Image Slider

[402]

[26 May 2019]

(...)
Natura niezmiennie w ofensywie.
Tym razem postanowiła odbić nam szopę na rowery. Taką ustawioną w kącie ogródka budkę ze sklejki zamykaną na klucz od skarbonki, opcjonalnie na wsuwkę do włosów lub spinacz do papieru.
Gniazdo najpierwszy zauważył Norweski, gdy w majowym słońcu udał się do szopy po kosiarkę do trawy. Trawa naonczas sięgała nam już po szyje, więc do szopy nie było łatwo trafić.  Norweski poszedł i długo nie wracał, co faktycznie przez pierwsze kilka dni można było tłumaczyć rozmachem ogrodowej flory, ale gdy minął tydzień, a małżonka nadal nie było, wyruszyłam z ekspedycją ratunkową. Znalazłam Norweskiego w szopie, zapatrzonego w zwisającą z sufitu plastromiodową konstrukcję. Mójże David Attenborough siedział na kosiarce i jak wyjaśnił, cierpliwie czekał na powrót właściciela tej samowoli budowlanej.
Krew się we mnie zagotowała, że oto znów natura przysyła mi nagie miecze i zażądałam od Norweskiego brutalnej eksmisji dzikiego (sic!) lokatora.
Gdy dzień później dzieciny wyciągały z szopy swoje jednoślady zastały na podłodze nieboszczyka w formacie wyrośniętej osy. Wiem, bo przyniosły zwłoki i zbeszcześciły je wrzucając w miskę owsianki. W przygotowanej naprędce wersji dla Biskwita, mocno zbulwersowanego nieżywością owada, insekt potknał się myjąc okna w swoim bungalowie i uległ nieszczęśliwemu wypadkowi ze skutkiem śmiertelnym.
Tego wieczora pogratulowałam Norweskiemu udanej akcji snajperskiej, ale jednocześnie wyraziłam życzenie, by snajper, mając na względzie, delikatną konstrukcję psychiczną swego młodszego dziecka, na przyszłość lepiej ukrywał zwłoki.
Norweski na to, że o czym ja tu mówię i że chyba nie myślałam, że on mógłby skrzywdzić muchę?
(No nie, trochę jednak myślałam. A nawet miałam nadzieję.)
Tajemnica rozwiązała się sama.
Gdy  następnego poranka otworzyłam szopę, aby dobyć zeń rowery, okazało się, że puste gniazdo, a właściwie to cała szopa, jest już zajęta. 
Przez samotną osę rozmiarów latającej bagietki.
Internety nie pozostawiły wątpliwości, że bagietka to Raskolnikow świata błonkoskrzydłych i że wcześniejsze zwłoki na pewno nie zginęły śmiercią naturalną. (Chyba, że za naturalne uznamy krwawe walki plemienne ukoronowane bratobójstwem.)
Przez następne dwa tygodnie odzyskiwanie rowerów z szopy odbywało się etapami. Najpierw ja skradałam się do drzwi, otwierałam je znienacka, a potem jako żywy cel biegałam po ogródku, aby odciągnąć buczącego jak helikopter skurczybyka od szopy i rowerów. Gdy ja po tym ogrodzie, zygzakiem, w pidżamie i szlafroku, dzieciny zabezpieczały pojazdy odprowadzając je na bezpieczną odległość. Wtedy już tylko wystarczało podbiec do szopy, zamknąć drzwi kopniakiem, odczekać chwilę aż insekt na sterydach wlezie znów do środka szparą nad drzwiami i obijając się od półek wewnątrz, przesunie tę szopę o kilka metrów w przypadkową stronę.
Uff.
Zanim opracowaliśmy strategię pozbycia się intruza (Straż pożarna? Miotacz płomieni? Obudowanie szopy żelbetonowym sarkofagiem?...) osa zniknęła.
Nie ma jej od kilku dni.
Możliwe, że wyjechała do rodziny. Możliwe, że znalazła lepszy lokal. Zupełnie niemożliwe, że coś ją  zeżarło.
Boję się tam zajrzeć po weekendzie, bo jeśli natura postanowi być konsekwentna i dokwaterować coś o większych gabarytach to jutro z szopy wyfrunie jastrząb.
Albo archeopteryks.

[EDIT: dzieciny właśnie przyniosły wiadomość, że przez trawnik idą mrówki. W niekończącym się pochodzie.]

(...)
Biskwit na stanowisku kierownika wszechświata ma się bardziej niż doskonale.
Odkąd TEN supermarket pod przedszkolem okleił się sezonową ofertą: wymieniaj ojro na punkty, a punkty na warzywa i frukta z poliestru, zbiorową wyobraźnię gangu przedszkolnych kurdupli opanowała żądza posiadania Adalberta Ananasa lub Kurta Kabaczka.
I tak, od miesiąca, każdego dnia w drodze do placówki Biskwit czynił pod Lidlem obowiązkowy przystanek na załamanie nerwowe na tle nieposiadania i za nic miał moje żałosne kontrargumeta o potrzebie powstrzymania niekotrolowanego przyrostu nienaturalnego pluszowych wypierdków.
Poranna rutyna.
Tu Biskwit zawodzi wklejony w baner. Tu siedzę ja na krawężniku pod sklepem i przeklinam dział marketingu Lidla.
Maj nas nie oszczędza, więc zazwyczaj jeszcze leje deszcz.
Tymczasem przedwczoraj.
- Ale ja chcę! – zawodzi Biskwit. – CHCĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘ! Chcę Ksenofonta Kalafiora!!!!! I Belzebuba Botwinę!
I nagle, kompletnie znikąd, nadciąga trąba powietrzna w wersji kompaktowej i ciska pod stopy Biskwita trzy foldery reklamowe, puste opakowanie po jogurcie i gdy pył opada ... piętnaście, lekko zmemłanych nalepek, które można od ręki wymienić na wypchlaka. 
Od ręki!
Biskwit wywraca oczami, prycha że no wreszcie, bo ileż można, wchodzi do sklepu...
... i tak mamy w domu Thorstena Truskawkę oraz... Jensa Jarmuża.
Bo podobno kolejka przy kasie wzruszyła się małym, samotnym cherubiątkiem i zrzuciła się 
w nalepkach na Jarmuża. 
Nasuwa się tu retoryczne pytanie, czy los ulitował się nade mną, żebym nie dostała wilka od krawężników, czy po prostu spełnił swój psi obowiązek względem Biskwita?

(...)
Tak się zdarzyło, że byłyśmy z Biskwitem w Polsce.
Pociągiem.
A nawet czterema.
W tym jednym, który wyprzedzają rowerzyści na trójkołowych rowerkach.
Być może przez pomyłkę wykupiłam jakąś nostalgiczną wycieczkę przez Enerde, bo pociąg zatrzymywał się na każdej stacji i... TRWAŁ. Podróżujący wysiadali, robili zakupy w centrach handlowych, zaciągali kredyty, rodzili się, umierali, wypalali sztangi cygaretów, jedli trzydaniowe obiady z poczwórnym deserem i gdy wracali pociąg nadal był tam, gdzie go zostawili. Nie była to może wieczność, ale dwa razy udało nam się przeczytać ‘Kometę nad Doliną Muminków’, a siedząca obok współpasażerka opowiedziała swemu ojcu o wymianie międzyszkolnej z Majorką. Dwadzieścia razy. (Czuję, jakbym sama tam była i dylała z Miguelem na pożegnalnym baunsie.)
Polska była dla nas miła, czuła i nadzwyczajnie powściągliwa w komentarzach typu ‘a gdzie czapeczka?’
(W sumie to bardziej winna pytać ‘dlaczego czapeczka i to na podwójnym futrze?’, bo w każdą podróż w tym roku udajemy się odziani kompletnie nieadekwatnie do warunków meteo. Tak, 
w Polsce było wyjątkowo gorąco i onuce z foki przykleiły nam się do asfaltu.)
Ten Wersal trwał pięć dni, nikt nie był mi winien grosika (!), nikt nie był mi winien porad jak hodować dzieci do lat pięciu (!).
Aż do ostatniego chwili.
Już, już wsiadałyśmy do pociągu, by odjechać w dal z nowym paszportem z nieco zaskakującą wlepką-niespodzianką ‘Bóg, Honor, Ojczyzna', gdy zatrzymała nas aktywistka z #teamKonopnicka #teamNieRzucim i dalejże, czy ja nie mam sumienia żeby to słowiańskie pacholę, tę sól pyzatą i rumianą ziemi Piastów na poniewierkę wydawać? 
- ... hę?... – zapytałam. 
- ... hę?... – zapytała sól piastowskiej ziemi.
Wszak tam, TAM! (tu wskazanie ręki, z rozmachem, na zachodni horyzont) Tam za Kołbaskowem przerabiają polskie dzieci na gumę do żucia w kulkach i proszek do prania Omo. Za Kołbaskowem Sodoma, dżender i automaty do skupu butelek.
I co?
Samosprawdzająca się przepowiednia Sybilli z peronu numer osiem!
Dwa tygodnie poźniej odbieram Biskwita z urodzinowej imprezy za Kołbaskowem i drzwi otwiera mi pięcioletni Grek płci męskiej omotany koronkową sukienką i w złotych koralach na szyi.
Z głośników dudni ‘We are all living in America’, a Grek (przypominam: sukienka, korale, płeć społeczna) dzierży w rękach piłę mechaniczną.
Z polichlorku winylu.
I dżender, i Sodoma.
Gdy zdjęty z lampy pod sufitem, zagotowany z emocji Biskwit po tygodniu ostygł, wytrzeźwiał 
i nawiązał kontakt ze statkiem matką, rzecz jasna, zadałam pytanie o kontekst kulturowy wydarzenia. O co chodziło z tą piłą. I, na Zeusa, z sukienką?!
Okazało się, że Biskwit zainicjował grę towarzyską w Davida Copperfielda przepoławiającego swoją asystentkę.
I Androkles wszystko zepsuł, bo chciał jednocześnie być przepoławianym i przepoławiającym.
Nie potrzeba peronowej Sybilli, by mieć jasność,  że raczej nas już więcej nie zaproszą.

(...)
Byłam na wywiadówce w szkole imienia Ofiar.
Tak wyszło. Norweski nie mógł. Poszłam, choć uprzedzałam, że to się nie może udać.
Nie udało się.
Naszpani podciągnęła rękawy, odsłoniła tatuaż i już do końca, czyli jakąś wieczność plus dodatkowe dwie godziny, by wyłonić przewodniczącego trójki klasowej, próbowałam odcyfrować co oznacza: ONUSTR.
Imię dziecka? Ulubiony klub sportowy? Uniwersalne hasło do konta bankowego? Inicjały pierwszych narzeczonych? 'What Would Jesus Do?' po fińsku? Wpadka z krótkowzrocznym tatuażystą w salonie w Magaluf?
ONUSTR? STRUNO? NUSTRO? USTRON?
Na litość!
Tortura jak w korespondencyjnej grze w Scrabble.
I gdy pod koniec wieczności byłam już tak zdesperowana, by wstać i zapytać, w tym właśnie momencie naszpani podniosła rękę (głosowanie nad niższością kanapek z nutellą) i ujawniła cały tatuaż.
...
...
...
BONUSTRACK.
...
...yyyyyyy...
BONUSTRACK???
Nie, nadal nie rozumiem, ale doceniam, że nie Comic Sansem.

©kaczka

[401]

[10 May 2019]


(...)
Ostatnimi tygodniami intensywnie ratuję pomidory całego świata przed apokaliptyczną zagładą lub dla odmiany, myję martwy, oskubany drób tym, co wpadnie mi w ręce, by zatrzymać pochód morderczych bakterii.
Jestem, nieskromnie mówiąc, Batmanem keczupu i Wonderwoman pakowanych próżniowo kurczęcych udek.
W tych okolicznościach łatwo byłoby mi popaść w samouwielbienie, wykrochmalić sobie spandex i  utracić kontakt z rzeczywistością.
Fatum jak zwykle dba, abym przesadnie nie lewitowała.

Najpierw był gołąb.
Gołąb wykorzystał naszą nieuwagę i wprowadził się pod dach, nim jeszcze zdążyliśmy zrealizować nasze fantazje o jastrzębiu na fotokomórkę odstraszającym ptaszyny plejlistą Krzysztofa Krawczyka.
Gołąb przez trzy tygodnie włączał się o piątej rano, a jego wściekłe gruchanie obijało się o sklepienie dachu i wracało ogłuszającym echem.
Cały dom od świtu wypełniało tępe: GRUCHU GRUCHU GRUCHU.
Liryka nieodkrywcza, a emisja z taką siłą jakby spotkały się, co najmniej, dwa chóry Armii Czerwonej.
Gdy wreszcie gołąb zamilkł, gdyż albo zmienił miejscówkę, albo się śmiertelnie wyczerpał, natura natychmiast zajęła tę próżnię, jednocześnie spełniając moje marzenia o iskaniu szympansów w  Gombe.
Dziewczęta przyniosły do domu wszy.
(Jaka Jane Goodall takie to i szympansy.)
Do klasera życiowych doświadczeń dołożyliśmy zatem kupowanie szamponu z arszenikiem przez mikroskopijne okienko w nocnej aptece.
Norweski ponoć się krygował przed tym okienkiem, że może wszawica to nie aż taka kryzysowa sytuacja by blokował tu nocą kolejkę. Tę, która zdążyła się już za nim ustawić i dwa razy zapętlić. W  odpowiedzi farmaceutka w milczeniu przyniosła całą skrzynkę szamponu z zaplecza. Dla Norweskiego i dla pozostałych uczestników kolejki.
Mamy tu najwyraźniej epidemię.
Trochę jest więc jak w Gombe, trochę jak na planecie Fiorina 161.
W Gombe, bo podobno iskanie zacieśnia więzy u naczelnych. Na Fiorinie, bo po postrzyżynach wszyscy wyglądamy prawie tak jak porucznik Ellen Ripley.
(Bywa też jak w Dickensowskim sierocińcu, gdy oto Biskwit na kolanach zbiera z podłogi swe powyrywane grzebieniem loki, przygarnia je do piersi i pyta, czy może chociaż wszy adoptować, bo przecież NIGDY nie kupiliśmy mu jeszcze żadnego zwierzątka!)

Ale to wszystko to wciąż nic w tym pochodzie upokorzeń i cierpienia sponsorowanych przez faunę.
Gdy wczoraj o świcie Norweski odpalił swoją limuzynę, ta zasygnalizowała dramatyczny ubytek płynu chłodniczego. To, że wyparował było mało prawdopodobne, bo akuratnie temperatury są
w tych rejonach raczej ujemne, a i automobil, jak raz, właśnie wrócił od mechanika
z błogosławieństwem na kolejne czterdzieści tysięcy mil morskich.
Tenże mechanik, do którego Norweski poturlał auto z pretensją, zajrzał pod maskę, a następnie oddzwonił, żeby poinformować, że na całym układzie chłodzenia znalazł ślady... zębów.
Cień podejrzenia padł na narzeczonego Biskwita, który znany jest z załatwiania porachunków między pięcioletnimi gangsterami przy użyciu kompletu mleczaków.
Jednakoż mechanik przekazał, że CSI Białowieża ustaliło, że zęby należą do...
...
...
...
...
...
...
KUNY!
W ten sposób utrwaliłam sobie, że w tubylczym kuna to Der Marder.
Milion ojro później (rachunek za protetykę perforacji wykonanej siekaczami i zainstalowanie ultradźwiękowego odstraszacza kun, tygrysów bengalskich i hipopotamów) uważam, że nazwa jest wyjątkowo adekwatna.
Der Marder.
Der M A R D E R F U C K E R.



©kaczka