Image Slider

1618-1619

[30-31 Jul 2013]

(...)
Sezon ogórkowy.
Prasówka.
Piękna Helena o sylwetce charta, pilna uczennica mentalnego uniwersytetu profesor Środy, ta sama, która udowodniła, że można dzielić życie zawodowe z wychowaniem dzieci, dzieląc wychowywanie między męża a guwernantki, wystąpiła w prasie ze złotoustym przekonaniem ‘I have great confidence that Britain and the British people could thrive outside the EU.
- Cóż – powiedziałam do Norweskiego odkładając gazetę – teraz jeszcze winni napisać coś o zgubnym wpływie emigrantów na potęgę imperium i lato należy uznać za zaliczone.
Klient nasz pan. Mówisz, masz.
Ocierając sumiasty, słowiański wąs, gdzieś między wódką, a zakąską (na zakąskę – wiadomo, jak to u emigrantów -  łabędź z królewskiego stawu), dzień później przeczytałam o błyskotliwej inicjatywie dotyczącej ochrony nieprzepuszczalnych granic państwowych Wyspy.
Sześć samochodów, każdy ciągnąc za sobą plakat na przyczepce, krąży po Londynie, a wkrótce rozjedzie się po całym kraju.
Na plakacie śmiertelne ostrzeżenie dla tych, co wkręcili się tu bez wizy: ‘Go home or face arrest’.
We are making it more difficult for people to live and work in the UK illegally.’ – podsumowuje Mr. Harper, minister od spraw wędrówek ludów.
Dociekliwy zacząłby pewnie analizować, czy tacy nielegalni emigranci umieją czytać lub kto ubezpiecza te jeżdżące po Hounslow przyczepki, czy trąci to dyskryminacją rasową, co w takim razie robi straż graniczna, tudzież, tradycyjnie, z czyich to wszystko podatków?
Mr. Harper, nie słuchaj pan malkontentów!
Pomysł jakże genialny w swej prostocie.
Racjonalizacja, niebywała oszczędność, pokojowe rozwiązywanie konfliktów, potencjalna franczyza w Afganistanie i strefie Gazy.
Kilka tygodni temu na lotnisku w roli naszego  komitetu powitalnego wystąpiła trójka osobników ubranych w kamizelki kuloodporne, karabiny maszynowe, amunicję, gwizdki, wyrzutnie rakietowe, Panzerfausty, kajdanki, urządzenia do teleportacji, elektryczne pastuchy i odznaki szeryfa ‘UK Border Agency’. Stali tak sobie wklejeni w roztopiony żarem asfalt, no, bo ruszyć się nie mogli pod ciężarem zbroi i upału. Stali w dodatku udrapowani na logo Aniołków Charliego.
Jak mniemam, optycznie mieli przepłaszać element niecny i niepożądany.
Do tego mieli psa.
Wesołego beagle’a, który merdał ogonem i przyprawił Dynię o traumę, bo najpierw ją polizał, a następnie ku zaambarasowaniu drużyny GI Joe próbował podstawić brzuch do podrapania.
Wydało mi się naonczas, że przez tego beagle’a, choć również poniekąd przez te Aniołki, trudno brać ich na serio.
Co innego, gdyby wystąpili z owczarkiem niemieckim, niedźwiedziem, smokiem lub psem Baskervillów.
Lub gdyby stanęli tam ubrani, zwyczajem ulicznych proroków, w plakat. W tym wypadku zamiast 'Jesus is coming' -Go home or face arrest’?
(A na plecach płatna reklama promu Dover-Calais?)
Byś pan na benzynie, przyczepkach, Panzerfaustach i psiej karmie zaoszczędził, panie Harper.


Jak oni tę wojnę... no jak?
Przyczepką?



©kaczka

1617

[29 Jul 2013]

(...)
Dynię zajmuje ostatnio zabawa w kanibala.
- Eat me! – powiada – Du bist Gruffalo!  (gdyż w lipcu zagadnienia filozofii egzystencjalnej Dynia załatwia niemiecką koniugacją) – a następnie wystawia na pożarcie dolne i górne kończyny.
Taką kończynę należy obłożyć urojonym ogórkiem, dorzucić fikcyjnej sałaty, podlać kepuczemFatamorgana’, przykryć iluzorycznym chlebem i  konsumować z zaangażowanym mlaskaniem.
Gdy już Gruffalo otrze usta serwetką z futrzanego kotka lub pieska, wydłubie z zębów resztki wykałaczką z ołówka, beknie sobie z trzewi, piramida pokarmowa się przewraca i jedzeni stają się jedzącymi.
Widok Dyni pożerającej mą stopę w niewidzialnym sandwiczu nieopatrznie skłonił mnie do pytania:
- Kto jest największym żercą na świecie, Dyniu?
- Majn! BIG EATER!

I tu winnam zaprzestać, a głupio zapragnęłam do zabawy włączyć element edukacyjno-poznawczy.
- A jak powiedziałby o żercy tata? – rzuciłam pytanie w kosmos  licząc, że kosmos lub siedzący obok Norweski rozjaśnią mą ignorancję - Der, die, das größte Esse...? Essen...? Esses…?
Dynia ubiegła kosmos. Ubiegła też Norweskiego.
- ... ESES...MAN!
[Kurtyna Teatrzyku ‘Grüne Ente’ krzycząc ‘Hände hoch!’ spada Leonowi Kruczkowskiemu na głowę.]

(...)
Gdybym wiedziała, że Dynie są takie fajne, trzy lata temu zamówiłabym tuzin.
Identycznych.

©kaczka

Co Dynia wycięła w Brystolu?

[27-28 Jul 2013]

(...)
Przy sobocie dość spontanicznie pojechaliśmy na ryby.





Z melancholią zawiedzionych nadziei i niespełnionych przyrodniczych ambicji, zauważam, że Dynia nie gustuje w bliskich kontaktach z przyrodą ożywioną.
Ryba, od biedy, w wersji fish & chips, a nie wtedy, gdy szarżuje obijając sobie pysk o zbrojone szkło akwarium i nie sposób przewidzieć jakie ma intencje.
Słowem, tuńczyk najlepszym przyjacielem, gdy wystaje z kanapki.
Malkontent przyczepiłby się również do stopnia wykształcenia brystolskich zwierząt akwaryjnych. Płaszczki miały chlapać na komendę, ale im się nie chciało.
Ośmiornica Priscilla zamiast odkręcać słoik z mrożonym krabem, próbowała wciągnąć do akwarium słoik wraz z personelem. Słoik wciąż pewnie leży na dnie, krab się rozmraża, personel na szczęście na czas wyswobodził się z mięsistego uścisku.
(Ciekawe, czy do usunięcia słoika z dna używa się innej tresowanej ośmiornicy, czy makreli, która potrafi aportować i przyświeca sobie meduzą?)
Priscilla może i ma rozum rozmiaru małego dziecka, ale czy to aby na pewno komplement?
Odstąpiliśmy zatem od szczegółowego zwiedzania otchłani i topieli i wyszliśmy na światło dzienne szukać Gromita.
(Dynia utrzymuje, że największą atrakcją akwarium była maszyna do wyciskania memorabiliów na jednopensowych monetach, ale Norweskiemu bardzo się podobało.
Wniosek? Można prowadzać tam dzieci.)
Nie przewidzieliśmy, że na zewnątrz trwa próba generalna zniszczenia Sodomy i Gomory – Dni Morza 2013.
Piwo, buła, fryta, smażelina i uryna.
Część Gromitów ewakuowano, część zdewastowano, części nie sposób było dostrzeć wśród ludzkich nóg, nagich torsów i głów.
Acz, co znaleźliśmy to nasze.


Przy dziewiątym (z osiemdziesięciu) przepłoszyła nas ulewa.
Spora pokusa, by wrócić i szukać dalej.


©kaczka

1616

[26 Jul 2013]

(...)
Sezon ogórkowy.




Śladem najlepszych szafiarskich tradycji:

Wózek – 'Oma kupi'
Torebka – 'mama not need bag, my carrying, okay?'
Edward – podrzutek z sierociń
ca Armii Zbawienia
Damski żakiet Edwarda – Asda (promocja: ‘kup kotlet, dostaniesz żakiet’)

Piernat, spinka i spódnica (och! oraz ach!) – Robótka ręczna


©kaczka

1614-1615

[24-25 Jul 2013]

(...)
- Kcemto! – powiedziała wskazując na moją obrączkę.
- Musisz najpierw zorganizować sobie męża. – spławiłam.
Zmarszczka.
Zaawansowany proces myślowy.
Wyszła. Wróciła.
- Rubenito kupi. Tomorrow.
I po sprawie.

©kaczka

1613

[23 Jul 2013]

(...)
I oto urodziła chuda księżna potomka i dziedzica korony.
I wydawało się, że cały naród miał skurcze, parł zbiorowo,  a Nick z Davidem trzęsącymi się rękami przecinali pępowinę, lecz, gdy przyszło co do czego wszędzie wokół sami malkontenci.
A to, że jakiś taki za gruby ten dziedzic, że tam zaraz wielkie ajwaj, urodzić, że ile można na wszystkich kanałach BBC wejście do szpitala live oglądać, że to z naszych podatków ten szlachetnym kamieniem inkrustowany apartament z klimatyzacją, że standardowa matka zwykle rodzi w autobusie, bo ją zbywają z izby przyjęć , że księciu już na ojcowskim, a w przypadku zwykłych ziemian ojcowski się nie należy pre partum, że ojejuniu, ile to wszystko będzie kosztować,  że imię na pewno dostanie głupie oraz że na pewno będzie rudy i łysy (!).
Szwedzi na wieść o szwedzkim królewskim potomku z radości zaczęliby zapewne śpiewać folklorystyczne pieśni i tańczyć wokół ukwieconego słupa zażywszy akwawitu.
Tu, ani śladu dekoracji, żadnych zdjęć królewskich wylepionych w brudnych oknach, żadnego balonika z inskypcją ‘long live royal boy’. Nikt tu ku komemoracji nie rozdaje na ulicach ciasteczek glazurowanych niebieskich lukrem, a w stołówce, ni śladu Union Jacka wbitego w  fasolkę, ani też żadnego menu inspirowanego królewską placentą.
Jakby się nie zdarzyło.
Żadnych ku czci spontanicznych gestów bezinteresownych i bezzwrotnych. Żadnej życzliwej uciechy.
(Kwitną natomiast oferty z cyklu: talerzyk Royal Dulton z królewską babunią  - kup dwa zapłać za jeden, albo ‘steal Kate’s maternity style’ -  dwadzieścia procent rabatu.)
Czyja jest więc ta monarchia, pytam, czyj królewicz i jego z ludu wzięta królewna, czyja królowa Elżutka z pankreatycznym mężem w windsorskim skansenie, czyj ten cyrk ze złotą karocą i gdzie się podziali wszyscy wierni rojaliści?
Stoją pod pałacem w tłumie japońskich turystów?

(...)
Złożyliśmy reklamację w kwestii piernata.
W najgorętszym dniu lata załoga pralni zmuszona była rozwiązać i zajrzeć do siedmiu  tysięcy trzystu trzydziestu pięciu worków z piernatami, by ostatecznie zlokalizować nasz.
Podobno był w ostatnim.
Odnoszę wrażenie, że nie jesteśmy tam popularni.

©kaczka

1612

[21 Jul 2013]

(...)
Źle się robi od nadmiaru słońca.
Tydzień temu przekonałam się boleśnie, że jeśli młodzież zechce to wysika z siebie trzydzieści litrów płynu, które to przeciekną przez trzy poduszki, dwa koce i narzutkę dla kota tak, by złośliwie wsiąknąć w Norweski piernat.
(A mówił, 'nie układaj jej na moim piernacie', a ja mu na to, sycząc przez zęby: ‘wszystko mam zawsze pod kontrolą w tym domu, to nie wątp nawet, że i dziecięce cynaderki!’. I mnie pokarało.)
Sześć warstw!
Sześć warstw i ten cholerny piernat.
The princess and the pea.
THE PRINCESS AND THE PEE (!)
Trzy poduszki, dwa koce i narzutka dla kota mieszczą się w brzuchu pralki.
Piernat nie bardzo. Zawsze trochę wystaje.
(Choć, uderzam się w pierś, eksperymentowałam z mniejszym zaangażowaniem.)
Złożyłam piernat w kostkę, bez wysiłku umieściłam w dużej torbie z Ikei, w jedną rękę chwyciłam tę torbę, w drugą Dynię, w trzecią – ta inwentaryzacja, zapewniam, ma zasadnicze znaczenie dla fabuły, to nie dlatego, że ktoś mi płaci od wiersza – hulajnogę, w czwartą – Edwarda Plastiko, w piątą – walory finansowe, a na plecy zarzuciłam jeszcze aprowizację i sakwy z wodą. Tak uzbrojona udałam się marszem (lub biegiem za hulajnogą) do pralni chemicznej, gdzie zdeponowałam piernat i nawet się przesadnie nie spociłam tą podróżą.
Po piernat kazali wrócić w sobotę.
Wróciłam z Norweskim.
Oddałam kwit, dama za kontuarem zniknęła za firanką i jak ujawniła późniejsza rekonstrukcja wydarzeń – szarpnęła  worek u podstawy piramidy worków i żywcem pogrzebała ją lawina piernatów.
Poturbowana dama została odkopana przez współpracownicę i stękając z wysiłkiem (co mylnie zinterpretowałam jako skutek urazu) rzuciła nam na kontuar ... coś.
Coś było białym rulonem, w który mafia sycylijska mogłaby zawinąć zwłoki minimum dziesięciu niewygodnych.
Coś wyglądało jak ... otyły cumulus?
Jak kłąb waty cukrowej dla Guliwera?
Jak gatunek wieloryba-albinosa wyrzucony na brzeg?
Ostatnim nieroztopionym neuronem odnotowałam rozmiar i zdaje się nawet zapytałam, czy to aby nasze?
A czyje niby miałoby być?’ – odpowiedziała dama dość obcesowo (a mówią przecież, że near-death experience zmienia człowieka na lepsze!) i ja bez refleksji kupiłam tę logikę, choć przecież teraz, gdy mózg mi się schłodził, widzę, że mogło należeć do każdego. Piramida piernatów świadczyła, że co drugi mieszkaniec wsi nasikał sobie w kołdrę.
Ba! Powieka mi nie drgnęła, gdy Norweski zarzucił rulon na plecy i się złamał w trzech miejscach.
Ba! Gdy z trudem upchnęliśmy wieloryba w bagażniku, gdy udało nam się bagażnik zamknąć skacząc nań z rozbiegu, wymyśliłam naprędce teorię, że oto winniśmy być wdzięczni – piernat nabrał gabarytów za przyczyną rewolucyjnych, nowoczesnych technik pralniczych.
Ba! Nawet w domu, gdy otworzyliśmy worek, a piernat zrobił PUFFFFF! i najpierw wypełnił swoim piernactwem każdą wolną przestrzeń, a potem zaczął wyłazić oknami, nawet wtedy skłaniałam się, ku teorii że istnieje racjonalne wyjaśnienie.
Dopiero, gdy Norweski znalazł etykietki o treści ‘XXXL Double King Duvet Super Size’ a także ‘This piernat belongs to Mrs. Spires’ przyszło mi do głowy, że istnieją przesłanki, by przyznać, że podprowadziliśmy piernat jakiejś zziębniętej staruszce.
Albo całej wiosce.
I teraz stoję bezsilna naprzeciw problemu, jak po wyjęciu z worka odwieziemy ten piernat z powrotem?

(...)
Manikjur i pedikjur.



©kaczka

1611

[20 Jul 2013]

(...)
Niech ktoś wetknie atmosferze w zadek czopek paracetamolu wielkości zepellina, by nieco zbić tę gorączkę.
Dwadzieścia osiem stopni na słupku rtęci.
Drogi się roztapiają, szyny się roztapiają, dworce się roztapiają,  roztopiła się klimatyzacja w pociągu ku stolicy.
Roztopiony głos z dworcowego głośnika zapowiada opóźnienia: due to adverse weather conditions...
Wyjdę na malkontenta, ale słońce? Latem? Adverse weather conditions?
Jasne. Zrzućmy na siły wyższe.
A tu Dynia mimochodem i bez uprzedzenia opanowała czas przeszły.
Każda wypowiedź odnosząca się do przeszłości zaczyna się w te słowa: Last time papa asked me...
Właściwie każda wypowiedź niezależnie od lokalizacji w czasoprzestrzeni, zaczyna się aktualnie od: last time papa asked me..., co znacząco wydłuża dotarcie do jądra problemu.
- Last time papa asked me...
- O co?
- Last time papa asked me want more ice-cream.
- Kto?
- Last time papa.
- Tata chce lody?
- Majn chce lody!

Norweski poproszony, by dostarczył dowody rzeczowe, że skutkiem letnich temperatur naprawdę ma powody do narzekania na warunki pracy, okazał zdjęcie.


- Dyniu, jak myślisz, czym zajmuje się twój ojciec?
- WOW! – powiedziała Dynia podziwiając foto z wypiekiem na licu – Papa ROCKET! Papa ASTRONAUT!
Ech, w kosmicznej próżni byłoby mu chłodniej.

©kaczka

1610

[19 Jul 2013]

(...)
Półka na Lepieje już wisi w zakładkach.
Uprasza się nie kneblować swych osobistych muz od liryki, pedagogiki i demagogiki.
Narodzie, lep!

Lepiej kaczkę zelżyć wierszem,
Niż w nią ciskać słowem szerszem.
Lepiej w kaczkę poematem,
Niż ją obić krowim gnatem.
Lepiej cisnąć w kaczkę odą,
Niż problemy mieć z wątrobą.
Lepiej kaczce rymem wknocić,
Niż ją kopać i się spocić.


(...)
Z cyklu: zabawy towarzyskie.
Między drugą a trzecią w nocy diagnozować wyspkę.
Szkarlatyna? Różyczka? Rumień zakaźny? Proszek do prania, zapalenie opon mózgowych ('Mamy na tę diagnostyczną okoliczność szklankę bez wzorka? Jasne, że nie mamy!'), a może ordynarne potówki?
Pacjentowi było wszystko jedno, bo spał, choć przez sen się iskał nerwowo.
Rano wstał w drugorzędnym humorze, acz bez wysypki.
Za to z pewnie z wzorkiem od kieliszka (!) na plecach.

(...)
W lakierowanym magazynie kolorowym [1], który hrabstwo nam okolicznościowo wciska gratis w skrzynkę na listy, znalazłam artykuł na temat szkół z internatem ‘czemu niektórym pasuje?’ i odfrunęłam przy pierwszym akapicie.
Spodziewałam się najrozmaitszych motywacji, że rodzice mogą pracować w cyrku objazdowym, parać się szpiegostwem, zaciągnąć do Legii Cudzoziemskiej, przeprowadzić w obszary malaryczne lub mieszkać tam, gdzie przez podwórko dwa razy dziennie przechodzą fronty wojenne. Za przyczyną pensjonarskich lektur (‘Mała księżniczka’ lub ‘Tajemnica Abigeil’) wizualizowałam sobie biedne sierotki bez matki, odseparowane od ojców, co to albo oddają życie za ojczyznę lub są na krawędzi bankructwa. Ostatecznie, myślałam, może chodzi obcokrajowcom o wyrównane szanse edukacyjne, o przydanie językowi akcentu Królowej?
Otóż, jak się okazuje, niekoniecznie.
When our 11-year-old was asked why she liked boarding, she replied, „Because I can get away from my brothers”. I like to think of our family as close and fairly harmonious, however, when you live in a house surrounded by three young brothers firing at you with Nerf guns and talking about sport all day, I can sympathise with her. She revels in school dormitories surrounded by friends, brightly coloured duvets, teddies, Keep Calm posters and hot chocolate.
Matka bez cienia zmarszczki refleksji odsyła córkę do internatu, bo współczuje jej życia wśród trzech młodszych braci? Bo w internacie ją napoją przed snem gorącą czekoladą i dadzą szansę porozmawiać o kucykach i wróżkach?
Paranoidalna, kosmicka, niewyobrażalna głupota tego argumentu wtrąciła mnie w stupor.
A potem – o ironio! –  zbiegła się z opowieścią znajomej nam dziesięciolatki. Opowieścią o młodszej siostrze swej najlepszej przyjaciółki.
Najlepsza przyjaciółka, też dziesięciolatka, każdy weekend spędza w domu innej swej koleżanki, by jak najmniej przebywać we własnym.
Młodsza siostra, przy wydatnym wsparciu i zaangażowaniu rodziców, wypracowała sobie bowiem pozycję ‘muszę mieć wszystko to, co starsza, nawet jeśli tego nie lubię’.
( W ryk, bo chce te same lody. W ryk, bo to lody truskawkowe. W ryk, bo nie lubi truskawek. W ryk, bo musi jeść  truskawkowe. W ryk, bo ciepnęła je do kosza na śmieci. W ryk, bo nie ma żadnych lodów.)
Takoż młodsza ma wszystko, co i starsza, te same zabawki, tę samą szkołę, te same bluzki i majtki, choć niestety mniejsze o dwa rozmiary. Młodsza zawsze jest obok, by monitorować potencjalne nadużycia, by się owijać jak bluszcz wokół starszej i jej znajomych. Koleżanki przestały starszą odwiedzać, nie mogąc znieść natrętnej obecności młodszej. A gdy, czasem bywa, młodsza jednak nie może czegoś mieć, to albo ogranicza się to starszej (zakaz wyjazdu na obóz) , albo każe starszej kłamać (‘miałam dodatkowe zajęcia w szkole, nie byłam w żadnym kinie’).
Gdy starsza z grupą koleżanek wybierała się do zoo, matka zaleciła starszej, by po powrocie wysiadła z samochodu trzy ulice dalej, usunęła wszelkie ślady pobytu w zoo i następnego dnia w szkole zakazała swym koleżankom rozmawiania o zoo przy młodszej, gdyż ‘tej byłoby przykro’.
Starsza może liczyć wyłącznie na rozrywki, których logistykę zapewniają rodzice jej koleżanek. W domu o wyborze rozrywek decyduje młodsza.
To podobno w imię, ... uwaga... by starsza nie wyrosła na egoistkę.
Oprócz tego, że to przeraźliwie smutna historia, zastanawiam się, u licha! a co jeśli ja sama popełniam równie karygodne, idiotyczne, katastrofalne błędy wychowawcze i tego nie widzę? Czy mogę mieć nadzieję, że ktoś je zobaczy? Że mną potrząśnie? Że mi o nich powie? I nawet jeśli powie, to czy mu uwierzę?
Pierwsze miejsce na liście moich macierzyńskich lęków.
Matka. Spółka z odpowiedzialnością.
Zbyt dużą odpowiedzialnością.

[1] ‘Country Child’ 13/2013 ‘Open all hours; Why boarding school suits some’ Sophie Pender-Cudlip
Z rozczulającym epilogiem: ‘As for the children, perhaps some just flap their wings a little earlier than others or just want a welcome break from their brothers.
Biorąc pod uwagę, że miejscowe szkoły z internatem zaczynają nabór już od trzylatków, imaginuję sobie bandę trzylatków, która ‘just flap their wings a little earlier than others’.

(...)
Nie posiadam stosownej wiedzy w dziedzinie dogmatów i kanonów, nie parałam się teologią żadnej małej, ani dużej religii, stąd moje zadowolenie z kapłaństwa kobiet w kościele anglikańskim wynikało jak dotąd, wyłącznie z faktu satysfakcjonującej równości płci.
Do momentu, gdy tydzień temu zderzyłam się w sklepie z damą, która do szarej, kwiecistej sukienki z krótkim rękawem i obfitymi falbanami (styl Marks & Spencer), miała doszytą stójkę z koloratką.
Do tego na szyi sznur różowych korali i srebrny krucyfiks.
Gdybym nie wiedziała, że to pasterka lokalnej parafii, skłoniłabym się raczej ku azylowi dla osłabionych na umyśle.
De gustibus... wiadomo, szczególnie tu na Wyspie, więc przemilczę estetykę tej kuriozalnej kombinacji.
Ale pomyślałam, że oto, sakreble!, znowu się zawiodłam.
Znowu mi się wciska równość w wydaniu ‘przebierzmy się za mężczyzn’.
Nie kupuję.
Nadmiar słońca mnie radykalizuje.

(...)
Wstałam o siódmej rano.
Rozsunęłam firanki.
Za oknem parkował nieboszczyk.
W luksusowym karawanie.
Trumna z wieńcem, wysoki połysk, kierowca w białych rękawiczkach i odprasowanej czapce.
Sen? Zwidy? Halucynacje? Fatamorgana? Padło mi na głowę od nadmiaru UV?
Zza pleców Dynia, nie mniej skonfundowana, ‘mama, this is?...’
(Zbiorowa halucynacja?)
Yyyyyy... karawan, córko!
Okay!’ – Dynia postanowiła pozostać na tym poziomie eschatologicznej świadomości i oddaliła się szukać spyży.
Ja w pidżamie, boso, przed dom.
Pan odbiera? Się zgubił? O ile wiem,  jeszcze przed chwilą wszyscy byliśmy żywi.
Ach, nie! Zgodnie z ostatnim życzeniem nieboszczyka objeżdżamy całą wieś, by po raz ostatni rzucił okiem.
Kurtyna.

©kaczka

Bullerbyn

[16 Jul 2013]

(...)
Ona miała imię wymarzone dla bohaterki południowoamerykańskiej mydlanej opery.
(Esmeralda? Esperanza? Leoncia? Isaura?)
Do tego długie, bardzo długie, krucze włosy, krągłe kształty i dom rodzinny z widokiem na lamy i na Cotopaxi.
On miał na imię Jimmy, mógł być stolarzem lub mechanikiem samochodowym – nie pamiętam. Pamiętam, że poznali się w internecie i że on codziennie słał jej przez ocean róże, a jej koleżanki z biura, przy którejś z głównych Avenidas miasta Quito mdlały od tych róż z zachwytu.
Spotkałam ich raz na jakiejś kuchennej imprezie.
Siedzieli pod oknem, trzymali się za ręce, słońce wybłyszczało jej długie włosy i wygładzało jego przeraźliwie ospowatą cerę.
Jego nieładność podkreślała jej urodę.
Opowiadali o sobie.
(Myłam sałatę? Odcedzałam makaron? Tarłam ziemniaki na placki? Gotowałam filmjölk, by zdobyć twaróg na pierogi?)
Że, gdy już wysłał tych róż kilka tysięcy, wsiadł w samolot i poleciał ku Cotopaxi z pierścionkiem.
Skąd się wzięli, kto ich przyprowadził? Ona nie była studentką, dopiero przecież przyjechała, färsk południowoamerykańska narzeczona.  On nie studiował, może ktoś go w tej przechodniej kuchni z widokiem na Hagę uczył hiszpańskiego, by wiedział jak dygnąć przed teściem?
Pamiętam, że gdzieś między zlewem, a lodówką powiedziałam, że to w sumie ładna historia.
I mi wtedy sarknął taki jeden ze zjednoczonej, cynicznej Europy ‘przejrzyj na oczy, kaczko, to czysta handlowa wymiana, seks dla ospowatego w zamian za personnummer, wizja hodowania lam do końca życia kontra dom z klozetem’. I jeszcze dodał, że wedle niego to małżeństwo przetrwa góra pół roku.
Może dlatego zapamiętałam?
Nie lubię, gdy mi ktoś grzebie w happy-endach.
Drugi raz spotkałam ją kilka tygodni, a może miesięcy później.
Na kursie języka dla invandrare.
Była duszą towarzystwa.
Poznałam ją po kruczoczarnych, długich włosach splecionych w warkoczu, ona mnie nie poznała. Nic dziwnego. Tamtej letniej nocy patrzyła tylko na niego.
Trzeci raz spotkałam ich siedem lat później.
Przedwczoraj.
Zderzyliśmy się w tranzycie.
On miał na sobie koszulkę z któregoś z parków narodowych Ekwadoru, ona krótko ścięte kruczoczarne włosy. Trochę posiwiała i była przebrana za Szwedkę. Jej gesty i emocje też jakby zmieniły narodowość.
Jego cera pozostała bez zmian, a blond włosy pewnie lepiej kryją siwiznę.
Stali przed nami w kolejce do prześwietlania bagaży.
On patrzył na nią z czułością, ona patrzyła przed siebie.
Potem usiedli kilka rzędów przed nami, w tym samym samolocie, może nawet uśmiechnęli się, gdy zniecierpliwiona bezruchem maszyny Dynia krzyknęła czcionką w rozmiarze siedemdziesiąt dwa: ‘BIST DU FERTIG, DUFUS PLANE?’.
Wysiedliśmy.
Nasze drogi znów się rozeszły.
Może się kochają, może nie.
W sumie ładna historia.

(...)
Zażyliśmy Bullerbyn.
Dnia do północy, rozmawiania, krewetek wydłubywanych z pancerzyków jak orzeszki oraz lipcowego, skandynawskiego spokoju.
Wielkiej słonecznej plamy, w której można jadać wszystkie posiłki.
Celebrowania kolejnych filiżanek kawy w cieniu niebiesko-żółtej flagi na maszcie sąsiadów.
Dynia zdmuchnęła świeczki na kolejnym torcie swego powodzenia i zinwentaryzowała wszelkie dostępne atrakcje w miejscowym parku rozrywki, a w ramach procesu integracji z miejscową ludnością zamówiła lody ‘saffron och honung’, gdyż były, jak wyznała mi na ucho, w bardzo atrakcyjnym kolorze lelloł. Następnie zjadła dwadzieścia cztery naleśniki z dżemem i śmietaną.
(O ironio losu! Wspominając udrękę produkcji twarogu, słodkie śledzie w nadmiarze, kötbullar z mrożonki, bezpańskie kilogramowe bloki sera zalegające tygodniami w lodówkach w akademikach, albo okrągłe, trzeszczące w zębach płaty chrupkiego chleba, czy przyszłoby nam naonczas do głowy, że będziemy wracać do Bullerbyn, by cieszyć się zdrowym jedzeniem? Że irańska pizza z knajpy ‘Akropolis’ zdobiona surówką z surowej kapusty będzie nam aż tak smakować?!)
Było leniwie, niespiesznie, nieco psychodelicznie od  nadmiaru zielonych królików.
Najbardziej Dynia zapamiętała króliki.
My najbardziej plac zabaw, na którym Dynia rwała nieletnich wikingów na łzy niewieście.
Aż jeden się dał nabrać, otoczył czułą troską, monologował łagodnie,  łzy próbował ocierać i ostatecznie wciskał koordynaty na wypożyczalnię identycznych rowerków, o który to rowerek Dyni się rozeszło. (Nie, nie. Własnego nie oddał. Nie przeceniajmy wikingów.)
I nie zniechęciło go do monologowania nawet to, żeśmy mu dyskretnie próbowali wyjaśnić, że lilla Dynia nie mówi w jego narzeczu. Inga problem tak się upierał, a tymczasem samowyciskalne łzy Dyni kapały na jej północno-europejski blond fenotyp i rowerek.
Potem doszliśmy do wniosku, że może my też już nie.
A w końcu przyglądając się międzynarodowym nogom zwisającym ze zjeżdżalni  i obserwując alianse i mezalianse wyszło na to, że wystarczy się uprzeć i wszystko da się opowiedzieć mową ciała.
No i git.
 

(...)
Z nierównowagi płci widocznej w użytkowanych placówkach wychowawczych, słabo się nam Dynia identyfikuje z własną płcią.
- Nieźle ci to wyszło, Dyniu. – sypię pochwałą, a Dynia się dopomina o więcej frazą ‘Dynia good boy?’.

(...)
I jak się ta Dynia nagle rozgadała!
Wciąż sypie się z niej jakaś trójjęzyczna, gramatycznie pokrętna, mocno niekonwencjonalna gadka.
Zagadka.
Od rana do zmroku.
Puryści –lingwiści potrzebowaliby soli trzeźwiących.
Das ist my CIASTKO!’ – powiada Dynia prychając  okruszkami.
Albo ‘BIST DU FERTIG, wujka?’ popędzając wycieczkę.
Tudzież ‘my going take PAFON, sunny days!’ oddalając się w kierunku prysznica.
A co za tym, nieuniknione, ‘NOT MY WŁOSY! NOT MY WŁOSY, PANI! PANI MAMA!’.
Na pytania ‘this is...?’ odpowiadamy cierpliwie – ‘pani matka mówi na to tak, Herr ojciec – tak, a ochronka – jeszcze inaczej.
Czasem Dynia to łyka bez refleksji, czasem rozkłada bezradnie ręce ‘my saying...?’, czyli, ‘a jak do cholery, mam mówić ja, hę?’
(Na co my, wciąż jeszcze cierpliwie – ‘do pani matki tak, do Herr ojca – tak, a w ochronce – jeszcze inaczej...’)
Czasem zatem odmawia porady i mruczy pod nosem: ‘my saying (tu wybrana desygnata ze stosownego narzecza)’.
I jeszcze patrzy wzrokiem ‘możecie mi nagwizdać’.

(...)
Korzystając z wizyty w Bullerbyn przysiadłam na kozetce u terapeutki.
Terapeutka prostuje moje depresyjne, jesienne myśli, ja jej w rewanżu wyjaśniam zawiłe obyczaje i tradycje plemienia Polan.
Jednak czasem nie potrafię.
Bo obstaje terapeutka, że jesteśmy jedyną nacją w jej karierze, która masowo wyjeżdża z kraju ojców zostawiając za sobą własne dzieci.
Że niesiemy w sobie ponoć dość rzadkie wśród innych ludów przekonanie, iż bez szkody możemy zawiesić rodzinę na kołku, na rok, na dwa, na pięć, scedować dziateczki pokoleniu pradziadków, a  w trakcie rekompensować progeniturze niewykończonym domem z podmurówką, telewizorem rozmiarów największej ściany w stołowym, rodzicielstwem via skype i obietnicą spotkania w lepszych czasach.
I że to wcale nie tak, powiada terapeutka, że zawsze zostawiamy za sobą zupę z trawy i kartofle bez omasty. I że nie raz i nie drugi się okazuje, wynikiem rozmowy ze specjalistą, że dom mógłby być krótszy, a telewizor węższy.
I że owszem sporadycznie Rumuni, Litwini, czasem Rosjanie, ale Polanie masowo.
Rach ciach. Dziateczki protoplastom i w długą.
- Czasem – terapeutka bardzo waży słowa, za to ją szczególnie lubię, każde zawsze obejrzy pod światło i nad każdym przystaje– tak, jakby dzieci wcale nie były ważne.
- Nie wiem. – odpowiadam i coś tam mamroczę, że spójrz jacy jesteśmy patriotycznie przywiązani do ziemi i ściany w stołowym, jak szanujemy starszych, jak cenimy ich wkład w wychowanie młodzieży...
Argument o tym, że zapewniamy potomstwu stabilizację i bezpieczeństwo się nie obronił.
Z terapeutycznego doświadczenia wychodzi, że jesteśmy również tą nacją, która nie uznaje za niezdrowe wyrwać niespodzianie dziecko z polskiej szkoły, przerzucić przez morze, umieścić w skandynawskiej placówce edukacyjnej, a po trzech miesiącach zmienić zdanie i odesłać do ojczyzny pod skrzydła babuni i dziadunia.
Tak nas widzą.
Czy to marny zbieg okoliczności, czy socjologiczny trend?
Nie drążyłyśmy tematu.

(...)
A ja, tendencyjna anegdotka na marginesie,  poznałam rodziców trzylatka, rodaków z dyplomami porządnych szkół wyższych i wysokich, którzy zostawili półtoraroczne swe dziecko pod opieką dziadka i babki na pół roku, by urządzać się na Wyspie. Gdy się już urządzili, sprowadzili potomka i z marszu próbowali umieścić go w przedszkolu. Ku ich zaskoczeniu dziecko nie chciało się integrować. Na życzenie rodziców, z pobudek najszlachetniejszych z możliwych, przeniesiono tedy chłopinę do grupy, w której były polskie dzieci  ‘by rozumiał co się do niego mówi’. I to również nie wyszło, albowiem dziecko płacząc od ósmej do piątej było uparcie głuche na wszelkie dostępne narzecza. Rodzice uznali przeto, że ‘był za mały na przedszkole’, zatrudnili do opieki panią z Polski i planują kolejny eksperyment z lokalną edukacją jesienią.
Nie stać mnie na morał.

©kaczka

1601-1609

[1-8 Jul 2013]

(...)
A tymczasem we własnym gnieździe.
We własnym moich gnieździe wizytuje Hauptcioteczka.
(Hauptwujaszek wolał złamać obie nogi, niźli stać się ofiarą mych eksperymentów kulinarnych.
Choć uważam, że to ekstremalne środki, by uniknąć kontaktu z zieloną sałatą.)
We własnym gnieździe ja głupia ciągle wierzę w nagłe nawrócenia na słuszne.
Wychodząc z domu o świcie, pozostawiłam Dynię na pastwę losu (a nawet jej najbliższych), upraszając zebranych o złożenie dziecku obiadu i kolacji z tego, co znajduje się w lodówce.
Wracam.
Na stole nasmażone wieprzowe zwłoki, takie tłuste ochłapy z opakowanie próżniowego ciepnięte na patelnię, pod to blade fryty z mrożonki zajeżdżające olejem przemysłowym oraz nasmażone na margarynie warzywa.
(Skąd? Jak? Z czyjej to lodówki?)
Na stole w talerzu tłustych zwłok dłubie trzylatka.
Różne myśli mi przyszły do głowy. W tym, tradycyjnie, mordercze.
Jak i również, co pewnie przychodzi z wiekiem, myśli zachowawcze, że oto trafia mnie szlag, od widoku wieprzowego truchła dostaję aneuryzmu, pęka mi w głowie pulsująca tętnica i w ten oto sposób dożywotnio skazuję Dynię na kuchnię Norweskich.
Dożywocie krótkie, ale w męczarniach.
(Słowem, muszę zorganizować jakiś cyrograf, który zagwarantuje mi nieśmiertelność przez minimum najbliższą dekadę. Którędyk na Rzym?)
I są, dochodzę do wniosku, rzeczy, których przenigdy nie ogarnę rozumem.
To, że można żywić się tłustym smażonym stekiem, wiedząc, że się ma poziom cholesterolu pierdylion i, że wszystkie babki  po kądzieli, w regularnych interwałach, od 1870 roku schodziły z tego świata skutkiem rekordowej cukrzycy lub eksplodującej miażdzycy.
Że się samemu chce kontynuować tę wdzięczną tradycję schodzenia, wolna droga i kij ci w kondukt żałobny oraz kare konie z pióropuszem, ale dziecinę moją, a  swoją ćwierć genów zabierać na tę przejażdżkę?
Jako też, że we własne dziecko, krew z krwi, gen z genu, oczy błękit pruski jak z matrycy, wciska bladą frytę człowiek, który trzy dni temu najpierwszy drwił z diety Emetyka? Takoż człowiek zdawało się świadom, że smażone kartofle w tym gnieździe jada się od święta i jeśli się jada to pochodzą ze sprawdzonego, jedynego słusznego źródła, które nie ma udziałów w recyklingu paliw.
Zwołałam naprędce zebranie rodzinne i przedstawiłam swój punkt widzenia.
Myślę, że mogłam nawet użyć słów wielkich w rodzaju ‘zdrada ideałów!’ oraz ‘mordercy!’.
Ciskając nimi jak mrożoną frytą o ścianę.
Winni, nie poczuli się do winy, gdyż przecież – zapewnili dziecinie w a r z y w a.
Te na margarynie.
(Kiedy nastąpił ten moment, gdy ludzkość zaniechała myślenia?)
A poszeptawszy w kącie, wystąpili z inicjatywą, że w duchu zdrowia i witamin i żebym się już nie czepiała, jutro dziecku machną naleśniki z jabłkami.
Po czym wyjęli plastikową butelkę z tajemniczym proszkiem ‘dodaj wody i wstrząśnij’.
Ja tam byłam już wystarczająco wstrząśnięta.
Oddaliłam się trzymając się za tętnicę.
Nie mogę umrzeć przedwcześnie.
Ot, co. Nie mogę.
Swoich własnych genów pilnować muszę przed sabotażem.

(...)
Razem z Hauptcioteczką przybył w ó z e k.
Odpowiedzialny za emocje neuron Dyni ledwie to uniósł i nieomalże trzeba było resetować system.
Przybył wózek, planety się zatrzymały, Dynia wstrzymała oddech.
Trzeba było jej przypomnieć, by zajęła się respiracją.
Nauczka. Nie wystawiać neuronu na takie półroczne próby.
Wózek ma jedną wadę. Zaprojektowany został dla jednego pasażera.
Ponieważ chętnych jest wielu, wygląda raczej jak autobus prujący przez stan Kerala.
Kto nie siedzi, ten wisi wczepiony w boki pojazdu.
Kto nie wisi, ten trzyma na kolanach prosię.
Albo klatkę kur.

(...)
Przy piątku wybrałyśmy się z Dynią do stolicy, by po raz kolejny oddać krew dla dobra nauki.
Myślałby człowiek, że będzie miał z tego przywilej w postaci rozmowy ze specjalistą od spraw uczuleń.
Specjalista się stropił, zrobił zdjęcia, notatki i powiedział, że nakłoni niemieckiego (sic!) lekarza, by ten nas skonsultował drogą pocztową, gdyż nie pamięta co z tym zacz.
Niby dobrze, że miast udawać, że się zna, nie udawał.
Jednak wydawać by się mogło, że mógłby jak na rozmiar i reputację szpitala trochę się przyłożyć, gdyż ten przypadek nie wymaga ingerencji Doktora House’a.
Dynia przesiedziała wizytę ze wzrokiem wbitym w podłogę emitując aurę zagęszczonej niechęci.
(Moja wina. Powiedziałam, że zaliczymy London Eye, ale nie podkreśliłam wystarczająco dobitnie, iż nastąpi to PO wizycie.)
W rezultacie bez protestu pozwoliła sobie wbić w żyłę, nie protestowała, gdy kropili ją alergenami, ale przez dziewięćdziesiąt minut nie odezwała się ani słowem, a jej wzrok ‘zbójcy na drodze’ wypalał dziury w podłodze.
Nie pomogły lingwistyczne żonglerki specjalisty i pielęgniarek, nie pomogły nalepki, ani  kredki, ani inne dostępne w szpitalach gadżety.
Nawet zjeżdzalnia w poczekalni okazała się zdradziecko zdradliwa i mająca chyba udziały w ortopedii.
Me no like here.
I cóż jej zrobicie?
Lukrem na torcie tej historii była dietetyczka, która przypadła do nas już prawie u drzwi wyjściowych.
Że oto, jakże akuratnie wpisujac się klimat ostatnich opowieści, niepokoi ją dieta Dyni.
- Czemuż? – zapytałam.
- Temuż, bo dziecko nic nie pije. Nic oprócz pół szklanki mleka do śniadania. Jak również, że dziecko w ciągu roku przeskoczyło trzydzieści centyli. – odpowiedziała mi oważ.
Na obronę mej kuchni i konsekwencji jej zażywania, przeskoczyła też trzydzieści centyli w tabeli wzrostu, więc nie jest aby tak, że mam w domu otyłego gnoma.
A pija wiecej niż szklankę mleka, problem w tym, że w internetowym formularzu, który należało wypełnić w ramach prac naukowych nie było opcji ‘woda’. Ani źródlana, ani z kałuży, ani z klozetu.
Była natomiast opcja: fizzy drinks lub Ribena light.
Oddaliłyśmy się ze szpitala wyposażone w dobre rady. By zastąpić mleko pełnotłuste kompletnie beztłuszczowym, by wprowadzić napoje w wersji light oraz odłączyć dziecko od komputera i ipada.
(Ipada musimy najpierw kupić, ale czego się nie robi dla dobrostanu dziecka.)
Idzie też za nami list do lekarza rodzinnego, by mieć Dynię na oku, gdyż trend trzydziestu centyli jest podejrzany i dietetyczka nie uwierzyła, że dziecko jeździ na hulajnodze i z przyjemnością jada sałatę.
Może nawet opieka społeczna zacznie zagladać nam tu w garnki?

(...)
Praży i jak na malkontenta przystało: gardzę tym solidnym, letnim prażeniem.
Może tak zżyłam się z grzybem? Może niepostrzeżenie przejął nade mną władzę? Może jestem częścią grzybni?
Żyję w tych trzydziestu stopniach na oparach silnej woli.
Nieomal zakończyliśmy miesięczne obchody urodzin Dyni.
(Nieomal, bo jeszcze podobno gdzieś tam czeka Princess- lub Smörgåstårta, co sama zainteresowana przyjmuje w nastroju ‘się należy’.)
Przyjmijmy, że zakończyła się tedy część oficjalna z najwyższymi dostojnikami.
Hauptcioteczka, Ulu oraz Eduardo sami wystarczyliby Dyni do szczęścia absolutnego. A przecież towarzyszyły im świty, orszaki i zastępy niosących dary, balony oraz inne Gruffalony.
Motoryka Dyni wyewoluowała znacząco w ciągu minionego roku, przeskoczyła minimum trzydzieści centyli, gdyż jak jeszcze rok temu paczki i podarki wprawiały Dynię w stupor i konfuzję, teraz w celu wydobycia prezentu przedziera się Dynia nawet przez zabezpieczenia przemysłowe, kody, czytniki odcisków palców i drut kolczasty.
Dom przetrwał kinderbal.
Ofiar w ludziach nie odnotowano.
Supermarket na czas dostarczył nieoczekiwanie przywoite sushi i talerz kanapek.
(Sushi, gdyż na nierozsądne pytanie ‘a jaki życzysz sobie, córko, tort i dlaczego nadal z Gruffalo?’, padła nieoczekiwana odpowiedź ‘sushi cake, plyz’.)
By nie zgorszyć zebranych Norweski wypiekł jednak sztandarowy tort z zielonym pypciem i kremem, a Rubenito był zachwycony.
Dynia wykonała dekoracje.
Ulu przybyła z niepodrabialnym słowiańskim sernikiem na serze sernikowym i kostiumem flamenco.
(Kostium wymusił top-up. Dynia wywlekła stylonową, balową kreację Kopciuszka i obcasy z Tesco.)
Brytyjskie truskawki smakowały nieomal jak polskie, a galaretka z agrestu mogła symulować stężony Waldmaister (możliwe, że Doktor Oetker kombinuje na boku).
Norweski napełnił rozbójniczo kosztownym helem balony i te, jak na filmach, wzbiły się w niebo. W naszym wypadku pod sufit.
Noecjusz i introwertyczna Klaudyna wyszli niepewnie do ogródka trzymając się za ręce i wyglądali przy tym tak rozkosznie, jak para kosmitów eksplorująca obcą planetę. (Potem zniknęli w namiocie. Gdy wyszli okazało się, że znaleźli wewnątrz długopis.  Czy zmywalny? Czas pokaże.)
Rubenito najpierw długo klęczał w progu, prawdopodobnie całując ziemię po której stąpa Dynia, ale gdy już powstał nie odmówił gaszenia świeczek, albowiem do tego najęła go solenizantka.
Eduardo przybył, dla pewności, z własną wałówką.
Lecz dopiero, gdy Noecjusz zaczął skakać po kanapie, odetchnęliśmy z ulgą, rozpoznając, że impreza zalicza się do udanych.
Na nieudanych Noecjusz nie skacze.

(...)
Top trauma tygodnia.
Histeryczny krzyk Dyni na widok pająka w rozmiarze milimetr na milimetr, który wspiął się, by według Dyni, odebrać jej kurze udo.
To nieco przebiło telefon ‘tylko się nie denerwuj’, w którym to protoplaści wyznali, że wrócili z centrum kryzysowego, gdzie oto  zebrano całą dzielnicę za przyczyną odkopanej bomby.

(...)
Uff.

©kaczka

1599-1600

 [1-2 Jul 2013]

Komentarz do komentarzy spod poprzedniej notki wymknął się spod kontroli.
Zatem tutaj.


Motto: Lepsze addendum niźli duodenum.

(...)
To w sumie temat na esej lub na materiał dla ‘Sprawy dla reportera’.
Aż kusi, żeby wrobić w to Fidrygaukę, bo ona jak chart ściga lokalne stereotypy, ale temat taki już w sumie, nolens volens, przejedzony. 
My kontra Oni.
Kto jada lepiej? Oni ze swoją zimną pizzą, ale, oddajmy sprawiedliwość, i z niedzielnym graniturem najrozmaitszych warzyw do Sunday Roast (w tym pasternak i brukselka), czy my z gorącym bigosem na świni, ale podlanym krupnikiem?

Wycinek rzeczywistości, który reprezentuje matka Emetyka, a który opisałam poniżej to grupa matek (głównie, zrządzeniem losu, nauczycielek), z którymi połączył nas ‘Ars Partus’ płatny kurs rodzenia. Kurs dobrowolny, nienajtańszy - my puściliśmy nań całe becikowe od Davida - nie jest to więc grupa, która korzysta z zasiłków lub bonów żywnościowych do realizacji w sieci sklepów 'Iceland' (gdzie tylko przetworzone mrożonki oraz prawdopodobnie zielony soylent)  lub ‘Wszystko Za Jeden Funt’.
Mówimy tu o klasie średniej, a przy tym mężach zarabiających bardzo powyżej średniej krajowej, mówimy o domach i hipotekach, o wakacjach na kontynencie.  Jak również o czasie wolnym, bo, kolejnym zrządzeniem losu, wszystkie, nieomal bez wyjątku, matki mają kolejne, wyjątkowo niekłopotliwe i spolegliwe, młodsze dzieci.
Również, żadne z dzieci starszych, rówieśników Dyni,  nie wykazywało nigdy ku jedzeniu niechęci, nie epatowało alergiami pokarmowymi, nie puchło anafilaktycznie na widok talerza.
Żarły te dziatki marchewki, kartofle, pietruszki, ryż, kleik. Jak leci. Próbowanie naprawdę sprawiało im przyjemność.
A mateczki im przecierały marchewki, kartofle i pietruszki według pierwszych przepisów  kuchennej bogini, niejakiej Annabeli Karmel.
I przyznaję, był czas gdy sen z powiek spędzała mi myśl: dlaczego zatem? Skąd ta nagła zmiana? Skąd dryft ku pizzy i rybnym paluszkom? Przecież gotowały!
Znudziło się?
Że z wygody?
Z lenistwa?
Z tradycji?
Z ignorancji?
Z kulinarnej ksenofobii?
Przez tę Anabellę z jej przepisami ‘szybka i zdrowa pizza z bułki dla dwulatka’?
Aż wreszcie odpuściłam, bo temat chyba mnie przerósł.
Anegdotek mamy bez liku.
Jak to Emetykowie wrócili ze słonecznej Italii wdzięczni losowi, że zabrali ze sobą makaron z Tesco i własne talerze, bo 'przecież dzieci nie zjadłyby innego niż w domu. Ani na niczym innym.'
Jak to na sraczkę i pawia, któraś mamunia karmiła dziecko truskawkowym jogurtem naprzemiennie z czekoladowym mlekiem, aż do momentu gdy dziecina zwymiotowała podszewkę żołądka i należało hospitalizować.
Jak to przynieśliśmy na imprezę dla dziatek karton polskiego soku jabłkowego w wersji antonówka, a mateczki  zbladły, wyjęły czosnek i wezwały egzorcystę, bo ‘ten sok zawiera cukier!’. Po czym wyciągnęły z toreb porzeczkową ‘Ribenę light’, rozbełtały z wodą z kranu  i rozlały niemowlętom oraz starszym do butelek i szklanek.
Norweski z naukową ciekawością krążył wtedy po sali zbierając dane na temat szkodliwości cukru. Pod koniec imprezy mieliśmy pełen przegląd, od:  'cukier niczemu w organiźmie nie służy', 'nie jest do niczego potrzebny', przez: 'cukier powoduje cukrzycę', do: 'od cukru wyłącznie się tyje i psują się zęby'.
I to jest poziom wiedzy tego wycinka klasy średniej, kształconej w tutejszym systemie, a szczególnego pieprzu sprawie dodaje, że panie się realizują we wszystkich szczeblach szkolnictwa, wykładając również przedmiot znany jako... proszę usiąść...  science.
Przyjęliśmy zatem do wiadomości, że tubylcy są z innej gliny, a energię czerpią z kosmosu lub zimnej fuzji.
Zimnej szczególnie sprzyjałby klimat (!).
No dobrze, myślę, może się czepiam?
Może to statystycznie nieistotne obserwacje? Może przestaję wyłącznie wśród światłych Matek Polek,  prymusek z profilu biol-chem, a mściwy los tak wyselekcjonował tubylcze, by nie odróżniały bakterii od witaminy?

[Cukrzana dygresja:
... od cukru wyłącznie się tyje.
Tymczasem producenci aspartamu, jestem pewna, zacierają ręce i na zebraniach rad nadzorczych swych osładzanych korporacji obściskują się na niedźwiedzia lub klepią po plecach.
Propaganda zrobiła swoje.
Cukier to cukrzyca.
Na kolejnej imprezie, jedynym napojem nie zawierającym słodzików było wino.
Woda mineralna (!) była z aspartamem, piwo z aspartamem, cola w wersji light, sok bez added sugar.
Z nadzieją rzuciłam się na butelkę Fanty i przypłaciłam to haftem.
Albowiem producenci nie uważają już za stosowne informować o składzie na okładce. Fanta nagle przestała zawierać cukier, a zamiast niego ma uderzeniowe dawki nienaturalnych cząsteczek (tu pewnie obruszą się chemiczni puryści, tak jak zawsze obrusza się Norweski, wszak aspartam teoretycznie nie jest nadnaturalny). I ta Fanta tak zupełnie bez uprzedzenia, że jest zero lub light.  A ja dramatycznie reaguję na nienaturalne cząsteczki.
(To coraz kłopotliwsze dla mego dobrostanu na Wyspie, nieomal tak kłopotliwe jak alergia na orzechy, bo słodziki są wszędzie.)
Tośmy sobie z Dynią wypiły wino rozcieńczone z wodą, którą miałyśmy w bukłaku, a Norweski pojechał na stację benzynową po napoje ratunkowe.
Odtąd i zawsze wozimy swoje.
Tu dygresja do dygresji:  omijam teorie spiskowe, nie interesują mnie statystyki zachorowań na nowotwory, które jak to statystyki, można dowolnie wyginać. Bardziej zastanawia mnie/niepokoi bezrefleksyjne dostarczanie organizmowi fenyloalaniny w aspartamie i jej udziały w neuroprzekaźnikach.]

(...)
Cóż.
Argumentem za hot-dogiem może być, niewyluczam, wygoda.
Wystarczy zajrzeć na stronę Annabelli-Karmelli i przeczytać komentarze typu:  ‘it seemed a bit of a process to marinade and then all the varying coatings… ‘ I nie są to komentarze do galantyny z ośmiornicy i słowiczych języków, ale do najpospolitszych chicken nuggets zamarynowanych przed usmażeniem.
Rozejrzyjcie się u Annabelli. Czy tylko ja mam wrażenie, że przechwyciła ona jeden ze wschodnioeuropejskich zeszytów do ZPT i kręci biznes na krokodylkach z ogórka oraz na tym jak ugotować makaron?
Nie lubię jej, denerwuje mnie, jestem do niej uprzedzona. Fakt, zastępuje śmieciowe jedzenie z supermarketu wersją domową, być może o mniejszej szkodliwości, ale nie czyni nic, by poprawiać kulturę jedzenia, promować slow food i oprócz poczucia misji, nie ma żadnych kwalifikacji. 

(...)
Cóż.
Diety Emetyków nie ogranicza z pewnością sklepowy asortyment.
Jest tu na półkach nieomalże wszystko, a jeśli nie ma na półkach to jest on-line w sieci.
Chcesz dodać do curry świeże liście papedy, klik klik na jutro z dostawą do domu.
Potrzebny ci Bratwurst lub Schweinshaxe – germandeli dot com.
Do tego nieustannie programy telewizyjne, gdzie amatorzy i restauratorzy gotują, pieką i jedzą wykwintne potrawy na porcelanie Royal Dulton lub Jamie Olivier smaży pizzę na patelni opcjonalnie ciapie łychą śmietany w wydłubane mango, bo realizuje się w konwencji ‘zdrowo sobie ugotuj w piętnaście minut’.
Gdzie jest środek? Najlepiej złoty? Choć nie wzgardzę innym metalem szlachetnym?
Dynia z obiadowymi trojakami – Eintopf do podgrzania, zielone, deser (jogurt lub galaretka), stanowi w ochronce ewenement.
Młodzież przynosi tam kupne kanapki z supermarketu lub kiełbasiane rolki, ale tu i przesadnie nie wymagajmy, ochronka jest proletariacka i skupia przede wszystkim dziatki wiejskich dorywczych pracowników fizycznych. Progenitura intelektualistów z fabryki molekuł jest w mniejszości. Ale widzę, i morale mi upada, że nawet matka Rubenita i Eduarda, strażniczka złotych ziaren paelli, odpuściła i w dwojakach posyła młodzieży kanapki z białego chleba, choć nadal – ku chwale Juana Carlosa Pierwszego, czy Drugiego  - z chorizo.

[I tu mogłaby nastąpić kolejna dygresja, że kanapki z chorizo jako podstawa diety Rubenita, który przez cały swój krótki żywot żarł dotychczas z takim samym zaangażowaniem jak  i Dynia, to skutek jednej z przebiegłych manipulacji ‘nie będę jadł niczego innego, bo lubię tylko kanapki z chorizo’ patrz: efekt uboczny narodzin młodszego brata. Gdyby Dyni przyszło coś takiego do głowy, myślę, że doskonale zdaje sobie już sprawę, że zabilibyśmy ją śmiechem, bo nikt w tym domostwie nie ma czasu na spersonalizowane gotowanie lub składanie kanapek pod klienta. Jeśli w menu występuje kaszanka – wszyscy jedzą kaszankę, nie jedzą – chodzą głodni. I choć widać na kilometr, że Rubenito owinął sobie menu i rodzinę dookoła palca to też ostatecznie i nie moja rola, by potrząsać. Potrząsanie w dziedzinie tak grząskiej jak macierzyństwo rzadko przynosi oczekiwane rezultaty typu dozgonna wdzięczność i kwiaty pod pomnikiem.  Acz, niesamowite, nieprawdopodobne, nieomal jak z Archiwum X jest to, jak bardzo matki ślepną, milkną i nie słyszą, gdy rozbija się o własne dzieci. To niesłychanie przynagla, by nad własną głową zainstalować CCTV.]

Wracając do trojaków, może i w ochronce Dyni trojaki to ewenement, ale względem polskich standardów opieki nad dzieckiem, bliżej nam chyba patologii niż piedestału.
Albowiem, jak zauważyłam, ojczyźniane standardy są mocno zawyżone, a nawet rzekłabym zaciskają się pętlą, zupą, drugim, a nawet sałatką wokół szyi.
Rozmawiając z Matkami Polkami podczas wizyty w ojczyźnie raz, czy drugi podzieliłam się w gronie spraną historyjką, że pod presją grupy rówieśniczej dziecko mi -  cha cha! - odmawia spożywania grzybów.
Za każdym razem, ku mojemu zaskoczeniu, reakcja była podobna: już wprowadziłaś grzyby?
Za pierwszym razem – zignorowałam, za drugim – uniosłam brew w zdziwieniu, za trzecim – poszłam sprawdzić w lustrze, czy nie jestem wielbłądem.
Ich zaskoczenie kontra moje zaskoczenie.
Ich, że ignoruję algorytmy.
Moje, że i s t n i e j ą szczegółowe (!) algorytmy wprowadzania podzespołów diety!
Gdy tymczasem ja parłam jak traktor bez przykładania wagi do czasu, sezonu, wykresu, czy konstelacji gwiazd.
Warzywa, sztuki mięs, nabiały, potem, co ukradnie z talerza, do tego zimne mleko z lodówki.
Chciało? Jadło.
Oliwki, grzyby, rolki sushi, orzechy, byle miód dopiero po roku i z dala trzymać od wędzonego, próżniowo pakowanego, za to przypraw nie szczędzić, ale soli nie nadużywać.
Tego się trzymałam, a cokolwiek bym nie uczyniła, pielęgniarka środowiskowa piała z zachwytu nad mą ekstraordynaryjną wydolnością wychowawczą.

[Służę dygresją. Szkołom na Wyspie – nie wiem, czy wszystkim, czy tylko w tym konkretnym hrabstwie – przekazano wytyczne, zakazujące komentowania stanu higieny osobistej uczniów, poruszania tematu w rozmowie z rzeczonymi lub ich rodzicami, w  uzasadnieniu: 'aby uniknąć dyskryminacji'. Być może z tego samego powodu, z obawy, że ją posądzę o niecne, pielęgniarka środowiskowa piałaby z zachwytu, również wtedy gdybym karmiła dziecko styropianem? Nigdy się nie dowiemy.]

Zatem na ojczyźnianą miarę, co wyraźnie podkreśla geograficzno-mentalny relatywizm sprawy, należy mi się dekoronizacja i zrzut z pomnika.
(Do listy przewinień dodajmy, że Dynia opowiada światu ‘my like Donalds’ i być może zdążę się wytłumaczyć, że głównie chodzi o nieograniczony dostęp do dozownika kepuczu, który to kepucz można wylizywać z papierowej miseczki, lub też o słomkę i balonik, nim uderzy we mnie pierwszy kamień owinięty w kartkę ‘już wprowadziłaś kepucz?!’)

Ponoć istnieją sekretne społeczności Matek Polek, które sprzeciwiają się jarzmu ekologicznego pasztetu z marchewki i dewolaja z cukinii i patatów. Ponoć istnieją fora internetowe ‘a  ja karmię parówkami’. Nie wiem, nie byłam, słyszałam, ktoś opowiadał.
Jeśli tak, jeśli to na poważnie, to powiedzmy, że to protest na miarę ‘na złość babce odmrożę sobie zadek’.
Ostatecznie chodzi tu o zadek i przyległe organy przyszłości narodu.
Własne można sobie odmrażać, cudzych – jakoś nie przystoi.

(...)
Czy to nie na blogu zimno wywiązała się kiedyś dyskusja piętnująca kompensowanie sobie braku czasu dla dzieci produkcją eko-przetworów z eko-marchewki?
Zatem na podstawie dotychczasowych obserwacji zauważam, że dorośli często wcale nie chcą spędzać czasu ze swymi dziećmi, dzieci chcą spuścić ze smyczy i marzą by te zajęły się sobą.  Patrz: najostatniejsze garden party – krzesła pod ścianami jak na szkolnej dyskotece  format: wczesna podstawówka lub  wieczorek taneczny u Dulskich, a dziateczki samopas na stoku lub oturlałe po krzakach (bo ogródek na górce), wysłuchujące karnych komend: nie rusz, nie dotykaj szyb rękami (?!), książek na dwór nie wynoś (?!), zejdź, przestań, zachowuj się, odsuń!!!
Czyż zatem nie byłoby pięknie, aby choć w tej marchewce chcieli się zrealizować?


(...)
I jednocześnie nie mam wątpliwości, jeśli za rok wyślemy Dynię do tutejszej szkoły to trafi w szpony szkolnej stołówki. A najlepsza szkoła w okolicy szczyci się menu niczym nie ustępującym tablicy z lodówki Emetyka za zasługę poczytując sobie minimalną podaż warzyw (‘bo nie było popytu, w ten sposób ograniczyliśmy wydatki’). Chwilami nawet stołówka w najlepszej szkole to Emetykowe menu przebija oferując smażoną rybę z frytą, smażone mięso z fasolą, a do tego czekoladowy placek z lukru i kremu. Szkoła chwali się również polityką zerowej tolerancji dla czipsów i czekoladowych batonów.  Ktoś im musi tam jednak robić koło pióra, bo wyrzucając osmarkaną ze wzruszenia chusteczkę dostrzegłam w koszu na śmieci papierki po produktach koncernu Mars i Walkers. Indagowana na ten temat Dyrekcja (nie mogłam się powstrzymać, choć Norweski kopał mnie po kostkach), zmieniła kolor i odrzekła, że to na bank odpady po odwiedzających.  Niech tam.  Udajmy, że wierzę. Udajmy, że wierzę, że tego dnia odwiedziło ich czterdzieści osób lub jedna, tuż po napadzie na sklep ze słodyczami.

(...)
Powiedzmy tu sobie szczerze, jedzenie mogę jeszcze w pewnym stopniu kontrolować.
Z innymi rzeczami – dużo gorzej.
Lucynie zaczął odpadać palec u stopy.
Lekarz przypisał fungicyd, matka Lucyny podobno zastosowała, jednak skoro po trzech dniach (!) nie było poprawy,  zaniechała. Lucyna biegała boso, bez skarpet, chętnie wymieniała się pantoflami z wesołą gromadką innych bosych (‘Dyniu, pod żadnym pozorem nie zdejmuj tam skarpet!’).
Po pewnym czasie na dolne kończyny Lucyny wstąpiła wysypka.
Rzuciłam kątem oka, gdyż spełniam się jako dermatolog-amator, rzekłam do Norweskiego: ‘Grzyb! Izoluj nasze dziecko!
Lekarz rodzinny obejrzał ponoć ponownie  i odpadający palec, i nogi i orzekł – palec-grzyb, nogi - egzema.
Nawet okiem nie mrugnął, że wysypka szła prostą drogą, wektorem rajstop od palca przez stopy.
Może patrzył przez odwróconą lornetkę?
Przypisał inny grzybiotyk, a nogi nakazał smarować maścią ze sterydami i zmienić proszek non-bio na inny non-bio.
Od intensywnego smarowania grzyba kortyzolem, grzyb raźno przeskoczył na dłonie matki Lucyny, gdzie wykwitł w zdiagnozowaną przez rodzinnego... a jakże ... egzemę. Jak człowiek się uprze to zawsze jest szansa, że symptom dopasuje się do diagnozy. Ileż to razy Doktor House identyfikował toczeń.
Sytuacja w chwili obecnej przedstawia się następująco. Po dwóch miesiącach cała rodzina Lucyny ma już ‘egzemę’. Emetyk, który lubi się tulić, ma adekwatną wysypkę. Lucynie trzeba chirurgicznie usunąć paznokieć, by powstrzymać grzyb.
Ja prasuję skarpety.
A świerzb? Wszy?
Poczekajcie. To się dopiero będzie działo.

@kaczka