Image Slider

[113]

[29 Sep 2014]

(...)
Jeszcze przed chwilą był.
Tu, tu siedział. Dobrze wiem, bo zaznaczyłam krzyżykiem ku pamięci na posadzce. Siedział  łupiąc sobie niewinnie o podłogę chińskimi zabawkami światło-dźwięk, ku którym ma nienaturalną skłonność.
(DJ Fisher Price, łup łup, miks przedszkolnych przebojów w trybie slow motion [1].)
Był, a teraz znikł.
Jest tu, tam, obok, pod, nad, za oraz w.
Jest wszędzie.
A przecież wydawało się, że będzie pierwszym niemowlęciem, które zamiast raczkować opanuje sztukę latania.
(Gdy nie łupał fiszerszajsem, to łopotał rękami tak, jakby chciał odfrunąć.)
A przecież jeszcze przedwczoraj stawał na czterech łapach i się wyłącznie gibał nie mogąc oderwać od podłogi dłoni i stóp. Tak jakby wpadł w nieckę z cementem. Wszyscyśmy tu sobie razem z Mme Grawitacją okrutnie zeń drwili, że Cha cha cha, hi hi hi! Patrz, na Biskwita! Jak on się gibie! Nic tylko boki zrywać!
A wczoraj poderwał szkitki i resztę wypustek i tyleśmy go widzieli.
Jest wszędzie.
Przemyka za naszymi plecami rzucając na ściany gigantyczny cień.
Plask, plask.
Plaskające źródło katastrof budowlanych i  geniusz zniszczenia.
(Dynia ustanowiła się korespondentem z placu zgrozy. 'LOOK WHAT SHE IS DOING! AGAIN!' rozlega się z częstotliwością zegarynki. Gdybyśmy mieli ogród, powiedziałabym, że oto nadszedł czas, by zakopywać kryształy, porcelanę, a księgozbiór wyeksportować do Ameryki Południowej.)
A przecież ostrzegali, żeby nie wystawiać na światło,  trzymać zdala od wody i nie karmić po północy.


(...)

[1] Nieustanna walka dobra ze złem. W dzisiejszych czasach, by dostać się do wyczerpanych baterii trzeba specjalistycznym śrubokrętem odkręcić średnio siedem śrub, które bronią pacholęta przed wypiciem elektrolitu lub zadławieniem się piętnastoma bateriami 9V. By skrócić męki wynikające z odtwarzania ‘Yankee Doodle went to town’  po raz osiemdziesiąty szósty, do tego w trybie slow motion, trzeba pamiętać (niewykonalne!), gdzie cztery lata temu odłożyło się specjalistyczny śrubokręt. Wbrew pozorom, kompletne wyczerpanie baterii w zabawce dla cherubów zajmuje kilka miesięcy.  Producenci telefonów komórkowych mogliby tu wyciągnąć wnioski.

©kaczka

[112]

[24 Sep 2014]

(...)
Czym byłby ten blog, gdyby nie okólniki Derekcji placówki opiekuńczo-wychowawczej?
(Jeszcze dobrze nie wywietrzyło się po werbalnej halitozie wywołanej embargiem na szczoteczki do zębów, a tu siup! nowe rewelacje.)
Z dzisiejszego, porannego listu sygnowanego przez Derekcję dowiadujemy się o konieczności przeprowadzenia ćwiczeń pepoż połączonych z wyprowadzeniem dzieci w kapciach na drugą stronę ulicy.
Przybywszy z kraju, gdzie wciąż czuć swąd po wielkim pożarze Londynu, gdzie fire drill praktykuje się trzysta razy w roku niezależnie od warunków atmosferycznych [1], a dzieci nie noszą kapci, nie  przyszłoby mi do głowy, że temat może podlegać jakiejkolwiek dyskusji.
Dryl to dryl.
Mus to mus.
A dla Derekcji dwie strony duchowych rozterek w maszynopisie.
'Drodzy rodzice, ponieważ nie przeprowadziliśmy ćwiczeń pepoż wiosną, przeprowadzimy je teraz. Proszę przygotować dzieci na poniedziałkowy alarm pepoż w domu, gdyż nauczyciele nie są w stanie wprowadzić tematu do bieżącego planu lekcji.'
 Que?
(Wydaje mi się, że coraz częściej jestem względem tego świata jak Manuel z 'Hotelu Zacisze'.)
Bieżacy plan lekcji wyryty jest na kamiennych tablicach i nie da się przesunąć wstępu do geometrii wykreślnej na następny tydzień? Ani zamienić piosenki o autobusie, na opowiadanie o ewakuacji budynku?
'Niezapowiedziany alarm pepoż będzie miał miejsce w czwartek, a ponieważ jest on niezapowiedziany dzieci będą musiały wyjść z budynku po schodach ewakuacyjnych w kapciach i bez kurtek. Ubolewam nad tym faktem, ale proszę mi wierzyć, w wypadku wyjątkowo niekorzystnych warunków atmosferycznych przesuniemy niezapowiedziany alarm z czwartku na piątek.'
Que?
'Aby państwa uspokoić, ćwiczenia pepoż obowiązują wyłącznie grupy czterolatków i pięciolatków. Grupa trzylatków nie jest wystarczająco szybka i rezolutna. Ćwiczenia pepoż obejmą ich za rok.'
Que???!
Pikanterii dodaje fakt, że aby po usłyszeniu alarmu dostać się na schody ewakuacyjne czterolatki muszą przejść przez salę pełną płonących trzylatków.
Jak w Titanicu.
Dostęp do szalup ratunkowych wyłącznie dla klasy deluks?
A gdyby tak ktokolwiek zapytał mnie o zdanie to klasa czterolatków i trzylatków ma niski balkon z widokiem na główna ulicę.
Rozlega się alarm. Pan z panią wybiegają na ulicę. Pozostałe państwo bez zawracania sobie głowy schodami pepoż ulokowanymi  idiotycznie po przeciwnej stronie budynku (zabytek klasy zero) wypychają młodzież na balkon i przerzucają przez barierki ryzykując najwyżej nadwyręż kręgosłupa, wypadnięty dysk lub wizytę u chiropraktyka. Zresztą! Przecież to wszystko to chuchra, z wyjątkiem Dyni, maksymalnie dwanaście kilo sztuka!
Pozostaje liczyć na to, że żaden z kurdupli nie przemyci do placówki zapałek.
Inaczej wszyscy jesteśmy, że tak powiem, spaleni.


[1] oczekiwanie na przyjazne warunki atmosferyczne zredukowałoby w Wielkiej Brytanii liczbę ćwiczeń pepoż do dwóch na dekadę?

©kaczka

[111]

[22 Sep 2014]

(...)
Post-krup-apokaliptycznie.
Reaktywowałam życie nocne.
Krążę w ciemnościach po dzielnicy pchając wózek.
Wózek emituje audio: Darth Vader, opcjonalnie foka, na którą miś polarny-sadysta zasadził się z tłuczkiem do mięsa.
Nic dziwnego, że młodzieńcy z Ligii Czystości Narodów czmyhają na mój widok, a mieszkańcy zaułków pospiesznie zatrzaskują okiennice.
Biskwit ma (pseudo)krup i rzęzi.
A medycyna, która już przecież potrafi wywlec z człowieka wszystkie narządy przez pępek (a następnie włożyć je na miejsce tylko czasem odnajdując po fakcie, pod stołem,  jakiś niezidentyfikowany gruczoł, czy tkankę), medycyna, która  potrafi wyłuskać pipsztaki receptorów komórkowych BZDET1 i BZDET 2 (a następnie zatkać je inhibitorem nonsensu), medycyna od neurochirurgii i terapii genowej,  ta medycyna nadal nie oferuje nic lepszego na  krup niż ‘dużo pić i nie szczędzić zimnego, świeżego powietrza’.
Nie szczędzę.
Krążę po dzielnicy zapewniając stały dostęp.
Aura sprzyja. Jest mokro, jest zimno.
Nie potrzeba mokrych ręczników. Tlen, azot, buty. Wszystko przemoknięte.
Chłód obkurcza Biskwitowi tuby i przewody, pokrywa szronem gałęzi drzew oskrzelowych, czarne jak wrony wirusy padają jak kawki. Na pysk.
... na pysk...
Czy spałam w tym tygodniu, w tym miesiącu, w tym roku?
Krup sponsorowany przez Małpiatki  przyniosła tydzień temu do domu Dynia zapewniając sobie siedem dni rekonwalescencji, a mnie zostawiając z odwiecznie trapiącym ludzkość pytaniem: czy można odseparować przestrzennie wirusy nie posiadając na stanie septycznej izolatki?
Otóż, gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, nie można.
Co robisz Dyniu? Karmisz Biskwita swoją łyżką, tak?
I pozamiatane.
Siedem tysięcy czterysta dwadzieścia cztery partyjki ‘DYmino’ później, z których każda (dla świętego spokoju) skończyła się zwycięstwem Dyni,  okazało się, że fakt naprzemiennego nawadniania rosołem i syropem, uczynił z przedszkolnego szpinaku najwykwintniejszy i najbardziej pożądany gourmet oraz  wykrystalizował motywację, by ubrać dziś o świcie kalesony i złapać stopa do placówki.
(Z punktu widzenia mojego układu nerwowego była to najwyższa pora.)
Do piątku u Małpiatek, jak w wierszyku o dziesieciu murzynkach, dotrwało pięcioro, ale piąty zaczął rzęzić przed obiadem i odesłano go do domu.
A Biskwit zachorował w sobotę.
Natura gardzi próżnią?
Istotnym jest nadmienić, że nie kłamią ci, którzy utrzymują, że wraz z kolejnymi egzemplarzami  progenitury, człowieka ogarnia pewna krzepkość, nieomal obojętność względem chorób wieku dziecięcego. To w połączeniu z rozmaitymi doświadczeniami ze służbą zdrowia nabytymi przy prototypie powoduje, że człowiek już tak ochoczo nie łamie sobie nóg, by w pośpiechu służbie okazywać symptomy z ich właścicielem.
Odczekaliśmy zatem do niedzieli i zabraliśmy Biskwita na ostry dyżur.
Z ostrym dyżurem jest tak, że człowiek się naogląda amerykańskich filmów i mu się potem wydaje, że nim jeszcze wejdzie do szpitala to już u drzwi będzie czekał nań Clooney z naładowanymi elektrodami i empatią w ręku.
Tymczasem ostry dyżur działa jakby na zupełnie innych zasadach.
Tam czas biegnie w przeciwnym kierunku, a personel porusza się jak Neil Armstrong na księżycu.
Żeby nie było, że wyłącznie narzekam, owszem jestem wdzięczna Republice, że wyodrębniła część dziecięco-młodzieżową, dzięki czemu nieletni nie muszą oczekiwać na wizytę wśród pociętych postrzelonych, zakrwawionych, rozłupanych, przygniecionych lub pilnie wymagających konsultacji psychiatrycznej. I fakt, Republika zatrudnia nawet pediatrów, gdy na przykład, na Wyspie był to gatunek rzadki jak trufle. (A pediatra, któren przyszedł porozmawiać z Dynią po porodzie był dosłownie,  oceniając po wieku, lekarzem dziecięcym, i najwięcej energii zainwestował by wyjaśnić, że zajmuje się dziećmi nie stopami. Pediatra-podiatra. Społeczeństwu się myli.)
Co nie oznacza wszak, że doceniam triage przeprowadzany przez znudzonego recepcjonistę rozwiązującego sudoku, a oparty na ‘rzężące niemowlę poczeka, bo nie płacze, a teraz wejdzie dziesięciolatek, którego matka histerycznie zawodzi, bo oblała mu palec herbatą’.
(Może, psiakrwia, zamiast zawodzić mogła mu ten palec owinąć folią i nie wyszarpywać z ręki celem okazania i palca i dramatu?)
Wreszcie po dwóch godzinach przyjęła nas lekarka Ovskaja z Byłej Republiki ze stetoskopem przebranym za brudną żyrafę. (Tu pytanie, jaki ma sens paradowanie lekarzy bez fartuchów skoro cały personel pomocniczy, który pochyla się nad dzieckiem jest wystrojony w taką ilość białych wdzianek, że dałoby się z tego wykroić trwała traumę dla przedszkola średnich rozmiarów. A imaginujcie sobie do tego, że macie dziewięć miesięcy i ni stąd ni zowąd, skrada się wam za plecami ogromna żyrafa o paskudnym wyrazie pyska...)
Pierwszą sugestią speszonej niemowlęciem lekarki w rozmiarze i kształcie matrioszki była ta, by najlepiej udać się do lekarza rodzinnego, gdyż ten zna dziecko.
Odkrywcze.
(No jasne, przecież zamiast wprosić się do rodzinnego na niedzielny obiad wolałam tu przyjechać  z  Biskwitem i w celach rozrywkowych odsiedzieć dwie godziny (!)
Po dwóch minutach konsultacji lekarka zdiagnozowała infekcję wirusową oraz potencjalną wadę serca, po czym wypisała Biskwitowi receptę na ‘dużo świeżego powietrza’, na krople do nosa (jak się później okazało dla dzieci od lat dwóch), na czopki z cukru na uspokojenie  oraz pobłogosławiła na drogę, życząc nam wszystkim, dość w tej sytuacji optymistycznie: ‘Gute Besserung!’.
No to w towarzystwie Intuicji pcham wózek z Biskwitem po dzielnicy po zmroku.
Siąpi.
Brązowe liście przyklejają się do kółek.
Producent czopków z cukru informuje radośnie, że sześć do ośmiu infekcji rocznie jest niemalże wskazana, by dzieciątka ostrzyły sobie układy immuno.
Dynia odmawia przyjmowania lekarstw.
Jakichkolwiek. Naturalnych, nienaturalnych, homeopatycznych, ayurvedycznych, kosmicznych, w tabletkach, napojach, czopkach lub kroplach.
Biskwit przedkłada syntetyczny smak antyspazmatycznego syropu nad mleko matki.
Jesień mnie boli.

©kaczka

[110]

[17 Sep 2014]

(...)
Do Robótki (Pięciolecie!) jeszcze kwartał, ale trening się przyda. Oto co zmalowała Elżbieta WaśćCUDczyńska.

http://wasiuczynska.blogspot.de/2014/09/kartka-dla-mateusza.html

Klikajcie w zmalowane, czytajcie, piszcie, wysyłajcie.
Minister Zdrowia ostrzega:
Długopis nieużywany, jak każdy narząd, zanika.

(...)
Dławiłam się właśnie bułką z rybą pochłanianą pospiesznie pod sklepem z rybnymi bułkami, gdy o wózek z Biskwitem potknęła się hiszpańska wycieczka.
Przewodnik nie miał szans, gdyż wycieczka składała się z niewiast w wieku, w którym cherub wystający z wózka nie kojarzy się już ani z monotonną sraczką wywołaną ząbkowaniem, ani z podpadającą pod obsesyjno-kompulsywne zaburzenie skłonnością do chowania się pod meblami, ani z niewytłumaczalną (pole magnetyczne?) predylekcją do pełzania w stronę urządzeń elektrycznych, ani też z niemowlęcym spleenem o - z definicji - nieustalonej etiologii.
Dla takich dam cherub wystający z wózka jest po prostu lindo oraz precioso.
Jest jak pulchny, świeży rogal rzucony między gołębie.
- Lindo! Lindo! Precioso! – gruchały nad Biskwitem gołębice z Sevilli lekceważąc wykład przewodnika o dramatycznych i mrożących krew w żyłach przemianach w siedemnastowiecznej architekturze miejskiej, na przykładzie zmiennej geometrii płyt chodnikowych.
Przełknąwszy kęs ryby, oblizawszy palce z remulady (tak, tak, drogi pamiętniczku, fatalnie się odżywiam) postanowiłam sprostować.
Bo Biskwit odziany w niebieskie paski, nie tylko przypominał uwięzionych braci Daltonów, ale i emitował fałszywe feromony płciowe.
- LindA e preciosA! – odważyłam się poprawić, co wśród hiszpańskich turystek wywołało meksykańską falę.
U Dyni zaś kolejną traumę.
- WHAT IS THAT? ANOTHER LANGUAGE?! – zakrzyknęła Dynia z wyrzutem i zaczęła szlochać, a przewodnik hiszpańskiej wycieczki  spojrzał na mnie z mściwą satysfakcją.
- I have ENOUGH! – zapowiedziała światu Dynia. – I am making my own language! And... and... and... [… uwaga! spoiler! puenta nad puenty! ...] NOBODY WILL UNDERSTAND IT!
W zaświatach Zamenhof nerwowo obgryza paznokcie.

(...)
Dosłownie na moment odwróciłam wzrok.
A przecież obejrzawszy niejeden horror winnam wiedzieć, że nie otwiera się w ciemnych korytarzach drzwi pod którymi łyska światło, nie dotyka się zrzutów z kosmosu i nie odwraca wzroku przy dzieciach!
Dosłownie na moment odwróciłam.
Wystarczyło, żeby Dynia wkleiła Biskwitowi we fryzurę plaster.
(Ten sam, który był jej potrzebny by zatamować zagrażające życiu krwawienie z powierzchownego zadrapania spowodowanego paznokietkiem. A skoro zagrożenie życia to wiadomo, o naiwna, wydałam plaster słusznych rozmiarów. Rozumując logicznie: wszystko to moja wina.)
Biskwit w odwecie wraził Dyni palec w oko.
(‘We played doctors!’oraz ‘YYYYYYYYYYYYYYYyyAAAAAAAAGRH!’ – zeznali poszkodowani.)
Oko przymocowano.
Plaster wystrzyżono i obecnie udajemy, że Biskwit jest taki postrzępiony z natury.

(...)
Akwarele. Sztuka studyjna.

[Biskwit. Portret. 2014]


©kaczka


[109]

[15 Sep 2014]

(...)
A może Jackson Pollock miał upierdliwą matkę?
I ta matka łaziła za nim i gderała: a weźże siądź i się zastanów co chcesz narysować! A oczko, a nóżka, a czemu tu paznokietków brakuje?  Czy ty naprawdę myślisz Dżeksonku, że jak pierdykniesz jedną czarną kreskę przez środek kartki to już jest obrazek, na konkurs?! A formy ludzkie? A spodenki? A kotek? A co widziałeś w parku? A ludzie to nie mają czasem ucha, albo butów? A pogoda była? A ta ziemia pod stopami czemuż ona taka łysa? No ja cię proszę... a co tu takie puste zostawiłeś? Stój, gdzie lecisz! Pójdź tu pokażę ci, jak Rembrandt malował!
I może w końcu dlatego Pollock skutkiem frustracji zaczął ciskać w płótna farbą?
Dynia też ma powody, by zacząć ciskać.
Dynia wyprodukowała pracę na konkurs: 'Mein schönstes Erlebnis'.
I sporo wysiłku kosztowało, by wyjaśnić, że jury może się nie znać na malarstwie symbolicznym (czarna kreska na białym tle), za to niewykluczone, że bardziej doceni (i zapłaci!) za realizm.
I o ten realizm nastawałam jak upierdliwa matka Pollocka, pogłębiając przy tym odwieczny konflikt: koncepcja artysty kontra oczekiwania społeczeństwa. Odciąć się czarną kreską, czy namalować tuzin jeleni w galopie?
Za przyczyną mej interwencji ('A oczko, a nóżka, a czemu tu paznokietków brakuje?') płótno  pomieściło:
piracki korab,
Newtona pod jabłonką,
łuk tęczy niepromocyjnej,
połacie flory,
faunę,
(w tym:
konia jabłkowitego,
kotka,
ptaka w locie pikującym,
małpę)
zamek błyskawiczny (jeśli oceniać po prędkości z jaką go odmalowano),
zjeżdżalnię skrzyżowaną z karuzelą,
kolaps grawitacyjny, podwójne centrum układu, astronomiczny krajobraz po apokalipsie, a kto bogatemu zabroni?
I naszą rodzinę z zaawansowaną polidaktylią.



(...)
Mannheim.
Wiedzie doń aleja wysadzana monumentalnymi dziełami sztuki nowoczesnej w praktycznym kolorze rdzy.
Aleja przy niedzieli jest zupełnie bezludna.
Tubylcy są gdzieś indziej i z pewnością nie na parkingu – półtora ojro za godzinę bez zniżki (!).
(Pogięło ich? Jak te artystyczne, rdzawe instalacje?)
Mannheim, partnerskie miasto Haify i Bydgoszczy, jest planszą do gry w ludzkie warcaby.
Pierwsi osadnicy zbudowali je jak Nowy Jork, na planie kwadratu podzielonego na sektory, ale, co tu powiedzieć, żeby nie urazić? Że chyba z Nowym Jorkiem lepiej im wyszło?
Nie darmo opowiadam o Nowym Jorku.
Gdyśmy tak z Biskwitem (pozostali poszli do kina), ruchem konika szachowego z kwadratu O5 na N7, a następnie na P4, mijali nas głównie Amerykanie w trakcie wycofywania swych sił zbrojnych z obszaru oraz jedna bardzo skonfundowana rodzina hiszpańskich turystów.
Niewykluczone, że wybierali się na Oktoberfest i pomylili Mannheim z MANN-achium.
(A może nawet z MANN-hattanem.)
Mannheim jest brzydkie, choć podobno nadrabia intelektem.
Utrwalając krzywdzące stereotypy - miasto geek.
Pryszcze na elewacjach. Trądzik na fasadach. Anemia i stagnacja niedzielnego popołudnia (główna atrakcja: zwiedzanie kanałów sponsorowane przez Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów!).
Oddech przemysłu chemicznego.
Wada wzroku.
Zamiast uczciwego ortodonty architektoniczne amalgamaty z najtańszego cementu  i koronki z falistej blachy.
Nawet klasyczna loteryjka występuje w  wersji ‘Oh mein Gott! Zabrakło nam kredek!
.

Rety, w fastfoodzie obsługa ciska w człowieka frytką z fochem i keczupem oraz  gratis naucza na temat nomenklatury i filogenezy: ‘Nie ma chickenburgerów!
- A ta  bułka tam z kurczakiem na obrazku, która do złudzenia przypomina...?
- To jest przecież McChicken Classic!
A taki amerykański lokal z kawą, w każdym innym miejscu świata stylizowany na pluszowy i przytulny, standardowa ucieczka matek karmiących, przypomina bar mleczny zza żelaznej kurtyny ulokowany w szklarni.
Za to można sobie kupić dywan z Istambułu za siedem koła lub żyrandol z autentycznego chińskiego szkła z Murano.


I coś do chleba.

©kaczka

[108]

[12 Sep 2014]

(...)
I proszę bardzo.
Wystarczy wyjść z domu, a już życie się czai za węgłem, żeby cisnąć w nas interesującą okolicznością jak publika cukierkiem w szympansa zamkniętego w zoologu.
Znalazłyśmy wczoraj telefon należący do pana Bobka.
Precyzując, po pierwsze, nie bardzo nawet musiałyśmy szukać, po drugie, że należał do pana Bobka okazało się [uwaga spoiler], gdy pan Bobek przybył by odebrać, a przy tej okazji ujawnił swoje personalia.
Oto jedziemy wczoraj tramwajem przez lądy, morza i winnice, a w obywatelu obok coś skocznie gra i dzwoni.
Cały czas.
Na przystanku numer czterysta dwadzieścia pięć obywatel wysiada. Na siedzeniu zostaje telefon.
- Obywatelu! – krzyczę pokonując wrodzoną nieśmiałość. – Czy to aby nie wasz telefon?
- A skąd! – obrusza się obywatel. – Ja swój mam tu! Lepszy! – mówi i wyciąga z kieszeni, żeby okazać. 
Powinnam pogratulować?
Obywatel wysiada, telefon dzwoni, społeczeństwo udaje, że wstrzyknęło sobie to, co Kevin Bacon w ‘Hollow Man’ i się zrobiło niewidzialne.
Pysznie, myślę, pysznie.
Acz poniekąd rozumiem, a nuż 'Ukryta Kamera', a nuż snajper zamiast do budki telefonicznej dzwoni do tramwaju, a nuż kwestia ładunków wybuchowych ciągnących się za tramwajem jak puszki i napis ‘Just married’, a Keanu Reeves jeśli obecny to w charakteryzacji emerytki z siatą maści na hemoroidy (ściśnięte narodu pośladki! A nie mówiłam! Choroba endemiczna.).
Pysznie, myślę, pysznie.
Naciągam, kaczka-analfabetka,  na cielesną powłokę skurczony od prania kostium superbohatera z wyprzedaży. (Rajstopy Supermana podciągam sobie pod pachy, a w bikini Wonderwoman upycham wkładki laktacyjne.)
Dynia z wypiekami na licach domaga się zaanagażowania w sprawę policji, ambulansu i straży pożarnej.
Odbieram.
(Kątem oka dostrzegam, że dzwoni w języku pozbawionym samogłosek.)
Społeczeństwo niby niewidzialne, ale strzyże uchem.
W słuchawce Pan Bobek łka ze szczęścia, że mu się najnowszy model odnalazł. Ustalamy tedy, że spotkamy się następnego dnia przy głównym placu miastaw celu odebrania, gdyż Pan Bobek musiałby pokonać sześcset dwadzieścia dwa przystanki, by odebrać (sic!) telefon u nas w domu.
Zrobione.
Jeszcze w ostatniej chwili krygując się przepraszam pana Bobka, za kiepską jakość fonii spowodowaną głównie moim polskim pochodzeniem i słowiańską fantazją względem pułapek miejscowej gramatyki.
Dwie minuty później pan Bobek dzwoni i powiada, że chyba jednak przyjedzie natychmiast.
(Czy ta gorliwość mogła mieć związek z tym, że wymieniłam kraj ojców mych?)
Pan Bobek pokonał zatem sześcest dwadzieścia dwa przystanki. Stanął u naszych drzwi. Przedstawił się z jugosłowiańska jako Bobjan (i już na wieki pozostał nam Bobkiem), zadźwięczał złotym łańcuchem u szyi, odpalił Dyni znaleźne i znikł.
Dynia znaleźne przyjęła bez entuzjazmu, ale gdym jej przeliczyła banknot na kulki lodów... nie wykluczone, że zacznie odbierać społeczeństwu telefony i domagać się okupu.
To tyle z frontu wychowania obywatelskiego.

(...)
Biskwit?
Do Biskwita obecnie najbardziej pasuje cytat z klasyka:
 ‘Myślisz, że ja nie zauważyłam, że ty już tutaj gnasz tymi swoimi szkitkami, żeby usiąść na tym krzesełku, dziubasku? Co ty myślisz, kochany mój dziubasku, moje słodyczy ty kochane, że co, że ja nie widzę kątem oka, dziubasku? Co ty myślisz, że ja nie mam kąta oka? Siedzieć chce, pić chce, no nie za dużo funkcji życiowych?  No ludzie kochani, zaraz powietrza zażąda!’ [Hrabi]

(...)
Władysław Bełza oceniwszy z zaświatów moją indolencję w nauczaniu ‘czemtaziemiakrwiąiblizną’, rachu-ciachu, dogadał się z Konopnicką ‘żedzieckunależydaćlepszewygody’ i  nawiedzając Derekcję w snach tak ją zbałamucili, że do Psychodelicznych Małpiatek trafił młodzian z matki Polki.
On tam już ten młodzian był od zawsze w placówce. Z matką młodziana przez rok pod wieszaczkiem wymieniałyśmy uprzejmości w językach urzędowych. Acz dopiero teraz okazało się, że to rosłe chłopię, ciosane z amerykańska po ojcu atlecie, mówi po polsku z akcentem z Nevady. Dynia, dla porównania, z akcentem z Dorset, zatem jakość przekazu jest dyplomatycznie mówiąc, średnia, przypomina głuchy telefon (z naciskiem na głuchy), ale lingwistyczna euforia młodego pokolenia zda się być odwrotnie proporcjonalna do ubytków.  Dodatkowo, młodzian wjechał Dyni na ambicję utrzymując, że Dynia nie umie, więc od przedwczoraj Dynia UMIE. Celebrujemy renesans języka PLOSZĘ, erupcję elokwencji i syntaktyczną masakrę teksańską piłą mechaniczną połączoną z wyrywaniem słowom przyrostków (bez znieczulenia) oraz chirurgię przedrostków imienia Doktora Frankensteina.
Chwilo trwaj!


©kaczka

[107]

[9 Sep 2014]

(...)
Nowy rok przedszkolny Derekcja zaczęła błyskotliwą ustawą na temat mycia zębów.
Konkretnie, zniosła obowiązek.
Powód?
Względy higieniczne.
WZGLĘDY HIGIENICZNE?!
Po miesiącach oralno-werbalnej profilaktyki, po nieprzeliczonych godzinach smrodliwej, wokalnej dydaktyki wyrażonej w pieśniach na cześć pasty do zębów, po nękaniu rodziców prelekcjami  średnio rozgarniętego dentysty, po wizytach szczerbatych i bezzębnych, po wykładach higienistek, ortodontów, sekretarek z odziału chirurgi szczękowej oraz bobrów i wiewiórek, Derekcja uznała, że głównym wektorem zarazy w jej placówce są, trzymajcie mnie, szczoteczki do zębów!
W przedszkolu!
Gdzie dzieci smarkają sobie nawzajem do zupy, oblizują łyżeczki, podgryzają kotlety z cudzych misek,  poślinionymi palcami znaczą kanapki na talerzu, jedzą to, co spadło na podłogę, dłubią w nosach, mylą kubki, gryzą się, całują, oblizują, a wychodząc z klozetu i brodząc po kostki w urynie, zwykle zapominają umyć ręce?
Bo, podobno powiedziała, że dzieci mają takie same szczoteczki i się mylą.
Gdyż w takim razie pytam: trzy państwo nie są w stanie upilnować dwanaściorga dzieci, żeby im się nie myliło?
Nie mogą zebrać po pińcset ojro od głowy i w drodze na plac zabaw kupić dwunastu różnych szczoteczek do zębów?
Nie mogą zebrać po pińcset ojro od głowy i w drodze na plac zabaw kupić dwunastu identycznych szczoteczek do zębów, a następnie przyozdobić ich wraz z kurduplami dwunastoma rodzajami kalkomanii?
Już szłam pytać, ale Norweski się zmartwił, że to moje pytanie odbije się na karierze Dyni i nie przyjmą jej do konserwatorium. A konkretnie, chyba do klasy puzonu?
Wobec tego anonimowo roznieciłam zamieszki w szatni.

(...)
Walizka z pierogami znalazła się po tygodniu i w tym czasie, wiadomo, emploi pierogom się popsuło.
Od walizki, podobnież, odpadły znaki szczególne i dlatego, taką niezidentyfikowaną sprowadzono walizkę do Amsterdamu, gdzie nastąpiło komisyjne otwarcie, by porównać treść walizki z dostarczonym przeze mnie spisem treści.
Znad walizki zadzwonił pracownik linii, by poinformować, że nie może znaleźć spisu treści.
Pewnie też mu odpadły znaki szczególne.
Poskarżył się również, że gdy wypakowywał, zawartość go zaatakowała wyskakując jak pajacyk na sprężynce, i że za  cholerę nie może wszystkiego upchnąć z powrotem.
I jak u licha, zmieściłam w tej walizce dziecięcy fotelik samochodowy?
(Po dekadzie nieustannego pakowania walizek chlubię się, że to czynność ta to dla mnie trójwymiarowy Tetris.
A dwadzieścia kilogramów bez wahania odmierzam na oko.
)
Pan z Amsterdamu stęknął i powiedział, że wysyła walizkę pierwszym samolotem do domu, solennie obiecując, że naziemna obsługa w docelowym porcie lotniczym skontaktuje się z nami, by omówić szczegóły dostarczenia bagażu.
Było to o tyle istotne, że następnego dnia nikogo nie było w domu.
A skoro tak, to wiadomo. Obsługa naziemna bez pytania pchnęła walizkę kurierem.
Gdyż, a cóż ich obchodzi, że nikogo nie ma w domu.
Oraz, że kurier ma telefon, ale nie używa.
- Będę po dwunastej. – zarzekał się kurier, gdy Norweski go wreszcie przydybał jedną ręką syntetyzując, drugą destylując, a stopą przykładając sobie telefon do ucha.
I był.
O dwudziestej pierwszej.
Z walizką.
Bez fotelika.
Norweski zgrzytając zębami zadzwonił do linii, gdzie odebrał pretensję, że się nie zmieściło, że państwo tu sobie Tetris Advance, że wysłano osobnym samolotem i że obsługa naziemna się skontaktuje.
O szóstej rano następnego dnia zadzwoniła z płaczem, kilkakrotnie już przez nas zelżona słowem obraźliwem, obsługa naziemna.
Zadzwoniła, żeby powiedzieć, że jest fotelik, ale nigdzie nie mogą znaleźć naszej walizki.
[kurtyna]

(...)
Paradoksalnie to było najlepsze lato od dekady.
Gorące, suche, bez bagiennych wyziewów, reumatycznych mgieł i tuberkulicznych oparów.
Lato pomidorów smakujących pomidorami .
Lato pełne ludzi, życzliwych gestów i hojnych darów.
Na przykład, Elżbieta podarowała nam smoka z oczopląsem, a Zorka utkała latający dywan dla pegaza.

Uprzedzając komentarze, każdy ma takiego pegaza-nielota-perszerona na jakiego sobie zasłużył.

Pierwszy raz od dziesięciu lat mam na nadgarstku biały pasek, w miejscu, gdzie usilnie opalałam zegarek.

Biskwit ujawnił, że jest akwafilem i wypsztykał sześć zębów, a Dynię zainteresowała koncepcja gramatyki uniwersalnej oraz akwizycja języków obcych (Maaaama, why I do not speak Chinese?!!! I WANT TO SPEAK CHINESE!!! całość w konwencji autentycznego dramatu. Tu pierwszy raz w historii mego macierzyństwa opinia publiczna ucieleśniona w ortalionowym dresie emerytki  uznała za konieczne wygarnąć mi na całe gardło, że skoro dziecko wyje – bo nie umie chińskiego, tak? – to znaczy, że jestem wyrodną matką.)

Ojciec Penelopy skonstruował autentyczną honduraską piniatę, której nie ukruszył ani dynamit, ani dziesięcioro czterolatków z kijem bejsbolowym.

(Spodziewałam się, że przyjęcie wobec powyższego nigdy się nie skończy.)

Pierogi może i nie doleciały, ale Stefano ukręcił Norweskiemu przecudny tort urodzinowy ze zmielonych szczątków Mozarta. (Na pierwszego września. I przysięgam, nie jest to moja kolejna, historyczna prowokacja.)


Pojawiły się nowe kierunki w malarstwie.


A śpiący Biskwit odkładany do swego łóżka, budzi się,  otwiera jedno oko, prycha śmiechem i ponownie zapada w sen.

©kaczka

[106]

[8 Sep 2014]

Trewir-Luksemburg-Rammstein

Do Luksemburga jeździ się po kawę (tańsza) oraz masło (mówią, że lepsze).
Dzięki temu mamy w domu szesnaście kilogramów ziarna ('obywatel niemiecki może przenieść przez most Przyjaźni Międzynarodami wyłącznie dziesięć kilogramów na osobę'), co daje nam potencjał ponad dwóch tysięcy filiżanek espresso, a tym samym nadzieję, że jakoś przetrwamy ząbkowanie Biskiwta.
Masła nie kupiliśmy.
(Na lody do Luksemburga, uprzedzam, nie warto, bo winszują tam sobie za kulkę drożej niż przy najgłówniejszym placu w Monachium.)
Obejrzeliśmy za to doczesne szczątki świętego Willibroda, zbeszcześciliśmy cudowne źródło (nim dobiegłam, Dynia zanurzyła weń obutą stopę, później okazało się, że Willibrod jest uzdrowicielem kulawych, może zatem nie do końca była to desakralizacja obiektu?) i przydybani przez nadgorliwego przewodnika wysłuchaliśmy prelekcji na temat dorocznego wydarzenia sezonu, jakim jest podskakująca procesja z figurą. Otóż faktycznie, od niepamiętnych czasów, raz w roku  ludność odziewa się w niedzielne stroje i skacze. Dwa w przód, trzy w bok, czy jakoś tak.
Najbardziej uradowały me serce krótkie filmy przedstawiające podskoki grup przedszkolnych.
Zdaje się, że tylko w Chinach można wytresować dzieci, by podskakiwały w sposób zsynchronizowany. Być może właśnie dlatego, filmy przedstawiające podskoki miejscowych grup przedszkolnych były wyjątkowo krótkie.
Weekend spędziliśmy w Trewirze.
Bliskim sąsiadem Überhauptcioteczki jest Karol Marks.
(I choć kategorycznie nie zgadzają się, że opium dla ludu, to jest to sąsiedztwo nadzwyczaj zgodne.)
U Überhauptcioteczki podają taki placek ze śliwkami, że gdyby Doktor Tulp zapragnął nam zrobić wiwisekcję to płótno mistrza Rembrandta byłoby jedną wielką śliwkową mazią po eksplozji. (Na bank, Rembrandt nie nastarczyłby takiej ilości śliwkowej kredki.)
Trewir, mówi Überhauptcioteczka, to niby miasto, a jednak wieś.
I gdy się człowiek błąka pośród wąskich ulic między sklepami  oferującymi ceratę na stoły, sekatory do strzyżenia pelargonii, karmę dla kurczaków, oryginalne włoskie greckie lody, nawozy sztuczne, chińskie tenisówki i packi na muchy, a tu nagle mu przed nosem wyrasta złoto-chrom-połysk stupiętrowe centrum handlowe z  posypką najmodniejszych marek i metek, to faktycznie zaczyna wierzyć, że niby wieś, a jednak.
Przypadkiem trafiliśmy na Viezfest.
Ponieważ dudniła górnicza orkiestra (a dudniła szlagiery z rodzaju ‘Aber bitte mit Sahne’), wydało mi się, że to jest ‘Feetfest’ i  było to całkiem logiczne, bo sfermentowany napój jabłkowy jaki tam podawano, smakował jak udeptywany nogami. W spoconych skarpetkach.
Na szczęście po trzecim, czwartym łyku kubki smakowe doznawały przejściowego paraliżu.
Dynię i Biskwita zahipnotyzowała orkiestra dęta.
Dynia zrewidowała pospiesznie swoje plany na przyszłość i od teraz będzie księżniczką, hydraulikiem, a po godzinach zajmie się grą na puzonie.
A w Rammstein planowaliśmy przystanąć, bo po pierwsze dobrze brzmi (sic!), a po drugie, by sprawdzić, czy w miejscowym McDonald’s sprzedają Quarter pounder with cheese (patrz: Pulp Fiction), ale dzieciny ucięły sobie drzemkę, więc musiało nam wystarczyć, że amerykańska armia kołowała nad nami w potężnych Herculesach.

(...)







©kaczka

[105]

[2 Sep]

(...)
Spakowałam to, czego nie zgubiły mi linie lotnicze i powiozłam dziateczki lądem.
Ku Północy.
Ku cioteczkom.
Podróże kształcą.
Biskwit rozszerzył dietę o kebap z tutki i promieniotwórczy nabiał w formie wściekle zielonych lodów Waldmeister.
Dynia uważa, że Bart Simpson to inkarnacja Misia Uszatka i ma dowód, że łgałam utrzymując, że wszystkie dobranocki kończą się o osiemnastej czterdzieści pięć.
Ja zapragnąwszy ujarzmić wybujały snopek włosów, udałam się do fryzjera.
Fryzjerka okazała się Rosjanką i mimo długiej dyskusji nad katalogami owłosienia, mimo przymiarek, mimo odwoływania się do materiałów referencyjnych oraz ludzkiego miłosierdzia, przystrzygła mnie na Raisę Gorbaczową.
Gdy zaoferowała, że nastroszy mi włos okrągłą szczotką, ośmieliłam się nieopatrznie zauważyć, że jeszcze nikomu się nie udało, gdyż włos ten w linii prostej wywodzi się od sierści dzikich świń, a jako żywo, nikt dotąd nie widział lochy z trwałą ondulacją.
Tym rzecz jasna nastąpiłam Irinie na ambicję. Zniknęła na zapleczu, a gdy wróciła okazała mi pojemnik w przemysłowym rozmiarze, gęsto opisany cyrylicą i oznakowany całą paletą symboli, którymi oznacza się zagrożenie chemiczne.
- Przywożę z domu. Znakomity lakier! – powiedziała.
(Samochodowy?)
Nie skorzystałam. I bez warstwy epoksydu, czy polieuretanu, jestem (ledwo) żywym pomnikiem pierestrojki.
Za to by odpokutować za wszystkie grzechy estetycznego zaniedbania, poprowadziłam Dynię do galerii sztuki.
Na wstępie, co prawda okazało się, że Dynia miała inne wyobrażenie na temat funkcjonowania instytucji.
Chodziło mniej więcej o to, że to ona powinna wisieć na ścianie, a dzieła sztuki oglądać ją, nie zaś odwrotnie. Aleśmy to sobie jakoś polubownie rozwiązały.
Do momentu, gdy Dynia z najostatniejszego piętra budynku dostrzegła rzeźbionego krokodyla w ogrodzie na parterze. Krokodyla, co do którego, istnieje podejrzenie, że nie był częścią wystawy, ani wcale nie wyszedł spod dłuta mistrza Wilkonia.
Sfiksowawszy na krokodylu, Dynia próbowała wymusić na personelu dostęp do gada, a gdy rzecz się nie udała (sprzątaczka zabrała klucz do domu), Dynia wtargnęła w sam środek prelekcji o nowoczesnych trendach w sztuce, wspięła się na krzesło, wyjrzała przez okno do ogródka, orzekła ‘nice’ i wyszła zostawiając za sobą oniemiałego prelegenta i pogrążoną w ciszy widownię.
W bonusie personel pozwolił jej obmacać nietoperza, ale daleko mu było do krokodyla.
Pokłosiem wizyty w galerii był zorganizowany przez Dynię plener dla całej rodziny, gdzieśmy malowali cobądź byle ‘nice’ przy użyciu znalezionego w piwnicy opakowania farbek należących jeszcze do Norweskiego.
(Norweski utrzymuje, że tak fenomenalną jakość, świeżość barw i wysycenie kolorów przez trzydzieści lat mogły utrwalić w farbach wyłącznie metale ciężkie lub izotopy uranu.)
Pierwszorzędnie i bezproblemowo podróżuje się z Dynią i Biskwitem.
Torba z ubraniem, torba ze spyżą, walizka Dyni, plecak, Biskwit jako kamea dyndający u mej szyi, Dynia luzem.
Byle jedzenia pod dostatkiem.
Słowem nieobyczajnym miałam jedynie skomentować społeczeństwo, które nie ogarnia, jak prosto i bezproblemowo można wsiąść do pociągu, jeśli ustawi się w kolejce lub dopłaci głupie trzy ojro za rezerwację miejsca. A tu honor społeczeństwu uratował pewien muskularny młodzian, które przed północą zarzucił sobie na bary wszystkie me córki i ich bagaże i wystawił mi je na peron.
Nie mogę wykluczyć, że miało to związek z homogenicznym repertuartem recitalu Dyni – pięć godzin ‘Schmeterling, du kleines Ding’ w otwartym przedziale z przerwami na napoje i bułki, dla jednych zapewne niezapomniane wrażenia artystyczne, dla innych wyrafinowana tortura – acz bardzo chcę wierzyć, że bezinteresowna życzliwość nie została jeszcze wpisana na czerwoną listę gatunków zagrożonych.

(...)
Fantastische Tiere. Józef Wilkoń.







(...)
Whatever but nice, OK? My.


(...)
Tymczasem jesień.
Dynia debiutuje u ‘Psychodelicznych Małpiatek’.
Powiedzmy, że jeszcze dziś nie spodziewam się, że przyniesie do domu tomik własnych wierszy, ani że wskoczy na ławkę krzycząc ‘Oh, captain, my captain’. Jednakoż moje ambicje wędrują w tym kierunku i nie omieszkam dziś się nimi podzielić z panem wychowawcą.
Biskwit obnosi katar gigant.
W domu cisza.
Dzwoni w uszach.

©kaczka