wyspiarskie placówki stawiały na rozwój duchowy i intelektualny kurdupli.
A tutejsza?
Wydaje się, że nielegalnie zatrudnia dziatki przy produkcji cegieł.
Oddajemy dziecko o świcie w miarę domyte, czasem nawet przyczesane.
Odbieramy brudne jak prosię.
Gumowy kombinezon już w poniedziałek przybrał maskujące kolory ziemi, a ja zupełnie bez sensu, uprałam go w środę wieczorem, po to tylko, by w czwartek po południu identyfikować go po inicjałach. No, bo już nie po kolorze.
W piątek musiałam skrobać gumowce w celu rozpoznania właściciela, bo Peppa była na nich po ryj w glinie.
Tyle naszego, że personel przykłada się do domywania facjat, bo gdyby nie, to prawdopodobnie mogłabym zabrać do domu cudze dziecko.
A ponieważ obejrzałam sobie dokładnie plac zabaw (suchy!) to spekuluję, że albo cegielnię ukrywają w piwnicach, albo też grupa ‘Rezolutnych Lisków’ kopie tunel pod ogrodzeniem przy użyciu łopatki z misiem.
Eskapiści?
To wyjaśniałoby, dlaczego glina i kamienie sypią się z dziecka nawet po opuszczeniu placówki.
I z pewną nostalgią wspominam czas, gdy Dynia spędzała czas w ochronkach czytując dzieła filozofów wystrojona w białe tiule i koronki.

(...)
Grudzień.
Sezon jarmarczny.
W powietrzu dufty i aromaty.
Świerkowa żywica.
Mróz.
Pieczone kasztany, prażone migdały, lukrowane pierniki, lśniące cukrem jabłka, lukrecjowe słodycze.
Tu muzykanci z Bremy, tam orkiestra symfoniczna ministrantów pod wezwaniem, za rogiem ochotnicza straż pożarna z puzonem.
Grzane wino dostępne również w formacie dziecięcym.
(Choć resztę wieczoru Dynia przepędziła śpiewając głośno i publicznie, może zatem wydawało nam się, że w formacie dziecięcym, albo pomyliliśmy naczynia?)
A nade wszystko pogrom parzystokopytnych.
Z cebulką.



©kaczka