Image Slider

[389]

[24 Jul 2018]

(...)
Zdałam do trzeciej klasy.
Krew, pot, łzy oraz  Lisbeth Salander z odstrzeloną głową, odkopująca się z grobu jedną ręką.
Neurochirurg, psychiatra, specjalista od dyskalkulii, wykluczanie epilepsji, wykluczanie ADHD, wykluczanie dysleksji, wykluczanie guzów mózgu, ukraińska psycholożka, kubańska psycholożka, testy na inteligencję.
A wszystko to potwierdziło jedynie roboczą hipotezę, że szkoła jest smutnym, opresyjnym i bardzo złym miejscem.
Możliwe, że nie każdy siedmiolatek pęknie mając opanować w ciągu pół roku (a te pół roku liczę hojną ręką, bo przecież nieustanne wakacje, dwa miesiące zwolnienia lekarskiego naszpani, imprezy z okazji, w zimie za zimno i skrócone lekcje) dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie do stu, a wszystko to w pamięci, zadania z tekstem, sprawdziany bez zapowiedzi i kartkówki za karę. Możliwe, że typowe siedmiolatki wciągają nosem, jak heroinę, czytanie, niemiecką ortografię, pisanie esejów, układanie haiku, zdania złożone, przygotowywanie prezentacji, analizę tekstów i trwające miesiącami, nudne jak flaki z olejem, kaligrafowanie setek liter pismem odręcznym. (Sens zmiany czcionki alfabetu po roku nauki pozostaje nieodgadnionym. Naszpani od Mastodontów, wielbicielka epistolografii, żadnego swego listu do nas nie popełniła pismem z zawijaskami, a napisała ich w tym roku wiele. O wiele za wiele. Zatem jeśli to nie jest ostateczny dowód na nieprzydatność formy i jej przerost nad treścią, to co nim jest?)
Możliwe, że to można wyegzekwować, ale Dynia rozsypała się pod ciężarem.
Nie było ani jednego weekendu, ani jednych wakacji, ani jednej przerwy na siku, bez zadań domowych typu: przepisz słowo 'mrówkojad' osiemdziesiąt trzy razy.
Od września do lipca siedmiolatki namalowały cztery (!) prace plastyczne farbą lub kredką. Na więcej zabrakło czasu.
Dodajmy do tego oceny, które naszpani od Mastodontów, zaczęła nagle kalkulować z zacięciem obłąkanej księgowej: dwa koma sześcset dwadzieścia pięć albo trzy przecinek osiemset dwanaście albo cztery i trzy czwarte. Tak, jakby chciała pobić rekord Bellarda względem miejsc po przecinku liczby pi.
(Strach było zwrócić uwagę, że halo! dziateczki nieszczególnie kumają, o co chodzi z tymi ułamkami, bo nie daj Boże, naszpani przyszłoby do głowy jeszcze i te ułamki dorzucić do repertuaru.)
Szkoła imienia Ofiar (sic!) wspierała jak mogła, kolportując prawdy, że to zasadniczo zawsze wina rodziców jeśli dziecko nie nadąża, lub krasząc osiągnięcia Dyni bonmotami typu ‘no cóż, widocznie, matematyka nie jest twoją mocną stroną, phi!
Jasne, nie jestem naiwna, pamiętam, że w szkole nie ma miejsca na człowieka, ale nie przypuszczałam, że nadal, i że w dowolnym ustroju, i że aż tak bardzo.

Epilog: 
Spotykam na ulicy matkę rówieśnika Dyni, dawnego współosadzonego z przedszkola. Small talk schodzi na szkołę. Chłopina jest w konkurencyjnej na drugim końcu dzielnicy. Matka opowiada, że trafili fantastycznie, że cudowna szkoła, że wychowawczyni jej syna to świetna nauczycielka, najlepsza jaką można sobie wymarzyć...
Zazdrość zalewa mi wątrobę, w myślach układam podanie o przeniesienie, ale tylko przez nanosekundę, bo opinia kończy się tak: 
... gdyż jest bardzo surowa i dzieci uczą się, bo się jej boją.
...
...
...
Powiadam wam, nie ma nadziei dla ludzkości.
... a Biskwit pójdzie do szkoły cyrkowej i już.


(...)
Biskwit – człowiek-enigma – też zdał do następnej klasy.
Zebranie w przedszkolu ujawniło, że Biskwit uwielbia czyścić buty, jeść zupę i zawsze na ochotnika zgłasza się do sprzątania.
(To musi być jakaś istotna część planu podboju wszechświata przez cywilizację, która przysłała tu Biskwita, a wglądu w któren Biskwit nam skąpi.)
Jedyne, co martwi naszpanie, to fakt, że Biskwit nie zwierza się im ze swoich uczuć, ani względem jarmużu i polenty, ani względem kolegi, który jest damskim bokserem, ani względem kolejki do toalety.
I że nie jest dobrze, by dziecko tak w sobie skrywało emocje, tudzież brało sprawy we własne ręce.
Przytaknęliśmy, choć Norweski zamamrotał pod nosem, że nie martwiłby się aż tak o Biskwita, martwiłby się raczej o Kanadę! (nie omieszkajcie zerknąć w materiał źródłowy: Lucifer, sezon 3, odcinek 3).

(...)
Z niewyjaśnionych, a już na pewno nie z racjonalnych powodów (samoumartwienie? pokuta za grzechy? skutki uboczne zażywanych leków?) naszpani od szkolnego chóru zaparła się wystawić musical, by zwieńczyć tegoroczną działalność zespołu złożonego głównie z dziecin, które tak jak Dynia, nie mają się gdzie podziać o siódmej rano w poniedziałki (rodzice w pracy), dziecin, których rodzice uważają, że chór to w sam raz zajęcie dla małych dziewczynek (córka naszych sąsiadów) oraz z potomków rosyjskiej diaspory, która to diaspora wychodzi z założenia, że każdy mały Rosjanin rodzi się Ałłą Pugaczową.
Kto partycypował w okołoświątecznym koncercie kolęd, ten miał przeczucia.
Moje mówiło: zostań w domu, kaczka, zostań, wyślij Norweskiego na premierę, kaczka, nie idź!!!
Nie posłuchałam.
Pasmo cierpień psychicznych, które na siebie sprowadziłam tą pochopną decyzją to nawet nie kwestia wątpliwej wydajności wokalnej chóru, ani standardowej akustyki i woni sali gimnastycznej, ani wad wymowy wiodących aktorów przebranych za zebry, żyrafy i surykatki.
Notabene, Dynia w kostiumie lwa.
Jedynym zadaniem lwów było trzymanie się z dala od chóru i rozpędzanie antylop.
W odróżnieniu od naszej sąsiadki, której córkę również przydzielono do tego stada, natychmiast pojęłam aluzję. To nie była kwestia nadwyżki zebr, jak tłumaczyła naszpani od chóru unikając naszego wzroku, a tego, że zdolności muzyczne są dziedziczne, a z pustego to -wiadomo - i Salomon nie odziedziczy.
(Być może cała nadzieja w Biskwicie, który kilka dni temu ze śmiertelną powagą zażądał lekcji gry na klarnecie, perkusji i klawikordzie.)
Normalnie dałabym radę wysiedzieć tę godzinę w bezduchu, w woni spoconych skarpetek, nagradzając stojącą owacją sceny rzezi antylop (dwa razy po dwadzieścia sekund), ale nim jeszcze zaczęła się ta premiera, to już pod sceną ustawił się tłum rodziców z telefonami komórkowymi, gotowych prowadzić relację live z wydarzenia na wszelkich mediach społecznościowych od Monachium po Władywostok.
Z jednej strony, ok – mur ludzkich ciał bezpiecznie odizolował mnie od fonii i wygłuszył niedociągnięcia wokalu. Niestety, barykada odcięła mnie również od wizji, a trudno robić obciach własnemu dziecku rzucając perukę na scenę, gdy człowiek przegapi te dwadzieścia sekund rozszarpywania gazeli przez potomstwo.
Z drona wyglądałoby to tak: my z Norweskim i Biskwitem w piatym rzędzie, wokół ocean pustych krzeseł, a sto osób kłębi się pod sceną, jak na koncercie Rihanny.
Łudziłam się, że może to kwestia pierwszych dziesięciu minut, że potem im się znudzi, ale nie.
Musieli mieć wszystko. Od prologu po napisy końcowe.
Ręce im omdlewały, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale nie odpuszczali.
Wstałam więc i w krótkich żołnierskich słowach poprosiłam o tunel do wizji.
Przełknęłam opinie, żebym spierdalała (o! Państwo Rodacy, jak miło!), że jak mi zależy to mogę sobie przecież postać, jak wszyscy (nie, aż tak bardzo mi nie zależy), że serca nie mam (możliwe), że przeszkadzam w przedstawieniu (serio?) i że ... Alosza dasz radę tę babę wyciąć, bo całe nagranie przez nią w ch..? (Alosza przysiągł na grób matki, że da).
Mój postulat poparł wątły głos grona pedagogicznego i jacyś zabłąkani emeryci z osiemnastego rzędu, którzy przyszli, jak co tydzień, na tai chi 60+, ale nikt im nie powiedział, że dziś odwołane, bo premiera, no, to by sobie chociaż popatrzyli.
Tłum pod sceną nieznacznie się poruszył, zrobił taki wyłom na grubość mikrona, głównie to Alosza wciągnął brzuch i zsiniał, i  już nawet widzieliśmy trochę zebry, trochę żyrafy i plecy dyrygenta.
I już nawet serca zaczęło nam przepełniać to specyficzne, jedyne w swoim rodzaju, discopolowe wzruszenie, które człowiek czuje, gdy krew z jego krwi pojawia się w wystąpieniu publicznym na scenie.
I już nawet sięgaliśmy po chusteczki.
Ale wtedy pojawiła się ONA.
Kobieta z tlenionym kokiem, ocieplona pomarańczową syntetyczną opalenizną, wbita w rulon z czarnego spandeksu, który zaczynał się na biuście 90FF, podkreślał wszelkie obręcze torsu i uparcie ześlizgiwał się z pośladków.
W rękach trzymała aparat fotograficzny z obiektywem takich rozmiarów, że Freud bezzwłocznie zadałby RETORYCZNE pytanie, co ma on jej kompensować?
Na wysokości naszego rzędu Tleniona padła na kolana i zaczęła sunąć na nich ku scenie. Lewa-prawa-lewa-prawa... Cały czas pstrykała zdjęcia, choć nie było to łatwe, bo jedną ręką musiała ujarzmiać odsłaniający pośladki lateks, drugą machać do swego dziecka na scenie, a trzecią trzymać dziesięć kilo i trzy metry obiektywu. Wreszcie na wysokości pierwszego rzędu, tuż przed Canossą,  Tleniona rzuciła się na ziemię i dystans do sceny pokonała ruchem węża.
...
...
Węża o dwóch wypiętych pośladkach odzianych w koronkowe desusy.
...
...
...
Wyszłam.
Nim odzyskałam wzrok i równowagę emocjonalną, na scenę wchodziły bisy, więc w sumie chyba wygrałam.
A woźny, najęty na akustyka i oświetleniowca, jarał aktorom po oczach tysiącwatową żarówką w reflektorze, więc jeśli Biskwit mnie nie wyda to mam alibi.

©kaczka

[388]

[4 Jul 2018]

(...)
Nie ma mnie, zniknęłam, z tłem się zlałam, bo obsesyjnie liczę bakterie (i drożdże) na czubkach szpilek.
Co policzę, to podstawiam do wzorów.
A te wzory, co tu dużo mówić, jakiś książę ciemności napsztykał.
I jeśli jest piekło, to fototapety w recepcji wyglądają tam tak:

Przyszło lato.
Osobiście nie przepadam, ale grzechem byłoby twierdzić, że nie ma zalet.
Tę, na przykład, że latem dzieciny żywią się powietrzem, miąższem arbuzów i tym, co zbiorą po sąsiadach, więc odpada gotowanie.
W ostrym, bezwzględnym letnim słońcu cherubięta płowieją i smukleją.
Żar podpieka je jak kajzerki.
Niektóre nawet posypie piegiem jak makiem, ale nie, nasze nie. Naszych trzyma się tylko brud, nie melanina.
Wieczorami, gdy po całym dniu na wolnym wybiegu wreszcie zbiegną się te dziecięta ze wszystkich stron do domu, sypie się z nich w piernaty panierka z piasku, czarnoziemu, kamieni i trawy.
Najniepraktyczniejsze zajęcia terenowe z geologii.
Czarne nogi i brązowe korpusy niepraktycznie kontrastują pośród białej pościeli.
Nie zawsze, to prawda, bo czasem po prostu kurduple usną tam, gdzie stoją, choćby na schodach i z kromką chleba pod głową.
Kontrast wtedy zaiste jakby mniejszy, ale rekompensuje go nieustanny element niespodzianki i zaskoczenia.
Codzienna, wieczorna loteria.
Gdzie i w stosie czego szukać trzeba swoich nieletnich somnambulików?

Tegoroczne lato osiągnęło masę krytyczną w dziedzinie rewii, festiwali i obchodów domagających się naszej prezencji i atencji. Od występów chórów szkolnych, przez erupcję przyjęć urodzinowych rocznika 2010, po festyn Miłośników Wyklepywania Modeli Lokomotyw Spalinowych.
Stąd – choć, mój Boże, jaka byłaby z tego prawdopodobnie piękna i soczysta notka, odmówiliśmy (nie bez socjoantropologicznego żalu) wyjazdu pod namioty z Montessorianami.
Na froncie Montessorian straciłam ostatnio cztery godziny życia na dwa zebrania interwencyjne  i trzydzieści dwa towarzyszące im emaile w temacie, kto powinien sfinansować zakup fluorescencyjnych czapek i kamizelek kuloodpornych dla podopiecznych i jak wybrać markę tej odzieży, żeby czapki były wegańskie, a kamizelki - fair trade. Na każdym z zebrań autorytarnie wymaga się, by rodzice w ramach przerywników w dyskusji śpiewali przedszkolne szlagiery przy akompaniamencie ukulele. Zatem bez skrupułów i cienia wyrzutów sumienia zwagarowałam z trzeciej sesji na temat wdzianek.

Lato przyniosło rozliczne zadziwienia.
Nie żeby tam szkoła imienia Ofiar.
Nie. Szkoła mnie nie zaskoczyła. To szkołę zaskoczyły egzaminy, upały i ustawa o ochronie danych osobowych.
Taaaak? Naprawdę na odwrotnej stronie esejów pani córki znalazła pani, Frau kaczko, wszystkie osobiste dane uczniów 8a? Że stan cywilny rodziców i wyznanie? I adres? I nawet telefon? No, nieeee... przecież pan od chemii przekreślił te dane zielonym długopisem! Chyba rozumie pani, że przekreślone się nie liczy? Co przekreślone to było a nie jest i nie pisze się w rejestr!
Nie.
To lato jest mistrzem zupełnie innych zadziwień.
Zacznijmy od tego, że impreza urodzinowa ośmiolatki to już nie pożar Rzymu, ani wybuch Wezuwiusza, ani nawet popas najcherlawszego z jeźdźców Apokalipsy w przydrożnej gospodzie.
Dziesięć dziewczątek i jeden narzeczony, którzy w godzinie zero wbili się nam na kwaterę, pozostawili miejscówkę nietkniętą i nienaruszoną. Nikt nie nasikał do paprotki, nikt nie udusił kanarka, nikt nie zostawił obelżywych napisów na ścianach klozetu, nikt nie podpalił choinki w ogrodzie.
(Przeczuwam, aż tak naiwna wszak nie jestem, że jest to jakaś faza remisji i że siły zniszczenia jeszcze tu wrócą i siłą hormonów pubescencji zmiotą paprotkę z powierzchni ziemi.)
Tymczasem młodzież zjadła tort na rodowym serwisie w różyczki i sama z siebie (!) odniosła talerzyki do kuchni.
Nikt nikomu nie wraził widelczyka w aortę, choć w zaprojektowanym przez solenizantkę (!) i samodzielnie zamówionym w ulubionej lodziarni (!) torcie były tylko dwie kulki niebieskich lodów, a niebieskie wiadomo, chcieli wszyscy. (Ale jak to!? Ale jak to! Oto nagle już nie muszę, nurzać Barbiów w tortach ani rzeźbić w marcepanach bohaterów popkultury?!)



I d e a l n i e trafiliśmy w oczekiwania ośmioletniego targetu angażując magika i brzuchomówcę, by zabawił tłumy.
Kolejne jedenaście (!) urodzinowych imprez, na które proszona jest w tym sezonie Dynia, ma w planach, jak wnioskujemy z trailerów, jakąś magię, króliki i cylindry, więc czujemy się mimowolnymi trendsetterami.
Jedyną stratą była stłuczona filiżanka, którą sama wypuściłam z rąk, gdym zobaczyła, że cherubiny sprzątają zabawki przed opuszczeniem lokalu.
Sprecyzujmy! Wszystkie cherubiny z wyjątkiem Biskwita. (Fakt, on nie opuszczał. Czemu zatem się czepiam!)
Tak, jakie to szczęście, że został nam jeszcze ten Biskwit – królowa degrengolady i chaosu, stały punkt niestałości, latarnia morska w abysie macierzyństwa.
Tyle, że i Biskwit się zmienia.
Biskwit odcumował od Dyni i znalazł sobie własne grono wzajemnej, czteroletniej adoracji zarówno w placówce jak i na dzielni.
Zaproszony na rówieśnicze urodziny, Biskwit stanowczo i bezwzględnie odmówił rodzicielskiej eskorty i poszedł sam. Był to cios w sam splot słoneczny moich uczuć matczynych, aczkolwiek zadośćuczyniły mi za tę krzywdę zawistne spojrzenia pozostałych rodziców, których potomstwo nie posiekało jeszcze pępowiny na sałatkę szopską, tak jak Biskwit, tępym ostrzem nagłej dorosłości.
Gdym w nagłym przypływie szaleństwa zabrała Biskwita 'dla towarzystwa' w dwudziestogodzinną podróż pociągiem, to Biskwit zapytał tylko raz, w pięć minut po odjeździe, czy już jesteśmy na miejscu, a resztę czasu zagospodarował sobie snem, jedzeniem kabanosów albo grą w 'Popylaj, mała rybko!' Siedemset partyjek 'Rybki' i pięć kilogramów kabanosów później uważam, że Biskwit jest idealnym i zupełnie niekłopotliwym kompanem w podróży.
(Brzmi to, jakby odebrało mi rozum, ale by dać świadectwo względnej przytomności mego umysłu, oświadczam, że nie, nie poleciałabym z Biskwitem w załogowy, kolonizować Marsa, ale jeśli ktoś kupi nam bilety z Moskwy do Soczi, to choćby jutro!)
Biskwit nieodmiennie pozostaje dla nas zagadką.
Biskwit prawdopodobnie umie czytać i pisać. Możliwe, że umie też już w całki i logarytmy oraz że zapoznał się z treścią 'Państwa' Platona i szykuje kontroofertę.
Dedukujemy to na podstawie strzępów informacji, bo sam Biskwit przenigdy się nie przyzna, że umie ani też proszony, nie zademonstruje sztuczek na żądanie.
Wiadomo, zaraz mu każą wypełniać zeznania podatkowe albo liczyć bakterie na czubku szpilki.
Poza tym, nie ma takiego CSI w Miami, ani w całej galaktyce, które wydobyłoby z Biskwita jakiekolwiek zeznania. Nawet w kwestiach z pozoru tak neutralnych jak jakość humusu z daktyli w przedszkolnym menu.
Było już na przykład tak, że Biskwit krążył na hulajnodze wokół stołu, do którego przykuto Dynię, by w cierpieniach pisała eseje i rozprawki na tych kartkach, które wcześniej kreślił zielonym długopisem pan od chemii.
Biskwit krążył, i krążył, i mamrotał: Błąd, błąd, widzę błąd!
I gdyśmy byli pewni, że jedynie powtarza to, cośmy już nad tym esejem kilka razy wcześniej wypowiedzieli, to Biskwit prychnął, zahamował, pacnął palcem w ewidentny ortograf, po czym odjechał.
Nie!
Nie łudźmy się tutaj zbiorowo. Nigdy się nie dowiemy, a przynajmniej nie bez użycia amytalu sodu, czy to był przypadek, ani czy ten sam eksperyment Biskwit mógłby powtórzyć na kuponie totolotka.

Aha!
Byłam w Polsce i wykazuję objawy zespołu stresu pourazowego.
No bo jakże to?
We wszystkich urzędach państwowych potraktowano mnie – Józefa K. –  czule i serdecznie, a pani w ZUSie zachowywała się tak, jakby chciała mnie przytulić.
Ponadto, żaden sklep spożywczy ani wielobranżowy nie jest mi winien ani jednego grosza.

©kaczka