Image Slider

[340]

[20 Feb 2017]

(...)
Są ludzie skazani na sukces i jest kaczka.
Są ludzie, którzy jakoś tak, od niechcenia przynależą do wyższych sfer – glamour, błysk, hajlajf, a gdy potykają się na ulicy to wyłącznie dlatego, że poślizgnęli się na brylancie. Takim ludziom to nawet, gdy na ścianie rośnie grzyb to ten grzyb okazuje się być zaginionym ogniwem ewolucji, praprzodkiem wszystkich trufli. Noma skupuje go od nich za zylion od strzępki, napycha do pozłacanych ravioli i napełniwszy je helem pozwala im dryfować w powietrzu w kierunku ustawionych na stołach  talerzy z bulionem upędzonym na chrobotku.
Są tacy ludzie i jest kaczka.
I to nie spekulacje, ani sezonowy deficyt endorfin, ani konkluzja znaleziona na dnie butelki koniaku, ani też załamanie nerwowe.
To po prostu przeznaczenie.
Kiedy w listopadzie odwiedziliśmy Kościół Wyznawców Montessori, tym, co natychmiast mnie do nich przekonało, była jakość świątyni.
Mój Boże! Co to za świątynia! Rocznik 2016. Chrom, stal, szybkobieżna winda na dziesiąte, widok na cały świat, okna jak w oceanarium, podgrzewana podłoga, bidety w dziecięcych łazienkach, szemrzące strumyki, delfinoterapia, ogród zen, natura, ikea, hygge i ani jednej kartki z cyklu: 'Dziś w menu jelitówka, a na drugie wszy.'
Jaka rozkosz dla oczu po krwistoczerwonych, jak oczy zirytowanego amstaffa, szkolnych lamperiach. Jaka ulga dla zmysłów po codziennym obcowaniu z serią przedszkolnych naściennych, neorealistycznych fresków o tematyce 'Sekretne życie krasnali'.
- Patrz, Norweski - powiedziałam pokrzepiona wystrojem wnętrz świątyni. - Choć jedno z naszych licznych dzieci miałoby szansę odebrać edukację w cywilizowanych warunkach!!!
Nie zwlekając złożyliśmy dokumenty.
Mimo, że jedynie pięć miejsc i te dwa tysiące chętnych.
O dziwo, zaproszono nas na rozmowę kwalifikacyjną.
To znaczy, po pierwsze, wcale nie tak o dziwo! Szanujmy się! W końcu Biskwit sam sobie namalował zdjęcie w formularzu. I na miejscu rekrutujących ze zwykłej ciekawości chciałabym osobiście poznać dziecko o sześciu nogach i wystających z uszu czterech rękach, z których każda trzyma w dłoni po pierogu nadnaturalnych rozmiarów.
Po drugie, nie o dziwo, gdyż zachwycona dekoracjami przegapiłam fakt rejonizacji i istnienia dwóch bliźniaczych placówek. I gdy piszę b l i ź n i a c z y c h to niestety nie mam na myśli bliźniąt jednojajowych, a raczej takie bliźnięta, że jedno urodziło się w 2016 i ma szybkobieżną windę zapowiadającą piętra w siedemnastu językach, a drugie już przed pierwszą wojną światową było jakąś jaśniepańską, mikroskopijną stajenką, czy inną obórką i tylko cud sprawił, że zostało skanalizowane.
Jak nietrudno zgadnąć, Biskwita wciągnięto na listę chętnych do obórki.
Nieszczególnie pamiętam, o co pytano nas podczas rozmowy kwalifikacyjnej, bo siedziałam na brzegu krzesła w zimnej piwnicy, w obórce wstawionej między węzeł kolejowy (intercity z częstotliwością co dziesięć minut ziuuuuuuuuuuuu...) z widokiem na squat hippisów, w którym akurat budziło się życie (wiadomo, dochodziła osiemnasta), sączyłam ziołową herbatę i wewnętrznie darłam szaty opłakując utracony bezpowrotnie glamour, hygge i windę w siedemnastu językach.
(Ale nic po sobie nie dałam poznać, nawet gdy jedna z rekrutujących pokazała mi, że część toalety wydzielono na kącik do zabawy, bo gdzie indziej już się nie zmieścił, choć w sali wciśnięto nawet antresolę, a część dzieci z uwagi na braki lokalowe podwiesza się pod sufitem.)
Jedyne co utkwiło mi w pamięci to naleganie na opowieść o narodzinach Biskwita, a to temat, który mogę eksploatować zawsze i mniej więcej w tylu samo językach co i winda, więc jeśli komisja myślała, że jestem głuchoniema to jednak nie.
Norweski twierdzi - taka konstruktywna krytyka po fakcie - że w każdym z tych języków powinnam zadbać, by ograniczyć krwiste detale.
Trudno.
Najwyżej nas nie przyjmą, ale nawet jeśli  to raczej nie przez realizm moich opisów, a tradycyjnie, przez pierwsze wrażenie.
Oto stoimy u wejścia do obórki, dwie minuty przed wyznaczoną godziną spotkania, ja w szoku pourazowym po czołowym zderzeniu z rzeczywistością, cherubięta pchają łapy ku kołatce, drzwi powoli się otwierają, wypływa z nich jakaś dygająca konkurentka do  miejsca w obórce, jej nienaganne maniery, jej rodzice w krawatach i garniturach oraz nobliwa komisja kwalifikacyjna w merynosach i alpakach, a tu Biskwit na cały głos, w ojcowskim narzeczu:
- SZAAAAAAJSE! WEŹ SIĘ PRZESTAŃ PCHAĆ DYNIA! TO MOJE PRZEDSZKOLE!
Właściwie jaka obórka, taka kindersztuba.
W ogrodzie zen między delfinami zabrzmiałoby to gorzej.

©kaczka

[339]

[12 Feb 2017]

(...)
Miałam gorączkę.
I to było dobre, oprócz tego, że złe.
W placówce imienia błogosławionego Pretensjusza z Klagenfurtu nad Menem, w grupie Szwabskich Kluseczek odbyło się rodzinne spotkanie integracyjne.
Rodzina wystawiła mnie do wiatru.
Norweski – ofiara nieżytu - miał urzędowe zwolnienie lekarskie, a Dynia powiedziała, że status społeczny, który osiągnęła nie pozwala jej pokazywać się w towarzystwie przedszkolaków. Poza tym, klasa ninja miała tego popołudnia zgłębiać arkana anihilowania przeciwnika siłą umysłu, więc z czym do ludzi!
Tośmy poszli się integrować. 
Ja i Biskwit.
Biskwit pokazał mi w jakiej książce chowa sobie codziennie po fajrancie młotek, pozwolił zajrzeć w portfolio (seria psychologicznie niepokojących, żałobnie antracytowych kucyków, acz opisy prac typu  'Zimowe igraszki', 'Kosz z owocami – martwa natura', wskazują, że naszpani woli wierzyć, że Biskwit maluje na zadany temat) i zademonstrował, jak zrobić z siebie chmurę przy użyciu dozownika na podczerwień i mydła w pianie.
Gorączka niepostrzeżenie ugotowała mi neurony jak homary we wrzątku, zatem nawet nie byłam w stanie głośno zaprotestować, gdy ześlizgnęłam się znów w to samo, doskonale mi znane miejsce, na dno leja edukacyjnej czasoprzestrzeni. (Na ścianach rozpoznałam dużo naskrobanych wulgaryzmów i podpisów: Tu byłam – kaczka.)
Na Myszkina! Putina! Gagarina! Co ja tu robię? Siedzę na miniaturowym krzesełku, mam kolana pod brodą i kolebię się pod akordeon unplugged, z którego naszpani wyciska torturą podkład pod pieśń 'Heute ist Walpurgisnacht'...
Znowu.
Już tu byłam. 

Z Dynią.
Już siedziałam na tym krzesełku.
Już śpiewałam te same piosenki.
Już igrałam w towarzyskiego salonowca.
Wiem, co zdarzy się za chwilę!
Ratunku!

Siedząca naprzeciwko Frau Özil, samotna matka siedmiorga dzieci, z których każde podczas obcowania z systemem zaliczy minimum cztery wieczory integracyjne z akordeonem i bałałajką, (lekką ręką dwadzieścia osiem spotkań, miesiąc życia kraszonego fałszowaną, nostalgiczną dumką), wyglądała jak wyjęta z wody ryba, składająca korale ust w bezgłośne: HELP (a konkretnie, jego turecki odpowiednik).
Resztką świadomości zdawałam sobie sprawę, że jesteśmy zakładnikami naszpań. Że nie poczęstowały ciasteczkiem. Że przeprowadzają na nas psychologiczne eksperymenty z użyciem akordeonu. Że powinnam wstać, wyrwać naszpani ten akordeon, nasadzić jej na czerep i poprowadzić nas wszystkich ku wolności.
Ale powiadam, straszliwie trudno jest godnie poderwać się do rewolucji z krzesełka, na którym mieści się jeden pośladek!



(...)
Biskwit tymczasem włączył: ‘Heute ist Walpurgisnacht...’ do stałego repertuaru i gdy tak krąży wieczorami, metr człowieka w nasennym kombinezonie z różowego pluszu (na piersi:  I love you, Peppa Pig!) i  śpiewa, że 'Heute ist Walpurgisnacht...' to trudno powiedzieć, czy to groźba końca, czy zapowiedź nowej cywilizacji.
Koniec cywilizacji zapowiadają również inne znaki.
W chińskim sklepie próbowano mi sprzedać coś, co miało średnicę frisbee spersonalizowanego pod Godzillę, a pani sprzedająca, przenosząc TO z miejsca na miejsce wózkiem widłowym mówiła, że to zapakowany próżniowo plaster cukinii skrzyżowanej z melonem (tyle wywnioskowałam z mowy ciała, bo wystarczy, że nie znam niemieckiego, a cóż dopiero, gdy ten podlany jest sosem do kaczki po pekińsku).
Nie kupiłam. Do domu może bym doturlała, ale gdzie trzymać skoro metraż już i tak okrutnie obcięty przez Roqueforta?
Kupiłam puszkę kwiatów lotosu.
(Zaprawdę, tego mi potrzeba! Tysięcy kwiatów lotosu, choćby i w konserwie.)
Chociaż nie były na jeziorze, ale jedynie w zalewie.

©kaczka

[338]

[6 Feb 2017]

(...)
Mówiono, że nie sposób rozwiązać problemu wszy głowowych. Gadzina ponoć uodporniła się na płonącą naftę, na posypkę z DDT, na rozłupywane o czerep izotopy uranu, na  glutaminian, na czosnek i na srebrne pociski.
Dzisiejszy dzień odmienia bieg historii ludzkości i zapisuje się polerowaną zgłoską w historii czynienia sobie ziemi i jej biomasy poddaną.
Oto dziś Dyrekcja placówki imienia Ofiar Holocaustu pokonała pandemię wszawicy!
W dwa dni!
TOT i KAPUT!
W dwa dni dokonała tego, czemu latami nie potrafiły sprostać najbardziej zaawansowane laboratoria chemiczne imienia Polopiryniona z Teb, czy  Aspiryniusza z Bajern!
Triumfalny pochód intelektu Dyrekcji rozpoczął się w piątek listem, który Dynia przyniosła ze szkoły. W liście tym Dyrekcja poinformowała o pandemii iskania, która wymknęła się spod kontroli.
Opis był apokaliptyczny, a do tego zdobiony odręcznym szkicem insekta.
(Jeśli ilustracja powstała na podstawie osobistych doświadczeń Dyrekcji to zaryzykuję, że nie tylko kot i Ripley uciekli z Nostromo. Twarzołap wydaje się być gustowną broszką w porównaniu z wszą z portretu Dyrekcji.)
Do opisu dołączona była ankieta, którą należało wypełnić, podpisać własną krwią i dostarczyć w poniedziałek rano razem z dzieckiem.
Na awersie tego papieru wartościowego, tego zyliarda dolarów w czystym intelekcie stało: zaklinam się na prochy przodków, niech szczeznę, niech mnie piorun trafi i niech mnie na miejscu połknie morderczy królik, jeśli łżę mówiąc, że moje dziecko nie ma wszy.
Na rewersie zaś: ja niżej podpisany potwierdzam, że moje dziecko ma wszy i zobowiązuję się zatrzymać je (dziecko oraz wszy) w domu, do czasu niemienia.
To, jak należało przypuszczać, od ręki rozwiązało sprawę epidemii wszawicy, albowiem zwrotność ankiet i odpowiedzi potwierdzających absencję wszy, szczególnie wśród rodziców pracujących zawodowo, wyniosła 120%.
Wyniosłaby i 150%, ale część kudłatych cherubiątek zapomniała lub zgubiła kartki na trasie dom-szkoła.
I tu Dyrekcja zmuszona była konsekwentnie dotrzymać danego sobie słowa i odmówić rzeczonym wstępu na lekcje oraz zawezwać telefonicznie rodziców do stawienia się po odbiór młodzieży.
Mastodonty, jak to katalogowe sześciolatki, mają szlaki pamięciowe tak długie i zawiłe jak metro z Młocin na Kabaty. Od biedy pomieści się tam czterysta imion kucyków Pony, jakaś lakoniczna asocjacja, który kucyk w jakim odcieniu, może adres sklepu z lizakami, może nawet kilka obscenicznych wulgaryzmów, ale urzędowy kwitek to już raczej pójdzie po torach piechotą. (Dodajmy jeszcze, że zapewne pójdzie w odwrotnym kierunku.)
Dynia mówi, iż najmniej uradowany był ojciec Eliasza, który jechał po syna dwie godziny ze Stuttgartu, żeby tę ankietę znaleźć przyklejoną do wewnętrznej podszewki tornistra.
A ponieważ Mastodonty bez kwitów z rodzicielskim podpisem należało odseparować i przeprowadzić oficjalny proces wydawania ich nadciągającym protoplastom, to do reszty, która nie miała wszy, ale miała kwity, zawezwano... TAK!...  panią od religii.
Nadal ewangelickiej.
Pani opowiadała dzieciom o rzezi niewiniątek.
(Diagnozuję syndrom zawodowego wypalenia!)

(...)
Myślę, że Szymon Słupnik po całej tej egzystencji na ograniczonym metrażu i pośród przeciągów, gdy już wyzionął ducha i gdy otworzyły się przed nim wrota raju all inclusive, musiał mieć minę taką, jak dziś Biskwit, gdy o poranku biegł ku drzwiom placówki krzycząc: EEEEEEEEEEEEEENDLICH!
Czuję się głęboko urażona.

(...)
Dynia wstaje o poranku i okazuje się, że spała na dwunastu klockach Lego. Biskwit wstaje, a ja na prześcieradle znajduję pięć śrubek i nakrętkę.
Dowód na to, że moje córki nie są księżniczkami, a Biskwit to prawdopodobnie nawet nie jest człowiekiem!

©kaczka

[337]

[3 Feb 2017]

(...)

Biskwit z motylkiem. Autoportret. (2017)

(...)
To nie tak, że nie przeczuwałam.
Było wszak jasne, że Biskwit uda się do placówki, wytarza się raz czy dwa we włosie wykładzin podłogowych, gulnie ze wspólnego kubeczka, ktoś weń  wytrze nos, ktoś się podzieli kabanosem...
Szwabskie Kluseczki, eksperyment biosfera, zamknięty układ ekologiczny, gigantyczna szalka Petriego, mutageneza in vivo  – raj dla Kolumbów mikrobiologii.
No, ale przeczuwać, a doświadczyć to jednak bolesna różnica.
Ni trochę nie przesadzę, mówiąc, że zamknąć się w domu z chorym trzylatkiem trąci scenariuszem filmów s-f. Jesteś ostatnim członkiem załogi Nostromo i próbujesz bezskutecznie chronić się przed naturalną (no, bo przecież nie sztuczną), rozżaloną internowaniem inteligencją, która depcze ci po piętach i strzela w ciebie plazmą smarków.
Po trzech dniach uwięzienia czuję się właściwie jak bufet dla sępa.
Knajpa pod Prometeuszem.
All you can eat. Wszystkie rodzaje kaczego foie gras w cenie wstępu.
W całym Erefenie nie ma już chyba takiego telemarketera, który dzwoniąc do nas nie usłyszałby od Biskwita, że helouuuu helouuu tu Comtessa Monte Christo, matka zamknęła mnie podstępnie w wieży i nie pozwala realizować obowiązku przedszkolnego!
(Komunikat ten Biskwit emituje głosem tak nieszczęśliwym, że doprowadził już do płaczu kilka automatycznych nagrań oferujących nam kredyty bez pokrycia i ubezpieczenia od życia.)
W opinii Biskwita matka próbuje również zniszczyć jego obiecującą karierę someliera analgetyków bez skrupułów reglamentując dostęp do syropów przeciwgorączkowych i konkocji wykrztuśnych. Biskwit ogląda je pod światło, kręci kieliszkiem, wącha nakrętkę, uwalnia owocowe bukiety, degustuje i ocenia.
(Ibuprofen o smaku landrynek – wyborny. Destylat kodeiny o smaku syntetycznych truskawek – znakomity. Ale już taki paracetamol wyprodukowany przez Hexal i zdobiony aromatem estromalin niechybnie zbieranych przez Balladynę po laboratoryjnych śmietnikach to  wyjątkowo zły rocznik!)
I być może ja też zmieszałam jakieś syropy, wylizałam dna kieliszków, dolałam sobie ginu do kodeinu, bo wydaje mi się, że wczorajszy dzień spędziłam na urodzinowym przyjęciu u pluszowej foki.
Były świeczki, konfetti i tort z mortadeli oraz chleba tostowego w filiżankach z rosyjskiej porcelany.
A w prezencie puszka sardynek, słoik kaparów i karton przecieru pomidorowego owinięte z uczuciem w chiński periodyk reklamowy.

(...)
U Mastodontów też szaleje zaraza.
Pani od religii katolickiej nadal nie zrosła się kończyna, pani od wuefów nie odkręciła kostka, wszyscy pozostali emitują zarazki gryp i nieżytów.
Opatrzność oszczędziła jedynie panią od religii ewangelickiej, ale ukarała ją w dwójnasób zastępstwem za wuef i religię katolicką.
- ... i tak jak ekumenizm jest bliski memu sercu, Norweski – rzekłam wczoraj po kolacji. – To jednak trochę się niepokoję treścią ewangelicką, bo Dynia tłumaczyła mi dziś, że Trzej Królowie chodzą po domach i kradną pieniądze, ale mają przy tym magiczny, samozastawialny stoliczek, który generuje pieczone kurczęta i piętrowe torty.
Na szczęście zanim wywołałam wojnę religijną, Norweski wydobył z Dyni, że po dwóch godzinach malowania kolędników na lekcji religii, na kolejnych dwóch godzinach wuefu, pani od ewangelickiej nie miała już na nic siły i przez dwie godziny czytała Grimmów.
To wyjaśniałoby fuzję.


©kaczka