[9 Sep 2014]
(...)
Nowy rok przedszkolny Derekcja zaczęła błyskotliwą ustawą na temat mycia zębów.
Konkretnie, zniosła obowiązek.
Powód?
Względy higieniczne.
WZGLĘDY HIGIENICZNE?!
Po miesiącach oralno-werbalnej profilaktyki, po nieprzeliczonych godzinach smrodliwej, wokalnej dydaktyki wyrażonej w pieśniach na cześć pasty do zębów, po nękaniu rodziców prelekcjami średnio rozgarniętego dentysty, po wizytach szczerbatych i bezzębnych, po wykładach higienistek, ortodontów, sekretarek z odziału chirurgi szczękowej oraz bobrów i wiewiórek, Derekcja uznała, że głównym wektorem zarazy w jej placówce są, trzymajcie mnie, szczoteczki do zębów!
W przedszkolu!
Gdzie dzieci smarkają sobie nawzajem do zupy, oblizują łyżeczki, podgryzają kotlety z cudzych misek, poślinionymi palcami znaczą kanapki na talerzu, jedzą to, co spadło na podłogę, dłubią w nosach, mylą kubki, gryzą się, całują, oblizują, a wychodząc z klozetu i brodząc po kostki w urynie, zwykle zapominają umyć ręce?
Bo, podobno powiedziała, że dzieci mają takie same szczoteczki i się mylą.
Gdyż w takim razie pytam:
trzy państwo nie są w stanie upilnować dwanaściorga dzieci, żeby im się nie myliło?
Nie mogą zebrać po pińcset ojro od głowy i w drodze na plac zabaw kupić dwunastu różnych szczoteczek do zębów?
Nie mogą zebrać po pińcset ojro od głowy i w drodze na plac zabaw kupić dwunastu identycznych szczoteczek do zębów, a następnie przyozdobić ich wraz z kurduplami dwunastoma rodzajami kalkomanii?
Już szłam pytać, ale
Norweski się zmartwił, że to moje pytanie odbije się na karierze Dyni i nie przyjmą jej do konserwatorium. A konkretnie, chyba do klasy puzonu?
Wobec tego anonimowo roznieciłam zamieszki w szatni.
(...)
Walizka z pierogami znalazła się po tygodniu i w tym czasie, wiadomo, emploi pierogom się popsuło.
Od walizki, podobnież, odpadły znaki szczególne i dlatego, taką niezidentyfikowaną sprowadzono walizkę do Amsterdamu, gdzie nastąpiło komisyjne otwarcie, by porównać treść walizki z dostarczonym przeze mnie spisem treści.
Znad walizki zadzwonił pracownik linii, by poinformować, że nie może znaleźć spisu treści.
Pewnie też mu odpadły znaki szczególne.
Poskarżył się również, że gdy wypakowywał, zawartość go zaatakowała wyskakując jak pajacyk na sprężynce, i że za cholerę nie może wszystkiego upchnąć z powrotem.
I jak u licha, zmieściłam w tej walizce dziecięcy fotelik samochodowy?
(
Po dekadzie nieustannego pakowania walizek chlubię się, że to czynność ta to dla mnie trójwymiarowy Tetris.
A dwadzieścia kilogramów bez wahania odmierzam na oko.)
Pan z Amsterdamu stęknął i powiedział, że wysyła walizkę pierwszym samolotem do domu, solennie obiecując, że naziemna obsługa w docelowym porcie lotniczym skontaktuje się z nami, by omówić szczegóły dostarczenia bagażu.
Było to o tyle istotne, że następnego dnia nikogo nie było w domu.
A skoro tak, to wiadomo. Obsługa naziemna bez pytania pchnęła walizkę kurierem.
Gdyż, a cóż ich obchodzi, że nikogo nie ma w domu.
Oraz, że kurier ma telefon, ale nie używa.
-
Będę po dwunastej. – zarzekał się kurier, gdy
Norweski go wreszcie przydybał jedną ręką syntetyzując, drugą destylując, a stopą przykładając sobie telefon do ucha.
I był.
O dwudziestej pierwszej.
Z walizką.
Bez fotelika.
Norweski zgrzytając zębami zadzwonił do linii, gdzie odebrał pretensję, że się nie zmieściło, że państwo tu sobie
Tetris Advance, że wysłano osobnym samolotem i że obsługa naziemna się skontaktuje.
O szóstej rano następnego dnia zadzwoniła z płaczem, kilkakrotnie już przez nas zelżona słowem obraźliwem, obsługa naziemna.
Zadzwoniła, żeby powiedzieć, że jest fotelik, ale nigdzie nie mogą znaleźć naszej walizki.
[kurtyna]
(...)
Paradoksalnie to było najlepsze lato od dekady.
Gorące, suche, bez bagiennych wyziewów, reumatycznych mgieł i tuberkulicznych oparów.
Lato pomidorów smakujących pomidorami .
Lato pełne ludzi, życzliwych gestów i hojnych darów.
Na przykład,
Elżbieta podarowała nam
smoka z oczopląsem, a
Zorka utkała latający dywan dla pegaza.
Uprzedzając komentarze, każdy ma takiego pegaza-nielota-perszerona na jakiego sobie zasłużył.
Pierwszy raz od dziesięciu lat mam na nadgarstku biały pasek, w miejscu, gdzie usilnie opalałam zegarek.
Biskwit ujawnił, że jest akwafilem i wypsztykał sześć zębów, a Dynię zainteresowała koncepcja gramatyki uniwersalnej oraz akwizycja języków obcych (
Maaaama, why I do not speak Chinese?!!! I WANT TO SPEAK CHINESE!!! całość w konwencji autentycznego dramatu. Tu pierwszy raz w historii mego macierzyństwa opinia publiczna ucieleśniona w ortalionowym dresie emerytki uznała za konieczne wygarnąć mi na całe gardło, że skoro dziecko wyje –
bo nie umie chińskiego, tak? – to znaczy, że jestem wyrodną matką.)
Ojciec Penelopy skonstruował autentyczną honduraską piniatę, której nie ukruszył ani dynamit, ani dziesięcioro czterolatków z kijem bejsbolowym.
(Spodziewałam się, że przyjęcie wobec powyższego nigdy się nie skończy.)
Pierogi może i nie doleciały, ale Stefano ukręcił
Norweskiemu przecudny tort urodzinowy ze zmielonych szczątków Mozarta. (Na pierwszego września. I przysięgam, nie jest to moja kolejna, historyczna prowokacja.)
Pojawiły się nowe kierunki w malarstwie.
A śpiący Biskwit odkładany do swego łóżka, budzi się, otwiera jedno oko, prycha śmiechem i ponownie zapada w sen.
©kaczka