Image Slider

[346]


[31 Mar 2017]

(...)
Zabrałam Biskwita do teatru.
Brzmi prosto, ale tak naprawdę stoi za tym zawiła, mentalna logistyka.
Przede wszystkim, było to przedstawienie od lat pięciu, a więc dla trzylatka  potencjalny  odpowiednik ‘Resident Evil’ ze ścieżką dźwiękową z ‘Obcy ósmy pasażer Nostromo’.
Poza tym Biskwit zdemolował Norweskiemu poprzednią premierę domagając się nieustannego dostępu do napojów. I to Norweski jeszcze byłby może jakoś zniósł. Jednak, gdy nieunikniona żądza klozetu objawiła się w kulminacyjnym momencie spektaklu, w dramatycznej chwili, gdy wilk sprawdzał wytrzymałość murowanego domku wynajmowanego przez świnki, i gdy Biskwit zasiedział się w tym klozecie tak długo, że ominęły Norweskiego i owacje na stojąco, i napisy końcowe, i ciasteczka i sok, to poprzysiągł Norweski, że z Biskwitem więcej do teatru nie pójdzie.
Ale jak tu nie zabrać Biskwita skoro wszyscy idą. I Dynia, I Łukaszek, i siostra Łukaszka, i Ryfka, i brat Ryfki.
A tu jeszcze premiera w niedzielę, o świcie, czyli gdzieś koło jedenastej, dzień wcześniej zwanej dziesiątą.
Doprawdy (!)
To znaczy dla matki Ryfki jedenasta to już popołudnie, bo jej dzieci od urodzenia  ustawione są na czas we Władywostoku, czy Tel Avivie i  codziennie wstają o czwartej rano.
(Czasem, między jednym ziewnięciem, a drugim, matce Ryfki wyrywa się z piersi tęsknota za służbą wojskową, gdyż tam podobno sypiała dłużej i z nikim nie musiała dzielić łóżka.)
Stoimy tedy pod teatrem, ja i Norweski, profesjonalni, niedzielni katatonicy, niezdolni nawet, by zagrać w papier-kamień-nożyce i tą metodą, zdecydować, które z nas rzuci Melpomenę na pożarcie dzieciom, a tu nadbiega matka Ryfki z potomstwem i mówi, że bez kawy zaraz zemdleje.
- W promieniu dziesięciu kilometrów nie sprzedają tu w niedzielę kawy – mamrocze pod nosem Norweski. – Wiem – powiada i patrzy na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. – Wiem, bo szukałem wtedy, gdy wysłałaś nas tu na kurs rzeźbienia w bio-pietruszce, na warsztaty sypania mandali z bezglutenowych zbóż i na lekcje wypiekania dietetycznych sufletów.
- Sprzedają! – upiera się matka Ryfki. – Wiem, bo znalazłam kawiarnię, gdy Ryfka miała tu lekcje grania kolęd na puzonie, a brat Ryfki – wstęp do akrobatyki cyrkowej połączony z warsztatami robienia potpourri. Chodź, kaczka, zaraz ci pokażę!
Gdyby Norweski był bardziej przytomny to może zauważyłby, że zostaje sam na sam z gromadą cherubiątek, które to cherubiątka wpatrują się weń z upodobaniem jak sępy w wątrobę Prometeusza.
Acz nim zdążył zaprotestować byłyśmy już prawdopodobnie kilka ulic dalej. Jak na kogoś, kto nie jest szczególnie wysoki, matka Ryfki przemieszcza się bardzo szybko. Tłumaczy to albo zew kofeiny albo trening odebrany na wzgórzach Golan.
I oto jest.
Siedemnaście załułków dalej, siedem przecznic i osiemnaście zakrętów później.
Kawiarnia.
Wewnątrz siedzą ludzie.
Trzymają w rękach filiżanki.
Dopadamy drzwi.
Szarpiemy klamkę.
Zamknięte!
Na drzwiach kartka: Zamknięte!
Ale przecież siedzą w środku! Piją! To nie może być fatamorgana!
I wtedy z bocznych drzwi wychodzi mężczyzna, podchodzi do nas i pyta, czy my też na kurs ‘Jak uczynić swoje życie lepszym?’
Te długie kilkanaście sekund  zawieszenia zanim udzieliłyśmy odpowiedzi odmownej wskazuje chyba, że pokusa jednak była.
Nawet dość silna.
Ostatecznie kawę kupiłyśmy na stacji benzynowej.
Wszystkie dzieciny odpękały premierę.
Biskwit zachował się nieomal bez zarzutu.
Może to przez porównanie, bo Łukaszkowie przyprowadzili ze sobą nowego, importowanego z Londynu opiekuna do dzieci, który potwierdza ich własną teorię, że w dziedzinie opiekunów do dzieci Łukaszkowie przyciągają wyłącznie jednostki, które potrafią zgubić się w domu w drodze z kanapy do toalety albo którym trzeba do obiadu przeżuć kotlecik i pokroić frytki na plasterki.
Finał przedstawienia, owacje, napisy końcowe i sok z ciasteczkami spędziłyśmy z Biskwitem w kolejce pod toaleta.
Trochę dlatego, bo Biskwit wypił litr wody, ale głównie, bo to akurat w tej toalecie zaciął się opiekun Łukaszka i chwilę potrwało zanim go wydobyto.
A potem wszyscy poszliśmy oglądać jak Ryfka i jej szkoła wita wiosnę.
Niezbędnymi akcesoriami do witania wiosny były precle oraz wydmuszki obsadzone na kijach.
Ponieważ kije były ustandaryzowane i miały średnicę około dwóch centymetrów, pełna podziwu zapytałam matkę Ryfki,  jak, do diaska, udało jej się nadziać na ten kij wydmuszkę? Ostatecznie, nomen omen, nie w kij dmuchał, żeby w skorupie kurzego jaja wyciąć dwucentymetrową dziurę!
Matka Ryfki obiecała, że kiedyś mi opowie. Kiedyś, gdy zasklepią się jej psychiczne rany.
I że, gdybym chciała, to ona ma w lodówce piętnaście omletów.
I że gdyby procesja była w nocy to doceniłabym, wszyscy byśmy docenili, efekty specjalne polegające na przypadkowym zmieszaniu cementu z fluorescencyjnym klejem do polichlorku winylu.

(...)
Placówka imienia błogosławionego Fluorescencjusza z Luminatu zażądała w tym roku pół tuzina wydmuszek na dziecko.
Pół tuzina!
Mając na uwadzę ubiegłoroczną odmę płucną nabytą po sprokurowaniu trzech sztuk, udałam się do sklepu dla artystów i nieudaczników, gdzie kupiłam sześć sztuk jajecznych wydmuszek prosto od kury.
Holendrzy zwęszyli dobry interes. Wiercą otwór w dnie i przy zastosowaniu zaawansowanych technologii wysysają białka i żółtka, a potem sprzedają skorupki.
Biskwit poniósł te wydmuszki do placówki, cud, że doniósł wszystkie sześć w całości i wrócił  do domu z uwagą w dzienniczku, że - uwaga! - prawidłowo wykonana wydmuszka  posiada dwa otwory: wlot i wylot.
Wlot i wylot!
A ja tu z jajem jednokierunkowym!
Moja droga do doskonałości  zdaje się być wybrukowana wieloma skorupkami, które czymś  za młodu nie nasiąknęły.

(...)
Trwa wiosna.
Już przekwitają magnolie.
Dla osobnika krótkowzrocznego trawnik u Sycylijczyków wygląda jakby wybuchnął nad nim pojemnik od przepełnionego dziurkacza do papieru, dopiero w zbliżeniu widać, że to plaga stokrotek.
Nawet naszpanie z Fluorescencjusza poczuły skwierczenie witaminy D i zaordynowały grupową wycieczkę Szwabskich Kluseczek do lasu z użyciem środków transportu publicznego.
Widziałam, gdy wracali.
Dwadzieścioro czerwonych homarów ugotowanych żywcem w płaszczykach, kurteczkach, szalikach i czapeczkach.
Rano bywa chłodno, ale w południe dociąga do dwudziestu dwóch stopni, znaczy skoro rodzice dali dziecinom futra i , widać żal nie założyć.
Zdziwiłam się, że nikt nie wymagał mej towarzyszącej obecności podczas tej leśnej przygody. Dotychczas w takich wypadkach, zawsze powoływano z rezerwy matki najmłodszych uczestników.
- Ach, nie ma potrzeby! – powiedziały naszpanie. – Biskwit jest taki spokojniutki, zawsze tak grzecznie dłubie sobie coś tam w kąciku z narzędziami. Czasem to prawie zapominamy, że jest obecny.
No więc, jeśli to miało mnie uspokoić... to jednak nie.
Oraz jestem pewna, że to samo słyszała matka Oppenheimera, gdy odbierała go z placówki.
 

©kaczka

[345]

[23 Mar 2017]

(...)
Zachodzi podejrzenie, że Ryszard z Naprzeciwka jest objęty programem ochrony świadków. Po pierwsze, w celu kamuflażu Ryszard kilka razy dziennie zmienia kolor slipów. Po drugie, w bocznej furtce, którą wykonano z tej samej materii co i ekrany, Ryszard zastosował technikę, która pozwala mu uniknąć rozpoznania. Wygląda to tak, że cały ogródek Ryszarda opleciony jest aktualnie taśmą z palonych opon i lewitujących głazów, a furtka pozostała przezroczysta. Z wyjątkiem jednego, jedynego fragmentu na poziomie metr sześćdziesiąt (plus minus dziesięć centymetrów), który Ryszard zasłonił taśmą będąc zapewne przekonanym, że listonosza, jako i płatnych morderców, rozpozna po butach.  Płatni mordercy nie będą mieć łatwego zadania, bo jak zidentyfikować Ryszarda, gdy ten występuje z paskiem zasłaniającym mu oczy, a do tego przejawia wyjątkową niekonsekwencję względem koloru gaci?
Tymczasem nadal suszymy Roqueforta.
Nie pytacie, ale i tak wam opowiem.
Pierwsza ekipa postawiła suszarkę przed ścianą, włączyła ją i poszła.
Kolejna ekipa, która pojawiła się po dwóch tygodniach, naukowo potwierdziła, że ściana nie wyschła, a u Sycylijczyków to nawet jeszcze nie zaczęła schnąć, bo wstawiono im zepsutą suszarkę.
Następna ekipa pojawiła się po tygodniu, naukowo potwierdziła, że ściana nie wyschła, bo rzecz jasna, dmuchanie z z jednej strony i z odległości w Roqueforta  mogło mu najwyżej podkręcić loki w grzybni na 'mokrą włoszkę', ale raczej na pewno nie przymusić do opuszczenia lokalu.
(O czym, zresztą mówiłam od początku, ale jako świadka mam najwyraźniej jedynie Roqueforta i Hauptcioteczkę.
Roquefort odmówił zeznań. Z Hauptcioteczką stosunki nam się dość znacząco ochłodziły, gdy nie skorzystałam z porady, aby przestać narzekać i tego grzyba sobie p o  p r o s t u wywietrzyć. )
Ta następna ekipa wpuściła suszarki w ścianę, kafelkom za tysiąc dojczmarek przyłożyła jakąś płytę grzejną podpartą moim kijem od szczotki i całość obudowała foliowym namiotem przyklejonym do ściany taśmą klejącą. Wychodząc trzasnęli drzwiami i konstrukcja natychmiast się zawaliła.
Od tej pory wzywaliśmy ich jeszcze trzy razy.
Każda następna ekipa wnosiła do tego projektu Biosfery 3 jakiś element racjonalizatorski. A to więcej kijów od szczotki, a to więcej taśmy klejącej, a to dwa gwoździe wbite w bazaltową ścianę. W końcu wczoraj Norweski przyniósł z pracy standardowy zszywacz biurowy i jemu jedynemu udało się jak na razie trwale zszyć namiot ze ścianą. (A Biskwitowi rozsypać opakowanie tysiąca zszywek.)
Niedawno odwiedziliśmy znajomych.
Znajomi są bezdzietni, mają dom pełen doniczek na chybotliwych stojakach, kolekcjonują porcelanę, a na białych kanapach od razu widac czekoladowe odciski palców.
Dyni i Biskwitowi bardzo się podobało.
Dom ma dwa lata i postawiono go w dzielnicy, gdzie wszystkie domy z urzędu mają być białe i udawać lokalne Santorini.
Ryszard długo by tam nie pomieszkał, bo nawet wymiary tarasowych desek są ściśle, co do centymetra, regulowane, buda dla psa wymaga uzyskania pisemnego pozwolenia, a właścicieli domów regularnie nachodzą komisje i kontrole.
- Nic to – myślę, jedną ręką ratując chińską porcelanę, drugą, uzbrojoną w szmatkę, obsesyjnie przecierając własne dzieci. – Urząd-srurząd! Kredyt-sredyt! To po porstu cena wolności od grzyba i Wynajmcowej!
Była to myśl zbyt pospieszna, bo najpierw okazało się, że ten szum, który dochodził z piętra domu to nie Morze Egejskie, ale pięć osuszaczy powietrza porozstawianych po piętrach. Architekt nie uwzględnił w projekcie domu za pierdylion ojro ani izolacji, ani wentylacji. Kanalizacja działa, ale  już ta u sąsiadów za ścianą jest dość narowista i co jakiś czas emituje przyciężki wyziew z dna kloaki.
Ale to jeszcze nic.
Pewnej wrześniowej soboty znajomi zasiedli do późnego śniadania z widokiem na swój ogródek. Koktajl z jarmużu i imbiru, bio-rzodkiewki, chrupiące bułki, eko-margaryna, poranna gazeta, świeżo parzona kawa w pięknej porcelanie. Sielanka. Nagle do ich ogródka wskakuje przez niski żywopłot dwóch mężczyzn, jeden z łopatą, drugi z drzewem pod pachą. Ten z łopatą odmierza pięć kroków od furtki, dwa kroki na lewo, przesuwa ogrodowy stolik i zaczyna kopać dół.
Znajomi w szlafrokach wypadają na zewnątrz domagając się wyjaśnień.
Okazało się, że w pierwotnych planach architekt w każdym ogródku namalował drzewo. Pięć kroków od furtki, dwa kroki na lewo.
Po dwóch latach skrupulatny urzędnik z Działu Planowania Przestrzennego dzielnicy Das Santorini zauważył brak drzewostanu i nakazał deweloperowi nasadzać po dobroci. Motywując do działania obietnicą kar finansowych za opieszałość.
Stąd też i obecność w ogródku dwóch panów z łopatą i drzewem.
- Biorą państwo jabłonkę?
- A co jest do wyboru?
- Właściwie to już tylko jabłonki.

Nie wiem, co najbardziej przygięło mnie do ziemi? Insynuacje Wynajemcowej, że sama zasadziłam grzyba, żeby doprowadzić ją do ruiny? Jej żądanie, aby wszystkie okna w domu były przez okrągły rok non-stop  otwarte? Hauptcioteczka z hipotezą, że Roquefort ciągnie ku światłom wielkiego miasta i jak mu poświecę to sam wyjdzie? Niczym nie otulony dom za pierdylion ojro? Folia, która czterokrotnie zaatakowała mnie rzucając się na mnie ze ściany? Bezskuteczne próby przemawiania do rozsądku kolejnym przedstawicielem firmy ‘Giń grzyb!’? Wizja, że można przekąszać bio-rzodkiewką i zapijać jarmużem, a i tak obcy wlezie i posadzi ci w ogródku baobab? Nieustanny szum silników boeinga, który towarzyszy nam od miesiąca? Fakt, że tydzień po generalnym remoncie dachu w placówce świętego Adelozjusza z Bambergu  w Szwabskich Kluseczkach już stoją trzy wiadra zbierające deszczówkę? A może to, że w przedszkolu za rogiem wiosenna mżawka zalała właśnie dwie sale lekcyjne (‘Giń grzyb!’, wiem od sąsiadki, zdeponował tam wczoraj kolejne cztery silniki od boeinga. Zaczynam coraz chętniej wierzyć, że grzyb to spisek producentów energii elekrtrycznej i ‘Giń grzyba!’.) Poziomu serotoniny nie podniosły też dwie tabliczki belgijskiej czekolady zjedzone na raz, butelka martini (uprzedzając insynuacje: rozłożona w czasie), sznycel z frytkami , ani ser pleśniowy, który dźgany widelcem w tym wypadku posłużył również jako wielofunkcyjna laleczka voodoo.
Dorzućmy do tego głód na świecie, wojny, terroryzm, grzyby (!) atomowe, moralny rozkład ludzkości, płot Ryszarda i mojżeszowy koszyczek pełen moich ślicznych dzieci płynący tym oceanem niegodziwości i już mamy prawie pełen obraz udręki.
Czując, że golf życia ciśnie mnie w szyję, poszłam po prozac do Rodzinnej.
- No, nieeeeeeee... - powiedziała Rodzinna. - Kasa chorych mi nie zwróci za prozac. Po prozac trzeba do specjalisty! Ale mam tu korzystne, refundowane alternatywy!
Lista korzystnych alternatyw refundowanych przez kasę chorych obejmuje oczyszczanie aury, przeczyszczanie czakr, akupunkturę, terapię buddyjskimi gongami i usg serca (to ostatnie za dopłatą stu czterdziestu pięciu ojro).
To ja już chyba lepiej pójdę poprzytulać się do drzew w parku.

(...)
Właśnie zmierzałyśmy, by odebrać Dynię z zajęć pozalekcyjnych, gdy Biskwit przypomniał sobie, że natychmiast musi skorzystać z toalety.
Najbliższa była na piątym piętrze domu towarowego.
Wbiłyśmy się do windy, rzutem na taśmę wskoczyła do niej jeszcze para z niemowlęciem przytwierdzonym taśmami do ojcowskiej piersi.
Biskwit postanowił oszołomić nas swoją elokwencją i beznamiętnym głosem zapodał erratę do podręcznika nefrologii klinicznej. Szło to mniej więcej tak: Psy sikają. Koty sikają. Wiewiórki sikają. Gąsiennice sikają. Jednorożce sikają. Tęcze sikają. Biskwity sikają. Mama sika. Papa sika. Dynia sika. Naszpani sika. Gołąb sika. Marchewka sika. Duchy sikają. Świat sika. Gwiazdy sikają... – wyliczał Biskwit na głos, aż w okolicach trzeciego piętra matka niemowlęcia się złamała i powiedziała, że czuje, że musi do toalety.
Ojciec z potomkiem wysiedli na czwartym i zostałyśmy we trzy w windzie pędzącej ku piątemu.
... windy sikają. Ryby sikają. Jogurt sika. Wszystko sika. – Biskwit postanowił sobie nie przerywać.
- To mój pierwszy raz, gdy jestem sama od chwili urodzenia syna!  Pierwszy raz od czterech miesięcy. – wypaliła matka najwyraźniej znokautowana tym niespodziewanym zefirem wolności. – Co ja mam robić?!
SIKAĆ! –  Biskwit uprzedził mnie nim zdążyłam przedstawić własne alternatywy.
(Ja stawiałam na ‘uciekać’ ze wskazaniem, że w toalecie na piątym nie ma okienek, żeby przez nie się przecisnąć, więc najlepiej to przez dach, ale po tych kilku minutach w windzie może sama wyciągnęła odpowiednie wnioski?)

©kaczka

[344]

[17 Mar 2017]

(...)
Wiosna.
Wiosnę rozpoznajemy po tym, że właściciele posiadłości ziemskich wstają we wtorek i wpadają w amok liftingowania swoich posesji.
I jeśli rok temu myślałam, że nie da się usypać nic ohydniejszego niż mur z kamieni, który oddziela Chińczyków od Sycylijczyków, tak właśnie wyprowadził mnie z błędu nasz Rodak - Ryszard z Naprzeciwka.
Tenże wstał we wtorek o świcie, wyszedł na trawnik przed domem, zassał płucem resztkę nikotyny, wdeptał w ziemię niedopałek, splunął i odpalił sznurkiem piłę mechaniczną.
Piła była do baobabów, więc przeciągnęła Ryszarda od jednego końca trawnika po drugi. Całe dziesięć metrów wzdłuż i dwa wszerz.
Ryszard ściął zatem szpaler cyprysów odgradzający go od Sycyliczyków, a przy okazji odciął jedną nogę od trampoliny i przepołowił plastikowe ogrodowe krzesełko.
Córka Ryszarda - WijoLetta i małżonka Grażyna nie były zachwycone.
Kiedy piła skończyła ciskać Ryśkiem, bo zabrakło w niej gazoliny, Grażyna rzuciła się opatrywać fizyczne rany meblom ogrodowym i zadawać psychiczne małżonkowi (z opinii Grażyny wynikało, że Ryszard jest zręczny jak złamany SZUJ), a Sycylijczycy pospiesznie wybiegli z domu ratować psa i wciągać do domu własne krzesełka.
Na miejscu cyprysów Ryszard-nasz-Rodak posadził ekrany dźwiękochłonne z rodzaju takich, jakie można spotkać przy autostradach. Nikt już teraz Ryszardowi  nie będzie w karkówkę z gryla zaglądać Nikt już nie będzie ślinić się na okolicznych balkonach. Nikt już z zazdrości nie rzuci uroku, gdy Ryszard odkapsluje sobie o parapet dębowemocne. A gdyby nie przypadkiem ucięta noga trampoliny byłaby też szansa, że WijoLetta już nigdy więcej nie wystrzeli do ogródka Sycylijczyków, by tam, jak meteoryt tunguski (otyłość u dzieci jest niestety smutnym faktem) swoim upadkiem doprowadzić do wyginięcia monokultury drzewek oliwnych. (Teraz trajektorię lotu Wijoletty ograniczą ściany ogródka i to będzie prawdopodobnie taki ludzki pin-ball. WijoLetta ma do tego idealnie sferyczną sylwetkę.)
Jeszcze przez moment miałam nadzieję, że szkielet ekranu będzie podporą pod pomidory albo, że Grażyna obsadzi go pachnącym groszkiem albo winoroślą i że będą w tym gaju wspólnie razem z Ryśkiem siadać, sączyć dębowemocne i słuchać Grechuty.
Niestety.
Rysiek skoczył do niemieckiej wersji Lerua-Merlena i przytaszczył stamtąd tysiąc kilometrów taśmy w kolorze opon. Tę taśmę, skrupulatnie, jakby wyplatał wielkanocny koszyczek, przewlókł przez szkielet ekranów, a że do tego ma Ryszard jeszcze naturę estety, to tak dwa metry nad ziemią dorzucił po pasku taśmy z nadrukiem głazów narzutowych. O zmroku daje to efekt unoszących się w powietrzu kamieni.
Yoda płakał, gdy zobaczył.
I teraz, gdy wychodzę na balkon to z jednej strony  mam chiński mur, który przez porównanie z arcydziełem Ryśka jest nagle piękny i subtelny i głosowałabym nań w plebiscycie: jaką zjawiskową ziemską budowlę powinno pokazać się cywilizacji pozamieskiej w trakcie bliskiego spotkania trzeciego stopnia? (Acz możliwe, że ten mur, tak jak prototyp już widać z kosmosu.)
Naprzeciwko zaś widzę lewitujące głazy i jak się okazuje, nadal mi nie umknie, co tam wynosi z domu na gryla Grażyna albo w jakie slipki opiął Ryszard swój testosteron, aby ścinać trawnik. Albowiem Ryszard przyoszczędził, tak na oko, dziesięć centymetrów na wysokości ekranów i uzyskał przez to niepełny efekt intymności.
Stało się to pewnie dlatego, że Grażyna uparła się przyozdobić ekrany błyszczącymi, srebrnymi kulami wielkości melonów, więc Rysiek nadwyżki gotówki zainwestował w te kule, ale i tak starczyło mu jedynie na cztery.
Obsadził  Rysiek te kule po tej stronie, gdzie jego podwórko graniczy z podwórkiem kompletnego abnegata ogrodniczego, którego choć potępiam, to, z którym wewnętrznie się utożsamiam. Mam bowiem taki sam dar, że oddany mi pod opiekę chlorofil zamieniam w brązofil.
Czemu akurat tam  Rysiek nadział te kule na słupy?  Chciał coś udowodnić abnegatowi, którego własny płotek z siatki smutno chyli się ku brunatnej glebie?
- Kula ci w oko, Ryszard za ten gwałt na cyprysach! – myślę trzaskając drzwiami balkonu.
Chociaż ze wszystkich nowych dekoracji Ryśka, te mają niewpliwą zaletę.
Słońce się w nich odbija i oślepia człowieka i już  przed oczami latają tylko mroczki, a nie ten brązowy ogródek, ten upleciony przez Ryśka płot, czy te motyle 3D z rajstopy, motyle w rozmiarze archeopteryksa, które Grażyna pierdyknęła sobie na klej po całej elewacji.
No i nigdy nie wiadomo, a może te kule będą zwabiać pioruny?

(...)
Biskwit przywlókł z placówki uaktualniony bronchit, wersja 2.1.
W tej ulepszonej wersji glut wycieka z nosiciela bez przerwy, więc aby oszczędzić Szwabskim Kluseczkom poślizgów na glucie, podjęłam niepopularną decyzję o jednodniowej, domowej kwarantannie Biskwita.
Nie kłamię, ten dzień trwał rok. Normalny, długi rok. Nawet nie przestępny.
Nocą, korzystając ze przywilejów pacjenta i mojej umysłowej agonii Biskwit wstał o drugiej i przyszedł do naszego łóżka.
Pół godziny upłynęło zanim ułożył się według zasad własnego feng shui i zanim przestał kasłać mi prosto w twarz z odległości dwóch centymetrów.
Ledwieśmie ponownie usnęli, a tu kwadrans po trzeciej u wezgłowia pojawiła się Dynia łkając, że straszliwie boli ją ucho, ale jeszcze bardziej rozdziera ją myśl, że przez to ucho opuści występy objazdowej trupy artystycznej, które tego dnia miały mieć miejsce w szkole.
Reanimacja ucha zajęła trzy kwadranse, po czym Dynia korzystając z przywilejów pacjenta postanowiła nie wracać do swojego łóżka i uszczęśliwić nas swoim towarzystwem.
Biskwit przez sen wywąchał tę truflę równości i sprawiedliwości społecznej, obudził się i zaczął protestować.
Zrobił się z tego (pół)żywy torcik Linzera.
Pod spodem my, miękka marmolada, poobijane jagódki o odbitych nerkach i perforowanych płucach. Na wierzchu kratka poplątanych cherubięcych nożyn i ramion. W przepisie stoi że z kruchego ciasta, ale w rzeczywistości –  mój Boże! – ze stopu żelaza z granitem.
(Razem to ponad dwa metry i pięćdziesiąt kilogramów przyszłości narodu!)
Chyba i ja w końcu usnęłam, choć bardziej prawdopodobne, że któryś z ciosów pozbawił mnie przytomności.
Gdy ją odzyskałam, przy nieznacznej pomocy Biskwita, który siłowo otwierał me powieki, okazało się, że zwisam z jednej strony łóżka bardziej siłą woli niźli mięśni, co w jakiś pokrętny sposób tłumaczy dlaczego leniwce masowo nie spadają z drzew.
A trupa artystyczna – Pinokio im w plecy –  odwołała występy.
Z powodu choroby.

(...)
Tak mógł wyglądać Newton, gdyby matka odebrała go z placówki zaraz po tym jak oberwał w czerep jabłkiem.
Biskwit na mój widok w drzwiach, rzucił wszystko i z błędnym wzrokiem i wypiekami na licu przebiegł przez całą salę Szwabskich Kluseczek, żeby mi oznajmić, że...
- MAMO! PSY NIE LATAJĄ!
Bałam się zapytać, czy ta wiedza została poprzedzona jakimś eksperymentem.

©kaczka

[343]

[13 Mar 2017]

(...)
Wywiadówka była nadzwyczajnie krótka.
Naszpani usiadła przed nami na krzesełku dla krasnoludków, nerwowo wyrównała leżący przed nią na mikroskopijnym stoliku stos odręcznie (!) wypisanych dokumentów i rozłożyła bezradnie ręce, przyznając, że mimo wielu lat praktyki zawodowej, Dynia nie zmieściła się w żadnej skali, którą naszpani próbowała doń przyłożyć.
Rzecz jasna, próbowałam dociekać, czy to wina wybranych narzędzi statystycznych, czy defekt obiektu badania? Zasugerowałam też ocenę opisową.
Naszpani przystała na taką opcję i nawet wyemitowała wstęp: 'Bo ona jest... jest... jest... jest...'
I na tym jest się niestety zawiesiła, tłumacząc, że nie znajduje adekwatnych słów by opisać nasze dziecko.
Luz, pomyślałam, ja próbuję od sześciu lat i też mi nie wychodzi.

[Na drugim planie tego wydarzenia towarzyskiego Biskwit, blondwłosa słodycz w zwiewnej sukience, usadzona za naszymi plecami w szkolnej ławce z czystą kartką i zestawem szkolnych kredek, sprowadza zebranych na ziemię wkurzonym okrzykiem: SZAJSE! Nie mają tu żadnych porządnych kredek!]

Nie wychodzi mi też rodzicielstwo bliskości. Chronicznie nie ufam i powątpiewam.
Rok temu w sierpniu, pamiętam jak dziś, mówiłam Norweskiemu, że to się nie uda.  Że ktoś, kto tak jak Dynia, neguje istnienie liter i koncept składania ich w wywrotowe treści, przenigdy nie nauczy się czytać.
A tu znienacka dziesiątego grudnia Dynia wstała rano z łóżka i ot tak, po prostu, zaczęła czytanie.
Z żarliwością wygłodzonego wyżła poezji i prozy.
Ani trochę nie przesadzam, bo Dynia tropi słowa jak pies myśliwski.
Cały świat nagle składa się wyłącznie ze słów.
Iść z Dynią przez miasto to jak spacer z audiokomentarzem dla niewidomych i słabowidzących.
Szyldy, tablice informacyjne, skład proszku do pieczenia, nazwy serów, rozkłady jazdy, nazwiska na skrzynkach pocztowych, naklejki na samochodach, gazety, liryka naściennych fresków pod wiaduktem...
- Maaaaaaaaamo! A co to znaczy: LEGIA SZUJE?
- Akhem... Dyniu tu akurat CH na początku czytamy jednak jak H.
Dzięki Rodacy, wielkie dzięki (!)

©kaczka

[342]

[8 Mar 2017]

(...)
Najpierw była kartka ze szkoły, format A4, wysłana do domu dzieckiem pocztowym, a na tej kartce spis dat i terminów. Z dołączonej instrukcji (osobna kartka) wynikało, że życzeniem naszpani jest, abyśmy wybrali sobie terminy n a j d o g o d n i e  j s z e na wspólną gawędę o przyszłości narodu spersonifikowanej w osobie Dyni.
Jako, że zaproponowane przedziały czasowe obejmowały godziny ósmą do jedenastej lub trzynastą do szesnastej i wykluczały piątki, soboty oraz niedziele były to, powiedzmy szczerze,  terminy najdogodniejsze dla naszpani. Przeanalizowaliśmy z Norweskim wielokrotne  użycie w tekście sformułowania ‘dni robocze’ i doszliśmy do wniosku, że prawdopodobnie naszpani jak Milla Jovovich obudziła się w świecie po apokalipsie i wydaje jej się, że jest jedyną ocalałą, która uprawia pracę zarobkową na etacie.
Wybraliśmy losowo daty i odesłaliśmy naszpani kartkę dzieckiem pocztowym.
Dwa dni później, tym samym dzieckiem pocztowym, nadleciała kartka z podziękowaniami za zaangażowanie w wybór dat i obietnica, że gdy tylko naszpani skończy obróbkę danych, natychmiast podzieli się z nami wynikami.
Dzień przed feriami otrzymaliśmy kolejną kartkę, format A4, kserokopia, zawierającą harmonogram spotkań wszystkich rodziców oraz intymne szczegóły typu: Aureliusz ma przynieść zaświadczenie od pedagoga i proktologa, a Zenobiusz opinię od psychiatry.
Yyyyyy...
Jako, że przy mojej przyszłości narodu nic nie napisano, a jednocześnie mam tu tyle rozgrzebanych własnych wojen z Systemem, udałam, że nie widzę publicznie obnażonych informacji o Aureliuszu i Zenobiuszu.
W poniedziałek po feriach dziecko pocztowe przyniosło ustny telegram, że któryś z Mastodontów tydzień tamu zapomniał zabrać do domu kartki z harmonogramem spotkań. Kartki nie były podpisane, więc nie wiadomo, kto porzucił swoją. Naszpani prosi żeby sprawdzić.
We wtorek okazało się, że część młodzieży sprawdziła, część zapomniała zapytać, pozostali zapadli na jelitówkę (kolejna epidemia) zatem naszpani wykonała kolejne dwadzieścia pięć kopii o proktologu Aureliusza i ponownie rozdała je Mastodontom, aby zaniosły do domu.
Intryguje mnie, nie ukrywam, jaki jest ukryty cel tego eksperymentu wychowawczego?
Bo chyba, nie chodzi tu o poglądową lekcję, jak oszczędzać papier albo jak żyli ludzi zanim wynaleziono internet, ani tym bardziej o przegląd skutecznych metod komunikacji?
Ale to jeszcze nic.
To było dopiero pół ryzy papieru.
Do harmonogramu spotkań dołączony był bowiem formularz sprawozdania z rozwoju przyszłości narodu, a w nim pytania, na które rodzice powinni naszpani odpowiedzieć.
Pytania typu: czy dziecko ma porządek na biurku? czy nie brudzi się, gdy pracuje? czy pracuje schludnie i starannie? czy pracuje bezbłędnie? (tylko ja dostrzegam tu jakąś niezdrową fiksację na tle higieny?), czy rozumie treść zadań domowych? (trudno powiedzieć, wszak to nie ja je zadaję), czy szuka kontaktu? (z kim, na Dänikena, szuka kontaktu?! z obcą cywilizacją?) czy przestrzega reguł? (na małą skalę - reguł gry w bierki? czy z grubej rury - siódme: nie kradnij?)
Ale to jeszcze nic. Naprawdę, wszystko to, co powyżej to nic, w porównaniu z graficzną formą tego sprawozdania.
Pytania naszapani umieściła w tabelce.
Obok każdego pytania jest skala.
Skalę, nie bez wysiłku wytnij-wklej-skseruj, skonstruowano... z jabłonek z jabłuszkami.
Tym samym – zbiorowo przytrzymajmy się krzeseł –  odpowiedź na pytanie, czy dziecko ma porządek na biurku, należy wyrazić w ilości jabłuszek zwisających z drzewiny.
Od zera do trzech.
...
...
...
...
Wydaje mi się, że ja też obudziłam się jak Milla. Tyle, że po innej apokalipsie i w zupełnie innym świecie niż naszpani. Tak innym, że nie ma w nim takiej ilości jabłuszek, żeby udowodnić jak bardzo innym.

(...)
O, wątpiący! Oto dowód rzeczowy, a przy okazji można też powiedzieć kaczce, co się o niej myśli.


Oczywiście, że dorysowałam jabłonkę. W porównaniu ze stajnią Augiasza, biurkiem własnego ojca i tym, co pozostawia po sobie Biskwit w łazience, Dynia jest Małgorzatą Rozenek naszej rodziny.


©kaczka

[341]

[3 Mar 2017]

(…)


(...)
Uff.
Przysięgam na Flandrona, Walona i na wagon stołecznej brukselki (z frytkami w majonezie), żeśmy z Biskwitem podbiły fragment księstwa Beneluksu.
Było to tak, że Biskwit wszedł do pierwszej belgijskiej frytury, gdzie natychmiast ukoronowano go platynową tiarą z diamentami z chińskiego polichlorku, co interpretujemy jako symboliczny gest przekazania władzy nad narodem i jego zapasami czekolady.
(Wiozłam tę tiarę przez dwa kraje, ani na moment nie wypuszczając jej z ręki, tylko po to, by u progu mieszkania Biskwit w nią wdepnął udowadniając, po pierwsze, że chińska platyna jest dość nietrwała, a po drugie, że jednak można zagłuszyć te dwa silniki od boeinga, które pod naszą nieobecność wstawiono do lokalu, by suszyły odarte z Roqueforta ściany. Sąsiedzi się nie wyprą, że nie zauważyli, że znów jesteśmy w domu.)
Biskwit, odnoszę wrażenie, odnalazł wreszcie T E N kraj, w którym docelowo winien się urodzić, ale jak wiemy,  coś się omsknęło i trafił obok.
Trudno mieć prentensje. Belgia rozmiarem przypomina środek tarczy do rzutek, więc zaiste nawet Opatrzności może drgnąć ręka podczas desantu.
Pech, bo Belgia skrojona jest pod Biskwita i jego życiowe ambicje, szczególnie te skoncentrowane wokół węglowodanów.
To kraj wyjątkowo nieprzyjazny diabetykom, hiperglikemikom i wrogi względem tych, którzy nie tolerują laktozy.
Jeszcześmy dobrze w tej Belgii nie usiadły, a już jako dodatek do mojej kawy Biskwit otrzymał tyle czekoladowych pastylek, ile ważył, wiadro bitej śmietany, kruche ciasteczko, metr placka i wreszcie trochę cukru w kostkach na wypadek, gdyby to, co przyniesiono było niewystarczająco słodkie. A wszystko to wjechało na stół po tym, gdy poprosiłam w kawiarni o odrobinę (!) mleka (!) dla spragnionej dzieciny.
Karbohydraty i skrobia.
Kakao i frytki.
Zaiste to materia, z której wycina się fundament pod małe, wygodne, wysokokaloryczne ojczyzny.

Podróż do Belgii, sześcset kilometrów w towarzystwie trzyletniego infanta, pretendenta do belgijskiej korony, była zaskakująco gładka. Jakość siedzeń w niemieckiej flocie pociągowej tak skonfundowała Biskwita że do samej granicy obstawał by zapinać nieistniejące pasy i do końca wierzył, że lada chwila pojawi się stewardessa Lufthansy oferując mu piwo, wino i słone orzeszki, a pilot zaprosi go do zwiedzania kokpitu. Regionalne linie belgijskie obniżyły ten wyśrubowany standard. Gdy jak zwykle oszołomiona szaradą podwójnych nazw miejscowości [1], na chybił trafił wybrałam kolejny pociąg, gdy wciągnęłam doń po stu podniebnych schodach wózek z Biskwitem, gdy wreszcie przecisnęłam się przez wąskie drzwi do przedziału (zaklinowana przez cztery kilo kabanosów w bocznych kieszeniach plecaka), gdy wreszcie padłam na siedzenie, to po pierwsze, okazało się, że nie działa ogrzewanie, po drugie, że cały ten pociąg pachnie nostalgicznym zapachem PKP! Takim zapachem, który niechybnie konstruowany jest z kurzu, potu, tłuszczu, łupieżu i sfermentowanych jabłkowych ogryzków. W tym pociągu zostałam przypadkową superbohaterką, albowiem uwolniłam uwięzioną w klozecie murzynkę imponujących rozmiarów. Klozet był elektronicznie elektryczny, przypominał puszkę po fasolce rozsuwającą się po naciśnięciu sekwencji guzików. Jak przypuszczam, dama wypełniwszy puszkę swoją cielesną powłoką nacisnęła pośladkami wszystkie możliwe guziki rozscalając układy scalone i dezorientując elektronicznego krasnoludka odpowiedzialnego za fotokomórkę. (Osobiście uważam, że należałoby przełożyć plany kolonizacji Marsa na czas, gdy ludzkości uda się już poskromić elektroniczne wychodki, by nie otwierały się w najmniej odpowiednim momencie, nie strzykały wodą w oko, ani nie przetrzymywały wydalających w charakterze zakładników.)

Pogoda może i nie dopisała, sztorm wyrwał naszym gospodarzom drzewo z korzeniami, grad łupał w dachy, a deszcz wlewał się do butów, ale zaprawdę, czym są zjawiska atmosferyczne skoro na śniadanie można smarować chleb pomadą z pokruszonych ciastek lub rzucić na ten chleb tabliczkę czekolady?
Jedyny defekt Belgii  to według Biskwita nieposkromiona skłonność tubylczych kurdupli do obcałowywania obcych i postronnych użytkowników placów zabaw. Tu niby orewuar,  tu już buty ubiera, a jeszcze skubany endemit podskoczy i znienacka oślini oba policzki. W opinii Biskwita – niewybaczalne naruszanie personalnych dystansów.

W drodze powrotnej, w regionalnym znów nie działało ogrzewanie, znów zaklinowałam się w drzwiach (tym razem w bocznych kieszeniach plecaka cztery kilo czekolady i dwa litry czekoladowego mleka) i znów toaleta była niepokojąco dysfunkcyjna, choć tym razem nie brała zakładników. W Brukseli naraziłyśmy się ekspedientce w sklepie z cukierkami, przed Kolonią połowa współpasażerów chciała wyskoczyć z pędzącego pociągu zorientowawszy się, że wpadłam w pętle czytania na głos dziecku jedynej posiadanej, dziesięciozdaniowej powieści o misiu, który zgubił czapkę, a za Frankfurtem Biskwit pozbawiony innych rozrywek obsesyjnie zwiedzał pociągową toaletę. Ot, powszednia i pospolita podróż bez fajerwerków.

Niniejszym podziękowania dla Drużyny A (która zarzuciła pisanie bloga, więc – jammer! – nie mogę ich oznaczyć) za gościnę, rozrywki kulturalno-towarzyskie, dwieście metrów (!) wspólnie przebytej drogi do Composteli, za gulasz na pierniku, majonez do frytek, syrop z tymianku i wiśniowe piwo!

Jako suwenir  z Belgii przywiozłyśmy sobie z Biskwitem po bronchicie. Siedzimy zatem w domu, wzajemnie doprowadzamy się do szału, pijemy syrop z bluszczu z gwinta, sąsiedzi donoszą nam chleb, a my czekamy na powrót pozostałych członków rodziny.  Zaskakujący rozmiar tęsknoty Biskwita za Dynią jest  zjawiskiem paranormalnym albo zasłoną dymną jakiejś grubszej afery.




[1] Dodatkowo, każda stacja kolejowa w Belgii nazywała się Gamma przynajmniej do chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że to jednak nie brak inwencji , a reklama hipermarketu budowlanego niezamierzenie (?) stylizowana na dworcową tablicę

(...)
Hipnotyzująca, belgijska sztuka ludowa
 ©kaczka