[7 Jan 2011]
(...)
Najważniejsze TU.
(...)
Dwadzieścia kilogramów bagażu w tamtą stronę.
Z siedemdziesiąt w tę, wliczając dwa i pół kilograma salmiaku, setki kawowych krążków, krągłą, siedmiomiesięczną (!) Dynię i nieprzeliczone świąteczne Dyni prezenty, których większość z aparycji jakby wycięta z Greenaway’a.
Lub von Triera.
(Nie mogę się zdecydować.)
Oto miś o dużej głowie, który gdy kopnąć go w zad pełza i wykrzykuje: Krabbeln macht... SPASS!
(Opcjonalnie: Hallobabykommmit! GDZIE, DO CHOLERY? ciśnie się po kilku minutach obcowania ze stworzeniem.)
Oto krasnalek o wyglądzie larwy, któremu głowa od ściskania rozbłyskuje w ciemnościach promieniotwórczym blaskiem i neutralizuje naturalny lęk dziecka przed ciemnością.
Oto lalka jak z seksszopu – faworyta Dyni – która wydaje z siebie mechaniczne, teutońskie frazy, gdy skakać jej po brzuchu.
Łatwo było rozpoznać nasze walizki w hali przylotów.
Pełzały, świeciły i wydawały dźwięki.
(...)
Jestem psychicznie wymięta od nadmiernego przebywania z Klanem Norweskich.
Moja wolna wola przeżuta i wypluta.
Czuję topniejące mięśnie zesztywniałego karku.
(...)
Nie jest sprawiedliwym, że Dynia zaczyna siódmy miesiąc, bo nie nasyciłam się szóstym.
Ledwie wczoraj jadła pierwsze łyżki mdłego ryżu, a już wyrywa mi z rąk bułki, bratwursty i kradnie ze stołu pieczone kacze uda z sukcesem wbijając w nie dwa (!) swoje zęby.
(Te same, które tak chętnie wystawia ku szczotce do zębów.)
Słój warzyw jest dla Dyni na dwa kęsy, a największym dramatem, szlochem i lamentem – dno pudełka z homogenizowanym serem [1].
(Najwyraźniej jest gotowa na Ella’s kitchen weaning stage numer przynajmniej dwieście.)
Dziecko, które zjadło świat.
Chwytny tytuł, sprzedałby się na filmowych plakatach.
Siedzi, sięga [2], rusza, dotyka, przekłada, próbuje przegryzać się przez krępujące ją pasy.
Potrafi stawić opór zamieniając się w deskę.
Zaśmiewa się do łez.
A gdy marszczy przy tym nos jest mną sprzed stu lat.
Właśnie odkryła, że stopy są do niej przytroczone raczej trwale.
Jest radosna, łagodna, spokojna i zachwycająca.
O świcie układam ją obok siebie na poduszce, Dynia opowiada swoje historie lub podsypia przytulona do mojego policzka.
Absolutne, najprostsze szczęście.
Pełnia.
[1] TYM serem.
[2]
©kaczka
(...)
Najważniejsze TU.
(...)
Dwadzieścia kilogramów bagażu w tamtą stronę.
Z siedemdziesiąt w tę, wliczając dwa i pół kilograma salmiaku, setki kawowych krążków, krągłą, siedmiomiesięczną (!) Dynię i nieprzeliczone świąteczne Dyni prezenty, których większość z aparycji jakby wycięta z Greenaway’a.
Lub von Triera.
(Nie mogę się zdecydować.)
Oto miś o dużej głowie, który gdy kopnąć go w zad pełza i wykrzykuje: Krabbeln macht... SPASS!
(Opcjonalnie: Hallobabykommmit! GDZIE, DO CHOLERY? ciśnie się po kilku minutach obcowania ze stworzeniem.)
Oto krasnalek o wyglądzie larwy, któremu głowa od ściskania rozbłyskuje w ciemnościach promieniotwórczym blaskiem i neutralizuje naturalny lęk dziecka przed ciemnością.
Oto lalka jak z seksszopu – faworyta Dyni – która wydaje z siebie mechaniczne, teutońskie frazy, gdy skakać jej po brzuchu.
Łatwo było rozpoznać nasze walizki w hali przylotów.
Pełzały, świeciły i wydawały dźwięki.
(...)
Jestem psychicznie wymięta od nadmiernego przebywania z Klanem Norweskich.
Moja wolna wola przeżuta i wypluta.
Czuję topniejące mięśnie zesztywniałego karku.
(...)
Nie jest sprawiedliwym, że Dynia zaczyna siódmy miesiąc, bo nie nasyciłam się szóstym.
Ledwie wczoraj jadła pierwsze łyżki mdłego ryżu, a już wyrywa mi z rąk bułki, bratwursty i kradnie ze stołu pieczone kacze uda z sukcesem wbijając w nie dwa (!) swoje zęby.
(Te same, które tak chętnie wystawia ku szczotce do zębów.)
Słój warzyw jest dla Dyni na dwa kęsy, a największym dramatem, szlochem i lamentem – dno pudełka z homogenizowanym serem [1].
(Najwyraźniej jest gotowa na Ella’s kitchen weaning stage numer przynajmniej dwieście.)
Dziecko, które zjadło świat.
Chwytny tytuł, sprzedałby się na filmowych plakatach.
Siedzi, sięga [2], rusza, dotyka, przekłada, próbuje przegryzać się przez krępujące ją pasy.
Potrafi stawić opór zamieniając się w deskę.
Zaśmiewa się do łez.
A gdy marszczy przy tym nos jest mną sprzed stu lat.
Właśnie odkryła, że stopy są do niej przytroczone raczej trwale.
Jest radosna, łagodna, spokojna i zachwycająca.
O świcie układam ją obok siebie na poduszce, Dynia opowiada swoje historie lub podsypia przytulona do mojego policzka.
Absolutne, najprostsze szczęście.
Pełnia.
[1] TYM serem.
[2]
©kaczka
Cudna :-)
ReplyDeleteI fajnie, że już jesteście!
jak ja lubię gdy dzieci lubią jeść....
ReplyDeleteWitaj w domu.
ReplyDelete> Tomaszowa: cudna nawet z Weltschmerzem :-)
ReplyDelete> Muronia: ba! jak ja lubie jej gotowac! ale TAKIEGO sera nie uda mi sie odtworzyc, a zostaly tylko cztery pudelka :-)
> Zoska: o dziwo, jak nigdy przenigdy wczesniej tym razem poczulam, ze wracam do domu.