Image Slider

699

[31 Jan 2011]

(...)
Jak to szło, drogi poradniczku?
Żołądek niemowlęcia ma wielkość jego piąstki?
Jak ma się do tego kula mozarelli zagryziona talerzem warzywnego łososia, połową jabłka, połową gruszki, kubkiem jogurtu oraz dwoma kukurydzianymi chrupkami?
(Kukurydziane chrupki sprawnie wydobyte z dna matczynej torebki.)
Otóż ma się jak pięść, piąstka? do nosa.
Spałabym spokojnie, gdyby nie prześladował mnie widok niejakiego Tobiaszka.
Tobiaszek ma siedemnaście miesięcy i tyleż kilogramów.
O dziwo, zaprawdę o dziwo, nie jest wcale chorobliwie otyły.
Wcale nie jest otyły.
Jest siedemnastomiesięcznym dzieckiem, które wygląda jak zdrowy pięciolatek.
Matka Tobiaszka wzdycha z rezygnacją, bo społeczeństwo zakłada, że w osobie Tobiaszka ma do czynienia z intelektualnie niesprawnym pięciolatkiem.
Co wyraża się w nadżyczliwych gestach i nadgorliwej chęci pomocy (bo ten naród czuły jest na krzywdę i zwyczajny charytatywnie się udzielać, obiad ugotować, ciasto przynieść, grupę wsparcia zwołać).
Niezrażony Tobiaszek przebił ponoć setny centyl i leci dalej.
Przy drugiej zwrotce The Grand Old Duke of York, gdzie jest nad wyraz sporo up oraz down, wedle których należy rzucać swoim dzieckiem, matce Tobiaszka omal z wysiłku nie pękła żyła.
Od wspomnienia tego widoku nieznacznie drga mi ręka z łyżką.
Ta ręka i ta łyżka, która niesie warzywną jatkę w stronę Dyni zachwyconej perspektywą kolejnego posiłku.
Dynia też ósmy miesiąc i też osiem kilogramów.

(...)
Wrestling powszedni.






©kaczka

698

[30 Jan 2011]

(...)
- To dziejowa niesprawiedliwość. – rzecze Norweski wysypując zakupy na blat kuchennego stołu. - Strzęp organicznego, szkockiego łososia dla Dyni kosztuje więcej niż nasze dwa opakowania rybnych paluszków. I wcale nie pociesza, że paluszki nabyłem w opcji kup jeden, zabierz dwa.
I nie pociesza, że tam gdzie kupuje strzęp łososia, obsługa na widok Dyni pieje w ekstazie och! bless her! i nie ustaje w zachwytach nad długością niemowlęcych rzęs, a następnie choćby i ryzykując spiętrzenie kolejki, milimetr po milimetrze prześwietla strzęp, byleby tylko nie wcisnąć dziecku rybiej ości.
(Mówiłam, żadnej zabawy z tymi tubylcami.)
O rybnych paluszkach też służę historią.
Dietetyczka od świętego Tomasza radzi, by obierać je z panierki jak z czekolady ptasie mleczko i wnętrznością karmić niemowlę.

(...)
Kwestia zaniechanych ablucji nadal wzbudza emocje.
- A potówki? – wykrzyknęła na piśmie Słowiańska Matka.
Przy temperaturze wnętrz nie przekraczającej siedemnastu stopni trudno się pocić.
Nieprawdaż?

(...)
Okruchy czekoladowych mufinów?
Okruchy Dynia skrupulatnie zbiera ze stołu paluszkami jak pęseta i konsumuje na cito.
Bakłażan?
Podajcie mi bakłażana!
Mozarella?
Mozarellę Dynia zjada z torebką.
Mozarella ekscytuje Dynię tak jakby była Dynia elektronem na najbardziej zewnętrznej powłoce.
Opowiastkę o mozarelli?
Jamie Olivier, narodowy bohater, ten sam, który ratuje miejscowe dziatki przed smażonymi ziemniakami i tłumaczy im, co to pomidor, a co ogórek, występuje na bieżąco z programem: posiłek w trzydzieści minut.
Że niby zdrowo, zbilansowano i domowo.
Najpierw skonfundował nas w kategorii wyrafinowanych deserów.
A to przekroił mango, czy inną papaję na pół, ciapnął w środek łychę śmietany i powiedział voilà! Gotowe.
Innym razem sypnął garść czereśni (kogo w tym kraju stać na garść czereśni, trzydzieści funtów za kilogram, gdy z kryzysu, na mieście ograniczają niedzielne pieczyste) na fabryczne kostki lodu i rozbełtał w misce pudełko mascarpone. Czereśnie w kremie. Z pestkami. Gotowe.
Niech mu tam będzie wybaczone, że w każdą z potraw pcha ręce po łokcie i po łokcie te ręce oblizuje.
Niech mu.
Ale nie umiem unieść, że Jamie ma nadto ambicje kucharza kosmopolity, choć mu frytki i kartofle w żakiecie z butów wystają.
I daje ten Jamie do zrozumienia, że omujeju! z niejednego pieca wyjadał.
A faktycznie to on taki sam jak i cała reszta i pewnie na Majorce zamówiłby śniadanie Full English.
Mówi Jamie z miną światowca: mozarella, przenigdy nie siekajcie nożem mozarelli, pewna znajoma włoska nonna (Jamie ekspert napisał nawet książkę o kuchni włoskiej) dałaby mi w łeb, gdybym siekał mozarellę nożem, a nie rwał w palcach na strzępy...
Tak mówi Jamie, a obok niego na patelni (!) smaży się (!) pizza (!) z mąki z proszkiem i z bikarbonatu (!).
Znajoma włoska nonna powinna kopnąć go – pardon my French –  w dupę.
Tak mocno, żeby trzeba go w powietrzu z procy karmić.
Najlepiej tym co sam wysmaży.

(...)
Przychodzi baba do lekarza.
Lat ponad dwadzieścia.
I łka w kamerę, że musi spać na sofie, bo chrapie tak głośno, że narzeczony nie pozwala jej sypiać w sypialni.
Mówi też, że sto razy w ciągu roku ma zapalenie migdałów, a po posiłkach musi sobie od piętnastu lat z tych migdałów wydłubywać resztki  jedzenia patyczkami, bo w tych migdałach ma pokaźne jamy.
Wydłubywanie zademonstrowała.
Proszę mi wierzyć, ten obraz zostanie już we mnie na zawsze.
(Na jasną cholerę przechodziłam obok tego telewizora?)
Lekarz, któremu łka w pierś, wysyła ją na, och, bogowie, o Hipokratesie!, to zakrawa niemal na eksperymentalną terapię, na migdałotomię.
Od ręki przestaje chrapać i nie ma już w czym dłubać.
(Jaka oszczędność na patyczkach.)
Przez piętnaście lat.
Dłubać sobie w gardle.
Miast poprosić? wymusić? pięciominutowy zabieg na lekarzu rodzinnym.
W przerwach na reklamę, jakby powyższego nie starczało, pokazują przełom w myciu rąk.
Mydło z automatycznym dozownikiem.
Niezastąpione w każdym domu, bo jak wiadomo, bakterie na pompce grożą śmiercią lub trwałym kalectwem.
(Lubię, gdy startują do mnie z bakteriami, z wirusami, z żywymi kulturami, ze srebrną antybakteryjną wyściółką gaci...)
Palec pod budkę, komu jeszcze się wydaje, że mydło służy do zmydlania bakterii, w tym również tych pompkowych?
Rozmiar ludzkiej ignorancji rozbija mnie jak mięsny tłuczek wieprzowy medalion.
Po cóż martwić się biegunami magnetycznymi ziemi i tym, że mogą się obsunąć?
Ludzkość sama się unicestwi.
Nieuchronnym skutkiem inbredu.

©kaczka

697

[29 Jan 2011]

(...)
Trzeci ząb Dyni.
Nawet lodowce są od niego szybsze.


(...)
Zawsze nurtowało mnie pytanie, ile zarabia James Bond?
Okazuje się, że to raczej charytatywna posada.



©kaczka

696

[28 Jan 2011]


(...)
Jacuzzi.

(...)
Od dwóch tygodni Rubenito-Zięcionito uczęszcza do opiekunki.
Tę nagłą odmianę losu przyjął był ze stoickim spokojem, wręcz z zadowoleniem, co zdejmuje pokaźny ciężar z barków jego matki.
Pokaźny, acz nie cały.
- Spójrz na nią. - mówi matka Rubenita wskazując na jedną z zaprzyjaźnionych matek -  Może, ot tak, po prostu rzucić pracę i znaleźć inną, nową. Na cały etat, na pół etatu, na ćwierć etatu, na pół dnia, na nocną lub dzienną zmianę.
W sklepie, na poczcie, w zakładzie pogrzebowym.
Pracę niewymagającą kwalifikacji, ale i nie ograniczoną konkretnym, bezlitośnie precyzyjnym wykształceniem.
Że gorzej płatną? Mniej bezpieczną?
W zespole jestem jedyną kobietą, jedynym obcokrajowcem i to mnie płacą najmniej i jeszcze kręcą nosem, że wróciłam tak późno i tylko (!) na cztery dni w tygodniu.
A ona? Ona może przeprowadzić się gdzie bądź. Stąd, przez najbardziej bezludne szkockie wyspy, aż po Australię.
I nie musi szukać opiekunki dla dziecka.
Może z nim być potąd póki chce.
A mnie, mierda, choć hipotetycznie też mogłabym w sklepie, na poczcie, w zakładzie pogrzebowym, a mnie zawsze będzie przy tym uwierać mój dyplom, moja dysertacja, zawsze będę ważyć lata, które w to zainwestowałam, fundusze, które zainwestowali rodzice, zawsze będę czuć, że mam coś jeszcze do spłacenia.


Nic dodać.

©kaczka

695

[27 Jan 2011]

(...)
Bywam w szpitalu.
Mijam porodówkę.
Widzę, jak nowonarodzone matki, jak wielkie zmęczone krety, przepychają te akwaria ze świeżo narodzonymi noworodkami na drugą stronę wykopanego w ziemi, zimnego, przeciwatomowego korytarza, gdzie znajduje się poporodówka.
Zaskakuje mnie, że jestem neutralna jak Szwajcaria wobec tych matek, akwariów, korytarza, porodówki, szpitala.
Żadnych wzruszeń, żadnej nostalgii, żadnych emocji.
Byłam, widziałam, urodziłam.
Odfajkowane.
Trwale wymazałam z pamięci? Poziom hormonów opadł? Scenografia nie warta śladu w głowie?
Dzisiaj zgubiłam się w tym szpitalu.
Nic dziwnego, do tej pory widziałam przecież tylko bunkier przeciwatomowy z porodówką i oddział dziecięcy z Fioną the Physio.
Szpital ma jednak główny, nowy budynek, a w nim tyle poziomów, że niech się Mario Bros Nintendo DS schowa.
Odkryłam tedy, że na jakąkolwiek salę operacyjną mogłabym wparować prosto z korytarza, tak wypchanego ludźmi (i ich zarazkami) jak Oxford Street w czas poświątecznych wyprzedaży.
Mogłabym, ale wózek z Dynią mnie powstrzymał.
Uniosłam takoż i brew na wieść rozpisaną na rozlicznych reklamowych plakatach, że szpital ów wychodzi naprzeciw oczekiwaniom i zaczyna sortować szpitalne sale na damskie i męskie.
Czy chcę wiedzieć, jak wyglądało to do tej pory?
Raczej nie.
W Bazylimkongu tropiło się wybranego lekarza po śladach, po kolorowych liniach wymalowanych na podłodze.
Tu porywa człowieka bezlitosny ludzki nurt i niesie z prądem.
Trzeba wiedzieć, gdzie nagle odbić i skręcić.
Z Dynią wszystko się wydłuża.
Dynia skłania całą poczekalnię do zwierzeń w temacie hodowli dzieci, wnuków i prawnuków.
Dynia zwabia pielęgniarki.
Dynia rozprasza konsultantów.
Dynia dyskutuje ze studentami medycyny.
Dynia dekoncentruje recepcjonistki.
Halo, mówię, a może skupmy się tu na moim przypadku?
Skupiamy się przez sekundę.
Do kolejnego dwuzębnego uśmiechu Dyni.
Nawet kawy nie mogę wypić w swoim towarzystwie.
Dynia jest jak magnes.
Zwabia kompulsywnych sprzedawców życiorysów.
Babcie dziesięciorga wnuków, matki, których synowie wyjechali na studia i które nie mają już komu prasować koszul, dziadków, którzy wyjmują rodzinne zdjęcia z portfeli.
- Jesteś Szwedką? Dunką? Holenderką? Norweżką? Francuzką? – nieodmiennie przy tej wymianie zdań padają pytania o rodowód.
Francuzką???!!!
Od Francuzki popadłam w fonetyczną depresję.



©kaczka

694

[26 Jan 2011]

(...)
Dzień powszedni pokrywa macierzyństwo patyną rutyny.
Patyną kasz mieszanych na mrozie o poranku, patyną ocierania nosa, siekania buraków, prasowania niemowlęcej konfekcji, wyciągania zaklinowanego dziecka spod mebli, podnoszenia, zbierania, ścierania, odkładania, przekładania, składania, wygładzania ręką.
Elektryczny wstrząs, spięcie na neuronach, iskra wzdłuż kręgosłupa, gdy znienacka między tę patynę rutynę wciska się myśl: spójrz, kaczko, spójrz to twoja córka.
Córka.
Doskonała w każdym detalu.
Po części z ciebie, po części z brokułów, po części, bądźmy sprawiedliwi, i z Norweskich chromosomów.
Wczoraj jej nie było, dzisiaj jest.
Mogło jej wcale nie być, a jest.

Przez nanosekundę, z zachwytu nad tym najprostszym z objawień, nie oddycham.

(...)
Dziś środa.
Jeśli środa to najdoskonalsza z córek ma katar.
Katar, który, nie mam wątpliwości, należy do Chloe.
Przyniosłyśmy go w poniedziałek z biblioteki.
Zapytawszy delikatnie matkę Chloe, czy widzi sens przyprowadzania na zajęcia bladych dzieci, które wypluwają płuca i wysmarkują mózgi, ta odpowiedziała, że inaczej wszak dziatki rozniosłyby jej dom.
A tak roznoszą wyłącznie zarazę.

©kaczka

693

[25 Jan 2011]

(...)
Scenografia i atmosfera wizyty u pielęgniarki środowiskowej przypomina komisję poborową.
Albo punkt skupu tuczników.
Nie iżbym miała jakiekolwiek doświadczenia z jednym, czy drugim, acz intuicyjnie węszę podobieństwa.
Duża, pusta sala.
Na środku stół.
Za stołem baba z wagą.
Połóż czerwoną książeczkę obok wagi, rozbierz dziecko, poczekaj na swoją kolej, ułóż dziecko na wadze. – instruują naścienne inskrypcje.
Taśmociąg dziatek i matek.
Kładę, rozbieram, czekam, układam.
Dynia, siedem kilo osiemset, ślizga się po pięćdziesiątym centylu.
Podręcznikowe niemowlę.
Powtórnie odziewam.
W szarą koszulkę ze skunksem i pasiaste spodnie.
- Ile ON ma miesięcy? – pyta baba zza wagi.
Na litość boską, babo – myślę – masz w ręku jej książeczkę otwartą na różowej stronie, przed chwilą widziałaś JĄ gołą! Czego ci jeszcze potrzeba, aby podskoczyć ponad różowe stereotypy?
Siedem i pół.
Siedem i pół miesiąca ma Dynia.
ONA.
(Sądząc po cechach drugorzędowych.)
Baba kreśli w czerwonej książeczce, krzyżuje rzędną z odciętą i mówi: NAS...
- Mam kilka pytań.
...TĘPNY.
- Czy winnam Dyni podawać witaminowe suplementy?
- Nie ma potrzeby, jeśli dieta jest zbilansowana. NAS...
- Rozwijając tę myśl... czyli?
...TĘPNY.
- Czyli dobre, domowe jedzenie. NAS...
- Czyli nie podawać suplementów?
...TĘPNY.
- Jeśli tylko chcesz to możesz. NASTĘPNY!

Tośmy sobie porozmawiały.


©kaczka

691-692

[23-24 Jan 2011]

(...)
- Dlaczego na dnie wanny ścielą się brokuły? – zapragnął wiedzieć Norweski.
Finger Foods.
Koncept początkowo onieśmielił Dynię.
Początkowo, czyli przez piętnaście sekund.
Teraz Dynia zagarnia dwoma rękami, wypycha jedzeniem policzki, wgryza się przednimi zębami, czerwienieje z wysiłku, wytrzeszcza oczy, kulki suną jej po plecach, z emocji podryguje obiema nogami a nade wszystko nie pozwoli sobie odebrać.
- Langsam, Dyniu, langsam. Lento. Lentissimo. – instruuję, wydzielam, konfiskuję, reglamentuję, ale gdzieżby tam.
Spożywcza masakra.
Przememłane ćwiartki jabłek, florety brokułów, ogórkowe patyki, paski chleba tostowego fruwają wokół Dyni jak w sieczkarni.
Wysokie krzesło spłukuję w wannie.
Resztki Dynia wciera w ubranie.




(...)
Stali bywalcy wiedzą, że nasza domowa kinematografia oscyluje wokół jednego, góra dwóch tematów.
Nijak nam się filmowo-literackie zainteresowania nie zazębiają.
Źródło nieustających, obustronnych rozczarowań.
- Czemu, ach czemu znowu? – załkałam, gdy Norweski pokazał obwolutę – Ileż można! Naprawdę wierzysz, że TA wojna kiedyś będzie miała inny koniec?
... 2hrs 27mins approx, jednego Brada Pitta z nadnaturalnie przerysowanym akcentem, jeden Nation’s Pride film within a film później, przyznaję...
...nie doceniłam wyobraźni Quentina.

(...)
Na tle najemców, podjemców, wynajemców i agencików wynajmu oraz ich taniutkich sztuczek, mam od minionego tygodnia pulsującą na czole żyłę.
I tężcowy szczękościsk.
Centymetry dzieliły mnie od bankowego kontuaru, tak, aby wejść, wysypać na blat zawartość portmonetki i wykrzyknąć dajcie mi kredyt na pięćset lat, a kupię tu jakieś architektoniczne kuriozum z tektury i z girlandą grzyba, byleby bez wysrajemców i sragencików.
Ciągle jeszcze zwycięża żyłę zdrowy rozsądek.

(...)
- Babababababababababababababababababababababababa. – tako rzecze Dynia.
Od ósmej rano.
Bez wytchnienia.


©kaczka

690

[22 Jan 2011]

(...)
Eklektyczna Potrawka z Ofiarnego Baranka
składa się z:
organicznego baranka z Dorset,
belgijskich brokułów,
kukurydzy zebranej gdzieś między Laosem i Kambodżą,
cukinii z Przeceny,
patatów o nieustalonym pochodzeniu,
purpurowej cebuli z Toledo,
pasternaku z Niderlandów,
marchwi z Torebki,
jagód z Afryki,
maślanej dyni z Lidla,
chorwackich ziół,
i jabłek z sąsiedniego hrabstwa.
A także z łyżki kwaśnych malin z Nagłego Natchnienia i Lodówki.
(Annabel Karmel może mi umyć blender!)
Eklektyczna Potrawka z Ofiarnego Baranka, o dziwo, jest jadalna.
Zaryzykowałabym nawet, że smaczna.
(Opinii Dyni nie bierzemy pod uwagę. Dyni smakuje nawet talerz.)
Oto do czego prowadzi kulinarna gorliwość neofity musem jabłkowym nawróconego na niemowlęce jedzenie.


©kaczka

689

[21 Jan 2011]

(...)
Ileż można dziesiątkować drób.
Czas na ofiarne baranki.
Ofiarne baranki mają w lokalnym, hiperorganicznym sklepie cenę wskazującą na to, że pasa się na łąkach białych trufli i z ogrzewaniem podłogowym.
Mówię przeto do damy za ladą:
- Poproszę o kostkę jagnięciny w formacie dwa centymetry na dwa.
I co?
Nawet jej brew nie drgnęła.
Wycięła ten kubik z najlepszej partii mięsa, zapakowała w folię, papierową torebkę, przylepiła nalepkę z ceną, która kompletnie zakryła kubik, a następnie zapytała uprzejmie czy coś jeszcze?
No to poprosiłam o łososia.
Dwa centymetry na dwa.
Folia, torebka, nalepka...
I krwisty stek.
Dwa centymetry na dwa.
Folia, torebka, nalepka...
I prosię z jabłkiem.
Dwa na dwa.
Folia, torebka, nalepka...
Żadnej żyły na czole, żadnych iskier spod zębów.
Żadnej zabawy z tymi Tubylcami.

(...)
Bywało, że wychodząc z domu miałam wrażenie, że naszą wieś spowija apetyczny zapach pomidorówki z ryżem.
Nie przepadam za pomidorówką, ale to był taki swojski, kontynentalny zapach porządnej, domowej zupy z pomidorów.
I nie z cudzej kuchni.
Zapach wisiał nad całą wsią.
Założyłam tedy, że to węchowe halucynacje.
Objawy uboczne emigracji.
A jeśli to nie omamy, to zapewne chemicy syntetyzują jakieś wyrafinowane pomidorowo-benzenowe pierścienie, które potem trafią do paczek czipsów.
Norweski się wyparł.
Dziś w kawiarni mruga do mnie panna zza lady i pyta, czy chcę zupę?
Nie, nie chcę. Kawy chcę. Zup nie jadam. Kawę i łyżeczkę do sera dla Dyni.
Ona na to, że na wynos ta zupa i wciska mi pudełko.
A na pudełku stoi Tomaten Suppe mit Honig.
Pytam skąd to, jak to, dlaczego.
Ona, że producent rozdaje.
Jaki producent?
No, jak to jaki, ten za kościołem.
Berlin GmbH warzy pomidorówkę dla Niemców za naszym kościołem!
Jak manna z nieba.
Gotowanie kolacji mam z głowy.

(...)
Sterylna, biała, prosta forma kominka do aromatycznych olejków.
Doskonała.
Nie wymyśliłabym lepszej.
Wczoraj mówisz, dzisiaj masz.
Kilka pensów.
Armia Zbawienia.
Nareszcie mogę się okadzać lawendą ponad jakąkolwiek przyzwoitość.

(...)
Odłożona do łóżka Dynia buczała dziś przez godzinę.
Moja uparta krew!
Nic z tego.
Jeden zero dla mnie.

(...)



©kaczka

688

[20 Jan 2011]

(...)
Taką tu mają przyjemną tradycję, że można wezwać do domu Strażaka.
Bez potrzeby wzniecania pożaru.
(Jakie to rozczarowanie dla piromanów i innych arsonistów.)
Strażak przyjdzie, swoją drabinę do domu wniesie, wypije kawę, postraszy, oplotkuje sąsiadów, opracuje potencjalny plan ewakuacji na wypadek, sprawdzi alarmy przeciwpożarowe, bezpłatnie doinstaluje nowe, pochwali za to, że klucz zawsze w drzwiach, zgani, że wózek zawadza, komputerowo wyliczy biorytm zagrożenia gospodarstwa domowego zaprószonym ogniem, dzieckiem się zajmie, śmieci wyniesie, Norweskiego zapisze do ochotniczej straży.
... bo u Norweskich gaszą ochotniczo od pokoleń, a na pewno przynajmniej od podpalenia Reichstagu...
(I zupełnie nie wiem, dlaczego w takim razie nikt z Norweskich się nie ucieszył, gdy w kontrofensywie dla lalczynej ekspansji kupiłam Dyni pod choinkę piękny, czerwony, drewniany, strażacki samochód?)
- ... niechaj no Norweski przyjdzie do remizy w poniedziałek. Płacimy od drylu i od pożaru. – rzekł był Strażak.
- Płacimy? Jak to ‘płacimy’? Norweski przyzwyczajony, że gasi, koty z drzew zdejmuje i wycina kierowców z samochodów raczej tak... jakby to ująć... dla dobra ludzkości?
- Tak, tak. Dla dobra ludzkości. Stała stawka od pożaru.
Ochotnicza Płatna Straż Pożarna.


©kaczka

687

[19 Jan 2011]

(...)
Nowy semestr u Metodystów ma montessoriańską pozłotę.
Zamiast zabawek przedmioty codziennego użytku.
Miski, garnki, łyżki, papier do pakowania, ściereczki, pudełka, puszki, torebki, portmonetki, kopyście, jajeczne ubijacze, szyszki, bransolety z kulek, greckie artefakty, suweniry z Majorki, kółka od kotar, klucze, pióra, wyroby z kokosów, blachy do pieczenia, kolorowe szaliki...
Dźwięki, szelesty, tekstury i struktury.
Odkryci przez Kolumba, ci, z Najlepszego z Kontynentów, ci, którzy do rangi profesji podnieśli baby proofing, od samego widoku doznaliby zbiorowej histerii.
(Jak w Salem.)
Dynia kwiczy ze szczęścia, gdy upycham ją w kartonie po papierze do ksero.
Potem zakąsza szyszką i sitkiem od zlewozmywaka.
Przyuważyłam, że jestem najpierwszą z matek, która zrzuca buty i nurza się wśród zabawek.
Chcąc niechcąc, inne muszą zstąpić na ziemię z krzesełek.
(Prawdopodobnie odbija się to na mojej popularności.)
Poranki u Metodystów świecą poświatą oświaty.
Był już strażak.
(Zakazał wychodzenia z domu, gdy piorą pralki. Do tej pory czyniłam to nagminnie.)
Był dentysta.
(I zabronił przepłukiwać stomę po szorowaniu pastą do zębów. Jak wyżej.)
Była pielęgniarka.
(... co straszyła opowieścią o krzywicy wywołanej wsmarowywaniem wysokich faktorów w niemowlęta. Tu mogłam się wykazać obywatelską świadomością.)
Niespodziewanym bonusem metodystycznego zamieszania, tych pudełek, puszek, strażaków, dentystów i szyszek, jest całkowite nasze oderwanie od spraw tak przyziemnych jak mleczne posiłki.
Ten etap nieodwracalnie zmierza ku końcowi.

(...)
Wyjadam.
Może Dynia wykryła, że wyjadam jej jedzenie i dlatego próbuje napychać się na zapas?
Moja wina.
Wyjadam.
Nie potrafię się oprzeć.
Austriackie risotto ze słoika. Mniam.
Resztki gotowanych na parze warzyw i owoców. Mniam.
Jabłkowe musy, karkołomne połączenia gruszek i brokułów, sztuki mięs z groszkiem i śliwkami. Mniam.
Teutońskie ryżowo-marchwiane ciastka. Mniam.
Sery, serki i jogurty. Mniam.
Najprostsze, niczym nie maskowane smaki.
Mniam. Mlask.
Słodycz warzyw, nieoczekiwana cierpkość owoców.
Kupuję po jednym jabłku z odmiany (biada tym, którzy stoją za mną w kolejce do kasy) – różowe damy, królewskie gale, szare renety, bramleje, kortlandy i pippiny i uwalniam z nich fruktozy lub octozy jak dżina z butelki.


(...)
W ramach oswajania nowego łóżka składam w nim Dynię na ofiarę popołudniowych drzemek.
W dosłownym tego słowa znaczeniu.
Dynia nie chce zasypiać w nowym łóżku.
Nie pomaga Herr Affe.
Nie pomaga ulubiony koc.
Nic nie pomaga.
Gdy jestem przy niej – źle, gdy mnie nie ma – jeszcze gorzej.
Gdy po kwadransie buczenia wślizgnęłam się do pokoju szparą pod drzwiami, ujrzałam zaryczaną Dynię zwiniętą w precelek u wezgłowia łóżka z rękami wystającymi przez kraty.
Wpatrzoną w drzwi.
Gdybym miała serce, z pewnością by mi pękło.



©kaczka

686

[18 Jan 2011]

(...)
Pacman.
Dynia jest jak Pacman albo gąsiennica z książki Carle’a.
Z nadmiaru, tu nie mam cienia wątpliwości, nawiedzają Dynię nocne strzygi i senne mary.
Dynia szlocha przez sen.
Dynia buczy jak rybny kuter we mgle.
Może śnią się Dyni dna pudełek sera.
Może krach na światowej giełdzie ryżu.
Może schudnij z Weight Watchers.
Za Dnia pamięć nocnych koszmarów Dyni nie zniechęca.
Miska kaszy na gruszkach i sucharach.
Ser.
Ryżowe ciastka.
Naleśnik.
Zestaw warzyw śródziemnomorskich...


(...)
Są być może tacy, którzy z końcem roku przynoszą z pracy tłuste bonusy.
Złote zegarki, ciężkie od zer czeki, skrzynki stuletnich trunków.
Ja dostałam –  po słowiańsku –  bony do supermarketu, Norweski paczkę orzeszków.
Rzeźnik przyniósłby do domu podgardle lub gicz cielęcą, rybak śródziemnomorski – rolmopsy, grabarz – nie wnikajmy, za to chemik... chemik przynosi do domu ORZESZKI.
ORZESZKI (!).
Taki oryginalny deputat.
Blue cheese pecans.
Harry & David.
Happiness delivered. Wszelki prawa zastrzeżone. - cytując opakowanie i ideologię eksportera.
- Skądżeś ty te orzeszki... – zapytałam podejrzliwie.
- Klient przysłał koszyk. Z Najlepszego Kontynentu. Wybrałem najbardziej oryginalne.
I najbardziej niejadalne?
A skąd, niejadalna to by była torebka. Wstążka i kokardka!
Orzeszki to jakieś cholerne potpourri! Granulki do czyszczenia wanny! Rodentycyd!
Prześladują mnie do dziś, a nadgryzłam wyłącznie jeden, metalicznym smakiem chemicznej pleśni.
Tak nienaturalnym, że na miejscu pleśni czułabym się mocno urażona.
Nie zdziwiłabym się, gdyby to Norweski wylepiał półfabrykaty do tej pleśni i tego sera.
A może nawet i same orzeszki?
Dar ten szczodry, orzeszkowy miałby wtedy jakiś sens.
Bez tego to CSI Miami i dlaczego klient chce wytruć chemików? Kwestia pozbycia się konkurencji?
Nieodmienne pytanie, co ci ludzie TAM jedzą i jakie pokrętne źródła ma ich szczęście?

(...)
Zostawiłam Dynię w jednym rogu dywanu.
Wyszłam.
Wróciłam.
Dynia leżała w drugim rogu. Po przekątnej.
Jeśli to nie kwestia rozregulowania biegunów magnetycznych trzymających planetę w karbach to należy uznać, że czas (s)pokoju mamy bezpowrotnie za sobą.
Wszechświat Dyni znacząco się rozszerzył.
Czego nie można powiedzieć o łączącej nas smyczy.
... tyle, że przyoszczędzimy na odkurzaniu. Dynia ekstraordynaryjnie przyciąga paprochy i okruszki.
Jest jak ten wałek z H&M do czyszczenia odzieży.


©kaczka

684-685

[16-17 Jan 2011]

(...)
Fiona The Physio wykreśliła nas ze swego katalogu pacjentów.
Dynia obraca głowę i korpus, tyle, że ta głowa już podobno nigdy nie będzie idealną sferą.
(Zamiast kopać, po prostu zbiorowo przejedźcie mnie walcem.)
- Och, nie martw się. – rzecze Fiona. – Włosy zasłonią.
Czyli jeśli Dynia nie postanowi zostać Dalajlamą, ani  wstąpić do marines, może nie będzie nam miała szczególnie za złe?
Kto wie, skoro ma więcej miejsca na mózg po lewej stronie, może i od ręki zrozumie całki?

(...)
Głowa nie, ale korpus ma szanse pozować dla podręczników geometrii przestrzennej..
Miska zbóż plus jagody, śliwki, gruszki, jabłka.
Saszetka ryżowego puddingu z jabłkami i mango.
Naleśnik.
Ser.
(Szloch i lament na widok dna.)
Ryżowe ciastko.
(Szloch i lament na widok braku.)
Miska marchwi i ziemniaków plus pół saszetki gruszek, brokułów i zielonego groszku.
- Mmmmmmmammmmmmammmma. – mówi Dynia.
W stronę torebki ryżowych ciastek.
Albo pudełka sera.



©kaczka

683

[15 Jan 2011]

(...)
Chwilowo zaprzestaliśmy jadania przy Dyni.
Nie jesteśmy wystarczająco odporni psychicznie.
Dynia otwiera dziób jak pisklę.
Mowa ciała: wrzucaj.
Wrzucajwrzucajwrzucaj.
Kotlet, pieczone udo, czekoladkę, kanapkę, salaterkę, łyżkę.
Gdy nie wrzucasz, lub nie daj boże, wrzucasz w swoje gardło, szloch, lament i wzrok konającego z głodu dziecka.
Gdyby Dynia była kukułką, z gniazda, jak przypuszczam, wyrzuciłaby nawet gniazdo.
Nie można ufać gniazdom.
Potajemnie na pewno wyjadają z lodówek.

(...)
Od wrzucania przerwy między mlecznymi posiłkami rozciągnęły się do ośmiu godzin.
Ulga.
Coraz częściej w celach treningowych porzucam Dynię.
Dziś miejscowy fryzjer w klimacie Stalowych Magnolii.
... czwarty raz ma grzybicę pochwy... albo ... jaki piękny ten wczorajszy pogrzeb.
Jestem akcentualnie, fonetycznie obca, w kategorii ważności, plasuję się gdzieś pomiędzy stołkiem, a suszarką, więc, na szczęście, nikt mnie o nic nie pyta, nikt nie oczekuje sprawozdania z wrażeń.
Fryzjer, sklep, stołówka w supermarkecie.
Siedzę i czekam.
Wreszcie są, Dynia i Norweski, wpadają z rozwianym włosem.
Norweski opada na fotel.
- Czy ty masz pojęcie, kaczko, ile czasu zajmuje ubranie niemowlęcia???
Ależ skąd.

(...)
Za to Rodzeni Rodzice, gdy im się nie podoba, wyrażają opinię aluzją podrzędnie złożoną.
Na oko, z pięćset razy złożoną.
- ... chyba, że skarmi nim własne dzieci. – mówi Rodzona Matka, gdy tłumaczę, że opiekunka oczekuje ode mnie, że Dynia będzie przynosić obiad w dwojakach.
(Czytam między wierszami: nie powinnaś wracać do pracy.)
Oprócz tego, że nade wszystko błagam, przestańcie kopać leżącego, pocieszam się, że prawdopodobieństwo wyjadania warzywnego, gotowanego na parze jedzenia Dyni przez tubylcze dzieci o ciałach z frytury jest zbliżone do złamania zęba na diamencie znalezionym w paczce octowych czipsów.

(...)
Przestańcie kopać, bo jeszcze chwila a długodystansowe kopanie leżącego stanie się dyscypliną olimpijską.
Senior Norweski zwierzył się Juniorowi, że ta warzywna zapiekanka, ta którą zapiekłam w ruchu oporu przeciw krwawym kiszkom, była zimna.
(Godzina w piecu hutniczym.)
- Czemu zatem nie powstał od stołu i nie ogrzał jej sobie w kuchence mikrofalowej. – pytam. Pytam wyłącznie z ciekawości, bo właściwie jestem pewna, że sprawa tu rozbija się o zawartość warzyw w warzywach i o na przyszłość trzymaj ją z daleka od kuchni.
- Bo nie chciał ci robić przykrości.
Wzruszające (!).



©kaczka

682

[14 Jan 2011]

(...)
Odbiera kilka gwiazdek tym niewątpliwym ośmiomiesięcznym wakacjom, ciepły, mleczny womit na matczynej twarzy o siódmej w nocy.
Połączony z radosnym, rześkim jak skowronek gulgotem niemowlęcia.
(Nie, drogie autorki poradników, może są dzieci, które wiedzą kiedy przestać.
Dynia je do rozpęku, eksplozji, wielkiego wybuchu.
Dynia je do: czekoladkę miętową cieniutką jak opłatek, czy wymieszać wszystko w wiadrze?)
Ale to nade wszystko jednak klimat wakacji.
Ciechocinek.
Przyjemny wypoczyn w sanatorium.
(W sanatorium, bo nocne życie mocno ograniczone do przestrzeni sofy.)
Książki, listy, filmy, rozmowy, Profesor Layton poziom pięćset, spacery, kawy i likiery.
A do tego płowe, pszeniczne włosy Dyni, które pachną truskawkami.
Nie podniosę się z tego hedonizmu.

(...)
Żeby nie tak wyłącznie i tak na krągło o Dyni.
Porozmawiajmy o architekturze.
O tym, kto zaprojektował naszą kuchnię i zapomniał (?) umieścić w niej kaloryfer.
Mieszam kaszę o świcie w komorze kriogenicznej.
W kłębach pary własnego oddechu.



©kaczka

681

[13 Jan 2011]

(...)
I jak tu odebrać Dyni radość z buczenia w stadzie w rytm Peter the Penguin.
Pobieżny risk assessment.
(Najpopularniejszy z korporacyjnych terminów.)
Ma gorączkę?
Nie ma.
Wybroczyny?
Brak.
No to jazda na zajęcia krzyżować swoje wirusy z cudzymi.
- Kaczko, przecież ona na czymś musi ćwiczyć swoją odporność. – z mentalnej wysokości trzech pięter mówi do mnie Norweski, który nie wierzy w bakterie, a tu naraz, patrzcie no, ma doktorat z immunologii (!).
Nie umiem wyjaśnić, skąd ta nonszalancja w kwestii zakażeń drogą kropelkową, kto i dlaczego na to pozwala, tak jak nie potrafiłam odpowiadać na pytania, dlaczego, na bogów, w ósmym miesiącu ciąży nadal jestem w pracy miast na lekarskim zwolnieniu.
(Bo, przede wszystkim, dlatego, że w ciąży widziałam lekarza dwa razy?)
Bo tak tu jest.
Koniec dyskusji.
Reklamacji nie uwzględniamy.
Oto cena, krotkich w życiu przyjemności, Dyniu, całowania, pląsów i dźwięków pianina. Oto cena.
GLUT.
(Teutoni od wieków radzą zakraplać nos matczynym mlekiem.
Niby logiczne i rozsądne, ale, jak zauważam z pewną satysfakcją, nie przydało im się pod Stalingradem.)
Kawa.
Matczyna niegdyś przyjemność.
Ostatni bastion rozrywki padł.
Dziś stół zaścielony hałasem dziatek i pudełkami po serach, jogurtach i innych przekąsynkach w postaci jabłkowo ryżowych ciastek (siedem kalorii sztuka).
- ... yyyyyyy... – mówię – może ciastko? - i podsuwam otwartą torebkę, z której wykradam Dyni ryżowe kalorie, bo nie wiem, jak się odnieść do rady przyniesionej z przychodni przez matkę Rubenita.
Rada brzmi: dziewięciomiesięczne dziecko winno jeść tłusty, mleczny deser po kolacji, by wygrać dodatkową godzinę nocnego snu.
Najlepiej lody.
Najlepiej owocowe.
Bo tak tu jest.
Koniec dyskusji.
Reklamacji nie uwzględniamy.



©kaczka

679-680

[11-12 Jan 2011]

(...)
... kąpać, nie kąpać...
Wykąpałam Dynię w balii.
(Czyżby wypełniło się proroctwo ciotki D. pierwszy ząb, pierwsza kąpiel?)
Dynia zapewne przez grzeczność zrobiła plusk plusk, chlap chlap jedną ręką, a potem tradycyjnie się rozdarła i w trybie natychmiastowym zażądała suchego doku.
Wyczerpawszy dostępne możliwości, pozostaje nam chyba kąpać Dynię po kościołach.

(...)
A skoro mamy środę i jesteśmy na Wyspie to Dynia ma katar, a ja mam wybór.
Albo ją zalaminować, albo zaprzestać posyłania na zajęcia ze śpiewania, całowania i oblizywania oblizanych przez pół hrabstwa zabawek.

(...)
Siostra wuja D. wyraziła ochotę zajęcia się Dynitą-Pequeñitą do października.
Od lipca.
Do wzięcia zostaje maj i czerwiec.
Przetarg otwarty.

(...)
Żółtko nie daje mi spać.
Winnam oprawiać żółtka dla Dyni? Czy to jakaś nasza słowiańska, narodowa tradycja?
(Norweskiego cieszy perspektywa niewyczerpanego źródła białek, które można przerobić na bezy.
Bo Norweski bezy spożywa jak popcorn.)

(...)
Gdzie nie spojrzeć, sypią się dzieci.
Państwu C. serdecznie gratulujemy [mryg].
Siódmy czerwca.
Upieramy się przy siódmym czerwca.


©kaczka

678

[10 Jan 2011]

(...)
- ... i o dzisiaj drzemka między drugą a trzecią po południu – instruuję Dynię.
Jest między drugą a trzecią.
Dynia przykładnie drzemie.

(...)
Był zdaje się kiedyś czas niespiesznych kaw, śpiących, niemrawych, charakterologicznie anemicznych dzatek.
Teraz Rubenito wyje, bo nie chce jeść swojego sera, chce jeść ser Dyni.
Dynia wyje, bo chce jeść ser swój i ser Rubenita i chrupki Bliźniaków i stół i krzesło i podłogę.
Bliźniaki rozgniatają chrupki w rękach. Co rozgniotą to wyrzucą na podłogę.
Klaudyna piszczy ekstatycznie i zrzuca wszystkie łyżeczki na podłogę.
Noah piszczy delirycznie i wali w drewniane krzesełko grzechotką.
Bliźniaki wyją symultanicznie, bo odebrano im chrupki.
Dynia parska śmiechem, bo Bliźniaki wyją.
Rubenito zjadł dwa sery i napoczął portmonetkę matki.
Klaudyna szarpnęła tacą pełną filiżanek.
Nad tym głos matek w wigilijnych opowieściach regularnie przerywany okrzykami NIE! w dostępnych językach i dialektach.
Wkrótce przestaną nas tam wpuszczać.

(...)
Hodowla Dyni na zbiegu przynajmniej trzech kultur ciągle wystawia mój rozsądek na próby.
Kąpać nie kąpać, szczepić nie szczepić (SZCZEPIĆ), budzić nie budzić.
A teraz, czym i kiedy karmić.
Cytrusy, truskawki, jogurt, ryby, krwiste steki.
Wszędzie o innej porze.
- Zupa z warzyw i jajeczne żółtka co drugi dzień! –  grzmi słowiańska instrukcja obsługi niemowlęcia.
Yyyyyy... jak raz w dioksynowym sezonie.
Wisienką na torcie było ostatnie odkrycie.
Nie ma ponoć, żadnych naukowych podstaw, żadnych badań, z których wynikałoby, że niemowlęta winny jeść mdłe przeciery bez przypraw.
Zaczynamy od cynamonu i oregano.

(...)


(...)
Świet(l)ny brokuł Dyni.


©kaczka

677

[9 Jan 2011]

(...)
Tyle zmian.
Dziś Dynia przesiadła się do spacerówki.
Dziś zmieliłam Dyni pierwszego indyka.
(Na pogłowie drobiu padł blady strach. Pierwszy indyk na dwa kęsy.)
Dziś Dynia podróżowała sama na tylnym siedzeniu.
(Nie można siebie i lęków separacyjnych opiąć pasami przewisając przez oparcie siedzenia obok kierowcy. Sprawdziłam.)
Dziś po raz pierwszy Dynia jadła i kupowała w Ikei.
Dziś przywieźliśmy Dyni nowe łóżko.
(Nasz samochód jest jak torba Mary Poppins. Zmieści i łóżko, i materac, i balię, i lampę, i parasolkę, i słoik słodkich śledzi, i Daim Mandelplacek. Oraz niemowlę.)
Nad Dynią i lękami separacyjnymi zawisł cień nieuchronnej eksmisji.

(...)












©kaczka

676

[8 Jan 2011]

(...)
Ciotka Hochzeit i Ciotka Taufe z determinacją Amundsena dotarły do nas przez śniegi.
Dziewięć godzin w jedną stronę i dwanaście w drugą.
(Pięćset kilometrów?)
Przez jedną granicę i wcale nie na piechotę.
Acz już od pierwszej godziny podróży na pytania: gdzie jesteście, biedulki? odpowiadały ‘W CIEMNEJ DUPIE!
(Jak przystało na te, które oficjalnie poprzysięgły wspierać w moralnym wychowaniu Dyni.)
Osiem przesiadek, dziewięć pociągów, minus piętnaście i zabite deskami hale dworcowe jak NRD długie i szerokie.
Zdążyły przed północą na świąteczne zrazy, kaszanki i wątrobianki.
Na Schlangesahne, Rosenkohl albo Rosenkranz.
(Nieszczególnie przykładam się do Norweskich dialektów.)
Ciotka Hochzeit – z nieznanej przyczyny podróżująca z termosem opatrzonym sloganem Keep cool! (nerkę tam wiozła, czy inne narządy do przeszczepu?) -  nie rozmroziła się do końca (nigdy się nie rozmraża ze względu na irytujące ubytki w tkance tłuszczowej), a już musiały wracać.
Towarzyszyliśmy im z Dynią do miejsca jednej z nieprzeliczonych przesiadek i ta część podróży jest odtąd znana w historii jako ‘Ventschow Project’.
Wysiedliśmy w Ventschow prosto w ciemność, zaspę, minus piętnaście i autobusową budkę symulującą dworzec kolejowy.
Miejscowa, rzadka, jednoosobowa ludność zaczęła spoglądać na nas zza firanek.
- Oho! – rzuciła Ciotka Hochzeit –  Zdaje się, że od czterdziestego piątego nikt tu nie wysiadał.
Nadzieje na to, że cokolwiek jeszcze w Ventschow się zatrzyma gwałtownie w nas zamarzły.
Niesłusznie.
Jednoosobowa ludność okazała się zawiadowcą stacji, choć tytuł ten ze względu na gabaryty Ventschow jest chyba nadużyciem.
Zawiadowca najpierw nawiązał z nami kontakt przez swoje kuchene okno, a potem by wywrzeć odpowiednie wrażenie, albo dlatego, że przez to okno było mu zbyt zimno informował nas już wyłącznie przez megafon.
Nadając każdej wypowiedzi bardzo osobisty charakter.
Dzięki temu i my, i cała wieś, i okoliczne lasy wiedzieliśmy, że jeszcze pięć pociągów przemknie bez zatrzymywania, jeszcze jeden wykopią z zaspy i już już będzie mowa o tym, na który czekamy...
Za godzinę?
By dodać sytuacji jakże deficytowej atmosfery surrealizmu dorzućmy jeszcze Frau Norweskoleśną, która nadjechała z paterą sernika i majaki zsiniałej Ciotki Hochzeit, która upierała się, że nie wolno nam się rozdzielać, bo rozdzielonych połykają Obcy.
Wreszcie pięć przemknęło bez zatrzymywania, jeden wykopali z zaspy i ostatecznie nadjechał ten, który uniósł ciotki ku dalszym przygodom.
Zdarzenie, jak i minus piętnaście, Dynia jak zwykle przespała odziana z wyspiarska w dwa sweterki.
Wszak jeden wełniany.


(...)
Zanurzyliśmy Dynię pośrednio w Jordanie.
Dynia przyjęła to w milczeniu choć wiadomo, że do płynów i cieków wodnych ma z reguły stosunek mocno niechętny.
Tyle, że Dynię zachwyca sacrum.
Może chodzi jedynie o refleksy świateł ślizgające się po witrażach, nasączone kadzidłem ściany, liturgiczne dzwonki, huk organów?
Może o wbudowaną fabrycznie naturę kontemplatyczki?
Może.
Ma Dynia ciągle jeszcze ten blask w oczach, który mówi, wiem Skąd przychodzę i Dokąd idę.
Może tak zostanie.

(...)
Przy oglądaniu zdjęć z Norweskich podróży po Izraelu.
- Nasz Führer. – rzekła Frau Norweskoleśna wskazując na przewodnika.
Nie mogąc się niestosownie rozpęknąć, doznałam wewnętrznej implozji.

(...)
Nie wiem czemu tak fatalnie zniosłam te trzy tygodnie Norweskich.
Może, dlatego, że zaczęło się od drugiego zęba, gorączki, pieluchowej egzemy i rzężącego kataru i od tego, że zrugała mnie niemiecka pediatra, bo Dynia leżąc na brzuchu nie podnosła głowy.
(Po dwóch godzinach spędzonych w poczekalni, zamęczona przez drugi ząb, gorączkę i rzężący katar?)
Czy może dlatego, że całą cierpliwość ładuję w Dynię?
Czy dlatego, że naprawdę przestałam na siłę szukać usprawiedliwienia dla ludzkich bezsensownych postępków?
A może, poślizgnąwszy się na wydarzeniach sprzed roku, po prostu nie mam ochoty, aby ktokolwiek wykorzystywał moją (miejscami) dobrą wolę i traktował ją jako słabość?
Było kiepsko.
Żeby nie rzec, fatalnie.
Na drodze kompromisów i wiary w ich bezgraniczną miłość do Dyni wydaje mi się, że wiele doceniam, za wiele jestem wdzięczna i na wiele macham ręką.
Dyniu, mówię, życie nie zawsze usłane jest różami, więc cóż począć, gdy w chwili, gdy zasypiasz oni właśnie muszą z tobą rozmawiać, przemeblowywać twoją sypialnię, przekopywać ją w poszukiwaniu zagubionej paczki haribo lub klękać przed twoim łóżkiem z wyznaniem, że skoro nie mieli czasu dla własnych dzieci to tobie zwrócą każdą utraconą minutę.
Macham ręką na zjedzone przez ciebie łyżki bitej śmietany, na wpychane ci do paszczy brudne, dziecięce ręce w kurzajkach, na kwadranse, które spędziłaś pod drzwiami wyjściowymi ubrana i opakowana w wózek, podczas, gdy oni miotali się w poszukiwaniu zaginionych kluczy, butów, rękawic, czyczegotam. Macham, że nie przyjmują, że nie rozumiesz ile czasu zajmuje sekunda, a co dopiero gleich. Macham na zabawki od lat dwóch. Macham, że nie słuchają, gdy się do nich mówi, że nie potrafią ze sobą (jak i ze mną) rozmawiać bez podnoszenia głosu. Macham, że oni machają na mnie i mówią Brednie!
Machnęłam, gdy po dwóch tygodniach zaszmerali, że karmię cię daniami ze słoików, miast gotować.
(Gdzie miałam gotować, mleć i przecierać skoro jedyne kuchenne utensylia służą im do przyrządzania smażelin, tego nie sprecyzowali.)
Machnęłam nawet, gdy Frau Norweskoleśna z nagła – choć to było wiadomo od najpierwszego początku – zorientowała się, że wracam do pracy i urządziła mi niezapomniany wieczór o motywie przewodnim: jak tu taką maluteńką Dynię z obcymi zostawić.
(Słowa nie powiedziałam, choć tu akurat mogłabym wiele.)
Sztywnieje mi od tego kark, ale macham.
Pękłam od jednego.
Gdy zarzucili mi niewdzięczność, bo najbliższa rodzina PRZECIEŻ zaniechała palenia papierosów przy Dyni.
Palili w kuchni.
Przy otwartych, wprost na wózek śpiącej Dyni, drzwiach.
A  w dodatku dzieci szwagra w tym dymie od trzynastu lat i PRZECIEŻ żyją, a Dyni PRZECIEŻ bardziej szkodzi nasza angielska instalacja gazowa i cóż to za demonstracja, że zarządzam powrót do domu, a w domu ostentacyjnie biorę prysznic i piorę ubrania... wiadomo brednie, brednie oraz kwacz!
Pękłam.
I chyba od tego już się nie pozbierałam.



©kaczka

675

[7 Jan 2011]

(...)
Najważniejsze TU.

(...)
Dwadzieścia kilogramów bagażu w tamtą stronę.
Z siedemdziesiąt w tę, wliczając dwa i pół kilograma salmiaku, setki kawowych krążków, krągłą, siedmiomiesięczną (!) Dynię i nieprzeliczone świąteczne Dyni prezenty, których większość z aparycji jakby wycięta z Greenaway’a.
Lub von Triera.
(Nie mogę się zdecydować.)
Oto miś o dużej głowie, który gdy kopnąć go w zad pełza i wykrzykuje: Krabbeln macht... SPASS!
(Opcjonalnie: Hallobabykommmit! GDZIE, DO CHOLERY? ciśnie się po kilku minutach obcowania ze stworzeniem.)
Oto krasnalek o wyglądzie larwy, któremu głowa od ściskania rozbłyskuje w ciemnościach promieniotwórczym blaskiem i neutralizuje naturalny lęk dziecka przed ciemnością.
Oto lalka jak z seksszopu – faworyta Dyni – która wydaje z siebie mechaniczne, teutońskie frazy, gdy skakać jej po brzuchu.
Łatwo było rozpoznać nasze walizki w hali przylotów.
Pełzały, świeciły i wydawały dźwięki.

(...)
Jestem psychicznie wymięta od nadmiernego przebywania z Klanem Norweskich.
Moja wolna wola przeżuta i wypluta.
Czuję topniejące mięśnie zesztywniałego karku.

(...)
Nie jest sprawiedliwym, że Dynia zaczyna siódmy miesiąc, bo nie nasyciłam się szóstym.
Ledwie wczoraj jadła pierwsze łyżki mdłego ryżu, a już wyrywa mi z rąk bułki, bratwursty i kradnie ze stołu pieczone kacze uda z sukcesem wbijając w nie dwa (!) swoje zęby.
(Te same, które tak chętnie wystawia ku szczotce do zębów.)
Słój warzyw jest dla Dyni na dwa kęsy, a największym dramatem, szlochem i lamentem – dno pudełka z homogenizowanym serem [1].
(Najwyraźniej jest gotowa na Ella’s kitchen weaning stage numer przynajmniej dwieście.)
Dziecko, które zjadło świat.
Chwytny tytuł, sprzedałby się na filmowych plakatach.
Siedzi, sięga [2], rusza, dotyka, przekłada, próbuje przegryzać się przez krępujące ją pasy.
Potrafi stawić opór zamieniając się w deskę.
Zaśmiewa się do łez.
A gdy marszczy przy tym nos jest mną sprzed stu lat.
Właśnie odkryła, że stopy są do niej przytroczone raczej trwale.
Jest radosna, łagodna, spokojna i zachwycająca.
O świcie układam ją obok siebie na poduszce, Dynia opowiada swoje historie lub podsypia przytulona do mojego policzka.
Absolutne, najprostsze szczęście.
Pełnia.

[1] TYM serem.

[2]

©kaczka