Image Slider

986-988

[24-26 Dec 2011]

(...)
Skutkiem lądowania Irytująco Szczupłej Ciotki ('ani się waż napisać, że niby chudej!'), wokabularzyk Dyni odnotował stuprocentowy przyrost.
Oprócz agua, agua, Dynia powiada również ciocia, ciocia.
I choć brzmi przy tym jak Papież Benedykt pozdrawiający wiernych z fonetycznych transkryptów (tSCHiotchia, tSCHiotchia) nie ulega, że to jej pierwsze, świadome i słowiańskie.
Irytująco Szczupła Ciotka wylądowała bez przeszkód, co nadal dziwi, bo jej lądowaniom towarzyszą zwykle zjawiska paranormalne.
Gdy latem jedzie pociągiem zasypuje ją lawina śniegu, gdy płynie statkiem – połyka ją wielka ryba, gdy wsiada w samochód, GPS wybiera jej natychmiast najdłuższą drogę z punktu A do punktu B, obowiązkowo przez bagna i ruchome piaski.
Irytująco Szczupła Ciotka wiozła nam podzespoły wigilijnych potraw, wybór dań ze śledzi i nostalgiczną grę planszową.
Wigilijną wieczerzę złożyliśmy w trzy godziny.
Wysłany po najostatniejsze, przedwigilijne zakupy Norweski przyniósł wszystko z listy oraz paczkę włoskich pierogów ze szpinakiem i twarogiem.
- Na kaduka nam te pierogi? – zadumałyśmy się wespół z Irytująco Szczupłą Ciotką. – Dorzucili gratis? Będzie jadł w ramach protestu, że bezmięsna kolacja? Dziecku kupił?
- No jakże to! – zdziwił się Norweski naszemu zdziwieniu. – Do barszczu!
Mea culpa!
Gdy napomknęłam, że znalazłam znakomitą alternatywę dla słowiańskich uszek, których jednak nie sposób lepić z Dynią udrapowaną wokół szyi, najwyraźniej nie podkreśliłam kluczowej dla sukcesu przedsięwzięcia (po)wagi nadzienia.
Oprócz barszczu z włoskimi, grzybowymi uszkami była ryba po grecku, warzywna sałatka znana wszakże poza granicami Polski raczej jako ensaladilla russa albo insalata russa i teutońska sałatka z kartofla (Norweski sam sprokurował majonez).
Grę planszową Ciotka z poświęceniem wystała na społecznej liście w Instytucie Pamięci Narodowej.
Istniały wątpliwości, czy aby kapitalistycznie hodowany Norweski odnajdzie się w rynkowych realiach polskiego socjalizmu lat osiemdziesiątych.
Nie zdążył się nawet zgubić (!).
Tu się wepchnął w kolejkę przed, tu wymienił ocet na syfon, tu nagromadził i spekulował, tu Relaksy mi podkupił, tam przebiegle lutnął  kartą ‘remanent’ i jeszcze dołożył ‘pan tu nie stał’ [1].
W dwie noce i dzieci na kolonie wysłał, i pierwszą komunię wyprawił, i jeszcze telewizor sobie zorganizował.
Zaskakująco łatwo zintegrował się z gospodarką planową.
Za dnia rozrywki organizowała Dynia.
Tym samym do 'pseudonimicznie wydanego dzieła Anzelma Hopsztosa ‘CICONIA VITUPERANS’ Rozdział X (str. 302 i nast.) gdzie znajdujemy interesujący rozdział, poświęcony grom i zabawom towarzyskim naszych antenatów' [2] pewnego dnia będzie można dodać: ‘Wyskocz z flanki zza firanki’.

‘Wyskocz z flanki zza firanki’
Celem gry jest zgromadzenie wszystkich zebranych za firanką, opcjonalnie zasłoną (choćby i dymną). Gdy już wszyscy znajdą się za firanką, najkrótszy z zebranych daje znak do wyskoczenia zza firanki. Przy wyskakiwaniu uczestnicy zobowiązani są krzyczeć, piszczeć i przewracać oczami tak, aby przyprawić o utratę zmysłów nieistniejącą widownię. Czas trwania zabawy: do dwunastu godzin lub dłużej.


©kaczka



[1] Gra dostarcza wzruszeń, ale ślizga się po temacie. Żal, że niewykorzystano wątku kartek na mięso, czy benzynę. Brak wątku kombatantów wojennych. Aż krzyczy, by skręcić ku kartom szans jak w Monopoly i wprowadzić do rozgrywki element przypadku! Ot choćby takie ‘opóźniona przedświąteczna dostawa cytrusów z Kuby: tracisz dwie (sic!) kolejki’ lub ‘dziecko, które trzymasz na ręku ma siedem lat, kolejka siłą wyrzuca cię ze sklepu’. W grze płyta z dwoma filmami dokumentalnymi. Pierwszy – zbyt wysoki poziom abstrakcji, by na nim Norweskiemu lub Dyni tłumaczyć polskie lata osiemdziesiąte. W drugim prawie wyłącznie zgorzkniale o poniżeniu, upodleniu i upokorzeniu.



[2] Za Mistrzem Konstantym Ildefonsem

984-985

[21-22 Dec 2011]

(...)
W umysłowym zaćmieniu wpuściłyśmy wesołą gromadkę dziatek do sklepu pełnego świątecznych dekoracji.
Z wenckiego szkła, miśnieńskiej porcelany, chińskiej terakoty.
Dynia do ceramiki dobierała się metodycznie z archeologicznym zacięciem, ale taki Noecjusz parł jak kombajn, a Klaudyna machała rękami jak młóckarnia.
Cud wigilijny, że uchował się Jezusek z kompletu za tysiąc pięćset osiemset.
Sklep był wąski i jednokierunkowy, z założenia kolejka powinna sunąć metodycznie, ze stałą prędkością jak w mauzoleum, tymczasem Dynia poważnie zablokowała ludzki strumień przykuwając się do płotu kolejki wąskotorowej.
Wynosiłam ją z płotem pod prąd.
Kilkakrotnie.
Wieczorem Dynia w filcowej pidżamie wybrała się z nami pić grzane wino i śpiewać lokalne kolędy.
Dziś z wiosennego mroku wyłonili się kolędnicy i zadęli w trąby i puzony.
W lodówce indyk i żurawina.
Święta.

(...)


©kaczka

983

[20 Dec 2011]

(...)
Wczoraj.
Wczoraj po raz pierwszy w powitaniu zarzuciła mi ręce na szyję i zaplotła je w precel, aby się przytulić.
Tym jednym świadomym gestem uwolniła uczucia, o których istnieniu nie miałam pojęcia.
Nie wiem, jak je wyłapać i upchnąć z powrotem.
Czuję się bezbronna.

(...)
Wyraz twarzy ochronki, gdy wręczyłam jej pudełko paracetamolu w czopkach mógł jako żywo wystąpić w filmie dokumentalnym 'Doktor Livingstone ofiarowuje tubylcom z zaginionego plemienia kostkę Rubika'.
Kilka godzin później, gdzieś między bakteriami, zadzwonił telefon. Ochronka skonsultowała sprawę ze związkami zawodowymi ochronek.
Debatowały babiny długo i wszystkim im wyszło, że aplikowanie czopków jednak podchodzi pod molestowanie seksualne.
Mogłabym podjąć się analizy tego wniosku, zajrzeć w jakieś podejrzane pakamery miejscowych mózgow, ale studia nad życiem płciowym tubylców to raczej temat dla Bronisława Malinowskiego.
... i że nawet jeśli krwią podpiszę i zaświadczę to nie?...
Nie.
Popieram rozumną profilaktykę, propedeutykę, politykę (z naciskiem na rozumną). Jestem przeciw ofiarom z ludzi (w tym wypadku z Dyni kłusującej z odzębną podgoraczką, której to podgoraczki nie można ugasić syropem z sacharynowo-sorbitolowych przeciwbólowych pseudotruskawek).

(...)
Jest moja córką, choć wyjada z garnka gotowane brukselki jak landrynki.
(Fuj.)
Jest moją córką, bo Brzechwa malowany kreskami przez Butenkę – najbardziej zaczytana książka mojego dzieciństwa – staje się powoli najbardziej zaczytaną książką jej dzieciństwa.
Płowy hobbit w zbyt dużej, filcowej piżamie siada wieczorami pod łóżkiem, przewraca stronę za stroną i czyta.
Gdy nocami targała nią gorączka, wciskała się na kolana i sięgała po tego Brzechwę, a przecież tyle innych książek!
Coś hipnotycznego musi być w tych kreskach.

©kaczka

982

[18 Dec 2011]

Lokalna babeczka ze żłobem i Jezuskiem.


©kaczka

980-981

[16-17 Dec 2011]

(...)
Kumulacja dań z indyka.
Trzy świąteczne obiady pod rząd, a w każdym ofiarny indyk w sosie.
Tradycja.
Zatem indyk, brukselka w bukiecie warzyw, potem świąteczny pudding, na głowie papierowa korona i obowiązkowy, coroczny grymas, że ten żarcik wypadający z wybuchowej tutki mocno odgrzewany.
(Z tutek mam w tym roku artykuły najpierwszej potrzeby, a to łyżkę do butów, a to taśmę mierniczą, a to komplet miniaturowych kręgli.)
Zwieńczeniem tygodnia świąteczne przyjęcie dla młodocianych.
Kryptonim operacyjny: Sodoma i Gomora.
Jeśli kwiczą ze śmiechu to wszyscy na raz, za to z rozpaczy wyją na zmiany. Pewnie dlatego, aby ilość decybeli zawsze przekraczała dopuszczalną dawkę huku, hałasu i łomotu.
Rwą sobie z rąk, próbują przenosić choinkę, formują nietrwałe koalicje, obalają rządy.
Przełomy i przewroty.
Głównie przewroty.
Od popychania i rozpychania.
Nad tym wrzaski: komu kawy, komu wina, komu więcej wina, komu piernika, komu indyka, komu słowiańskiej galaretki, komu iberyjską tortillę, komu lokalną babeczkę ze żłobem i Jezuskiem...
Noecjusz znalazł i zutylizował bębenek, Klaudyna próbowała wymusić kłus na plastikowej nieruchomej żyrafie, Rubenito pokrzykiwał Vamos!, Dynia odkrzykiwała Amos!, ArtuRRRo jako jedyny brylował manierami, liczył do piętnastu i krzesał zdania wielokrotnie złożone. Wariat z tego Ananiasza?
Po.
Potem.
W zadumie nad zgliszczami.
Tam klocek, tam wdeptana czekolada, tam niezidentyfikowana kałuża, tam zamordowany bałwan, tam wykastrowany Winfred Pierdoła, tam wyskubana choinka...
- Przyznasz, kaczko, że dość odważnym z twojej strony było rozstawić po domu zapalone świece?
Przyznam, że głupim.


(...)
Dynia i Rubenito większą część imprezy spędzili za kulisami.


©kaczka

979

[14 Dec 2011]

(...)
Kalendarz adwentowy ze świnią Peppą vel Peppiną nosi ślady włamania.
Niezidentyfikowany zbrodzień próbuje wyważać palców łomem kolejne zamknięte witryny.
- Czy wiesz coś o tym, córko, hę?  – konfrontuje płowego hobbita z dowodami przestępstwa.
Fuszerka tych włamań wskazuje na początkującego grasanta.
- Noł, noł, noł! Niejn! – odpowiada córka a to w narzeczu hrabstwa, a to miedzydialektyczną hybrydą  i bezczelnie wygraża mi przy tym wskazującym palcem.
Moim gestem, ojca gestem, gestem ochronki.
Trudno przy tym zachować twarz Torquemady.

(...)
Dynia zaczyna przebierać w językach.
Dynia rozumie.
- Oto kres dnia, Dyniu... i bór czerni się na kształt ogromnego gmachu; słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu... Czas spać, czas spać... – powiadam mową przodków, a tu Dynia pierdut! jak nie łupnie jestestwem o podłogę w pseudotężcowym ataku drąc się Noł, noł, noł!
Ciastko, książka, świnia Peppa –  wszystko to w słowie ma moc koić stargane Dyni nerwy i restaurować wieczorną sielankę.
- Schlafen, Dyniu, schlafen.  – mówi Norweski w narzeczu i Dynia łup, i wiatraki rąk, i wrzask.
Keks, Buch oder Peppa Schwein, trochę neutralnego der, trochę das i ani śladu dramatu.
Choć – z kronikarskiego obowiązku – bywają i takie wieczory, gdy w odpowiedzi na ‘czas spać’ Dynia staje u drzwi i spolegliwie wskazuje palcem w niebo, na mansardę z łóżkiem.
Rzadkie wieczory.


©kaczka

976-977

[11-12 Dec 2011]

(...)
Miałam pracować w domu.
Nieskonfigurowałam się.
(Podobno.)
Z pracy w domu mam więc głównie stos rozpoczętych dokumentów i siedem litrów rosołu w nowym garnku.
Gdy wrzucam nici makaronu do nowego garnka, po raz pierwszy nie muszę na nich siadać, by upchnąć je pod pokrywką.
(Zaryzykuję, że upływa przynajmniej kwadrans od momentu wrzucenia do chwili, gdy uderzą w dno i echem zakomunikują lądowanie.)
Z pracy w domu mogę spacerem pójść przez wieś i odebrać ochronce dziecko.
Krzepiące jak rosół.
To idę.

(...)
Krępa, norweska kosodrzewina.


©kaczka

971-975

[8-11 Dec 2011]

(...)
KLIK KLIK

(...)
Ciociabecia przeniosła się z Bullerbyn na Wyspę i zamieszkała za końcem świata na lewo.
Koniec świata ma swój kod pocztowy.
Kto nie wierzy, niechaj sprawdzi.
RG20.
Odwoziliśmy wczoraj ciociębecię do domu po przyjemnej kawie z piernikiem i naszej półdziennej szychcie na świątecznym kinderbalu... i za końcem świata na lewo było wąsko, bezludnie, autobus raz na tydzień, a gdy wysiadłam z samochodu wpadłam po kolana w ruchome piaski i bagna.
Za końcem świata na lewo – tak utrzymuje ciociabecia – jest instytut, który ciociębecię zatrudnił.
Instytut ściśle tajny.
Ciociabecia ulokowana w ogromnym, pustym motelu z prysznicem na korytarzu.
Do najbliższej wsi przez pola i krowy.
Do miasta – autobusem raz w tygodniu.
- Jeszcze nie musicie się odkażać – powiada ciociabeciajeszcze nie pracuję z żywym materiałem...
Brama do instytutu, na jednym zawiasie, skrzypi targana wiatrem.
Egipskie ciemności.
Opustoszałe, zrujnowane budynki.
... niewykluczone jednak, że w ruinach jest winda, która dzień w dzień wiezie ciociębecię dwadzieścia pięter wgłąb ziemi, gdzie chrom, szkło, technologia i przeciwciała przeciw wszystkim dostępnym na ziemi wirusom... lub gdzie genetycznie zmodyfikowana Mila Jovovich hasa sobie wśród smutnych zombie.
Tego ciociabecia nie mogła nam zdradzić.

(...)
Jak dobrze, że zainwestowaliśmy w made-in-azja bombki z taniej sieci, a nie w osiemnastowieczne, ręcznie malowane ozdoby choinkowe z weneckiego szkła inkrustowane złotym pyłem.
Jak dobrze, gdyż by przystroić norweskie drzewko, tak gęste, że wśród konarów wciąż spodziewamy się znaleźć parę norweskich wiewiórek... gdyż by przystroić drzewko Dynia wyciąga zawleczkę i rzuca bombką w choinkę.

(...)
Pierwszym, co uczyniła Dynia, gdy wparowała na kinderbal, było przebiegnięcie przez posesję, zlokalizowanie i zgromadzenie wszystkich materiałów i publikacji, które zawierały choćby wzmiankę o świni Peppie.
Niektóre zgromadziła po dobroci, niektóre fizyczną lub psychiczną przemocą, by następnie okopać się z łupem na kanapie, opcjonalnie w ogromnym plastikowym samochodzie.
Większość imprezy – z wyjątkiem czasu przystawek i przekąsek – Dynia spędziła kontemplując kolekcję lub sycząc ‘noooooł’, do tych, którzy szarpali za drzwi limuzyny.
Prezent, który przypadł Dyni w udziale – zestaw do trymowania pluszowych czworonogów – przyprawił o palpitację i wypieki inne dziewczątka. Inne dziewczątka darły go sobie z łap i zdzielały się po głowach szczotkami, suszarkami i polietylenową żywnością dla polietylenowych wypchańców.
Dynia unosiła wzrok znad lektury i kompletnie nie rozumiała, o co ten ambaras.



©kaczka

971

[7 Dec 2011]

(...)
KLIK KLIK  

(...)
Jak ta Dynia pomaga!
I podłogę umyje, i stół ścierką przetrze, i kapcie przyniesie, i pralkę opróżni.
Naczynia do szafek pochowa.
(W porcelanowych naczyniach mamy przez to pierwsze śmiertelne ofiary.)
W pakiecie jest też opcja: i zakupy zrobi.
Dynia biegnie przez teutoński z nazwy supermarket i wrzuca do wózka to, co uzna za stosowne.
Beztłuszczowe czipsy, kawior, krwawą kiszkę, puszkę buraków, ostrygi, napój energetyzujący, musującą witaminę, krem przeciw zmarszczkom, świąteczny pudding, pięć zgrzewek jogurtu, wędzony ser bawarski, torbę cukru, puszkę piwa, kartofel, komplet czekoladowych lizaków, mieszankę party-mix, karton włoskiego placka, butelkę mleka...
Biegnie, przynosi, wspina się na palce, wrzuca.
Czego nie może unieść, deponuje pod wózkiem.
Odbiega.
Przynosi.
Za plecami Dyni odkładamy na półki to, co naniosła.
Za plecami, żeby dzieciny nie zniechęcać.
Kawior na lewo, ostrygi na prawo, kiszka na wprost – koordynuję semaforem ramion.
Norweski pospiesznie odkłada.
Szarpiemy się o puszkę piwa i wędzony bawarski.
Ja wyjmuję z chwytnych Dyni łapiątek butelkę koniaku i słoik ogórków.
Dynia zagląda do wózka i marszczy brew w zdziwieniu.
Za chwilę rozpracuje podstęp.

(...)
Dwieście kilometrów dziennie.
Prawie tak, jakbym dzień w dzień dojeżdzała do pracy ze Szczecina do Poznania.
Prawie.
Zwykle można regulować zegarki.
Zwykle jest gładko.
Pociąg połyka i wypluwa na wybranej stacji.
Gorzej, gdy efekt domina.
Sekwoja na torach, spóźniony autobus, samobójca albo płonące hamulce.
Tak jak dziś.
Dziś wróciłam do domu, tak jak o świcie pogłaskałam śpiące dziecko, zjadłam śniadanie i przeszło mi przez myśl, że mogłam tam zostać na tym dworcu, zdrzemnąć się na ławce i wsiąść w pierwszy pociąg powrotny.
Ot tak.


©kaczka

969-970

[5-6 Dec 2011]


(...)
KLIK KLIK  

(...)
Wraz z osiemnastym miesiącem Dyni napłynął disklajmer.
Wydaje ci się, że twoje dziecko jest dwubiegunowe? emocjonalnie niestabilne? ciskają nim frustracje?
(Delikatnie ujmując?)
Bez obaw, rok, może dwa, i mu przejdzie.
(Rok? Dwa!)
Wczoraj Dynia pizgnęła we mnie butem.
Proponowane paputy nie spełniały nieokreślonych oczekiwań, więc zirytowana wyrwała mi jeden z ręki i pizgnęła.
Chciała chodzić po domu w kaloszach.
Zaparła się również, że pozmywa talerze.
W tym celu rusztowanie z krzesła, czerwona szczotka i dziecko z głową w zlewie.
Co mnie podkusiło, by pokazać jej jak się operuje butelką detergentu?
Gdy w pomieszczeniu już opadła piana, przyznałam jej rację, kalosze byłyby jak znalazł.
- Dyniu, Dyniu, pora wytrzeć podłogę albo budować arkę! – rzuciłam w przestrzeń nie przewidując doniosłych konsekwencji.
Dynia zastygła, odmalował się na jej fizis złożony proces myślowy, wyszła z kuchni,  wróciła z tkaniną i wytarła podłogę.
I krzesło.
I siebie.
Gdybym chciała się przyczepić... mogła w tym celu użyć ścierki, a nie świeżo wypranej Norweskiej pidżamy ściągniętej prosto ze sznurka.

(...)
Może to strzał w stopę, ale wolę ją jako zakładniczkę emocji niźli poprzednie wydanie – bezwolny, bezmyślny tobołek.

(...)
Rubenito po dwóch tygodniach rozłąki wręczył dziś Dyni na powitanie swój skarb największy.
Astronautę Buzza.
Wypada chyba odtąd o Rubenicie per El boyfriend albo i El narzeczony.

(...)



©kaczka

964-968

[1-4 Dec 2011]

(...)
KLIK KLIK 

(...)
Pięć dni w pociągach.
Należy mi się spa.
Spa(nie).
Po kres wszechświata.
Norweski na kursie  ‘Dziecko w tydzień’ osiągnął kolejne stopnie wtajemniczenia.
- Cztery filiżanki [1]  kawy! Cztery! Uwierzysz. Każda mi przy niej wystygła. – podliczył o zachodzie słońca, gdy już podniósł z podłogi i rozstawił na półkach aleksandryjską bibliotekę nieletniego bibliofila.
(Skąd te wszystkie książki?)
Naprawdę?(!)
Że Dyni nie interesuje zapotrzebowanie protoplastów na płyny mniej lub bardziej izotoniczne?
Niemożliwe(!)
Nie chcę dokładać sobie pereł do korony męczęństwa, ale był czas, gdy Dynia miała w nosie matki podstawowe fizjologiczne potrzeby.
Zimna kawa to nic w porównaniu ze szlabanem na wucet.
...
Pięciu dni w pociągach nie da się przepędzić bez strat na rozumie.
Nieprędko powtórzę ten eksperyment.
Moje piątkowe pojawienie się o świcie na peronie wywołało poruszenie wśród podróżnych.
- Jesteś pewna, że nie skleiły ci się kartki kalendarza? Czy wiesz jaki dziś dzień tygodnia? – pytali zatroskani o stan umysłu.
Nawet ten, który od poniedziałku do czwartku, dzień w dzień sprzedaje mi ten sam bilet, uniósł brew.
Piątek w pracy sponsorowała poniedziałkowa absencja ochronki i złudzenie, że uda mi się dogonić raporty, sprawozdania, opinie, faktury, tabele i wykresy.
Naprawdę?(!)
W piątek Norweski zabrał Dynię do balwierza.
(Szli tam chyba przez bagna albo balwierz oferuje kąpiele błotne?)
Zabrał maleńtasa, przyprowadził dziewczynkę o wzroście hobbita.
Dynia przycięta pod garnczek – stan oraz ilość uszu bez zmian – wydoroślała.
Wydoroślała i w gestach.
Spożywa łyżką, rozdziela okruchy żywności pomiędzy członków rodziny (stada?), czyli ojca, matkę i świnię Peppę, zaśmiewa się do łez z dziecięcych slapstików w telewizorze (ktoś usiadł na placku, poślizgnął się na bananie, komuś z pudełka wyskoczył pajacyk, MAMA! MAMA! [Patrz mama jakie to śmieszne!] MAMA! MAMA! Dzięki ci BBC za wesołą trupę Justina, który tak ochoczo robi z siebie idiotę), książkę o świni wywęszy na kilometr...
- Jaki kretyn rozstawia to na wysokości dziecięcych  łap? – sarka Norweski przy niedzieli odrywany od filiżanki kawy po raz pentylion piąty.
Azymut Dyni – półka magazynów dziecięcych w supermarkecie.
- łał! – krzyczy Dynia w zachwycie na widok najnowszego wydania (w bonusie Peppa z podejrzanego plastiku przerobiona na telefon gdzieś w Tajwanie lub Wietnamie).
(Irytujące łał! trwale wdrukował w Dynię Chudy Noecjusz.)
Od magazynu Dynię można odczepić tylko chirurgicznie.
Odczepiamy naprzemiennie między kolejnymi łykami stygnącej kawy.
Dynia protestuje.
(Nadzieja, że opieka społeczna nie odbiera w niedzielę telefonów od zatroskanego społeczeństwa.)
- Kretyn, powiadasz, Norweski?
Szczerze wątpię.
Padamy ofiarami wyrachowanego marketingu na wysokości dziecięcych łap.
(Co przypomina widoczek z teutońskiego supermarketu przy kasie z etykietą: tu płać z dzieckiem bezpiecznie, tu brak słodyczy. Słodyczy może i brak, ale zapalniczki, żyletki, zapałki, guma do żucia i prezerwatywy we wzorek i owszem...)
Nawiasem, wyrachowany marketing wcisnął nam adwentowy kalendarz.
Na kalendarzu jak to w Adwencie – świnia.
Fascynuje mnie miniaturyzacja czekolady, która nastąpiła w ciągu ostatnich dwóch dekad.
W okienku trzynaście kalorii.
To ze skąpstwa, czy w ramach profilaktyki otyłości u nieletnich?
Merry Christmas from Peppa and George!
Aż dziw, że nie Season's Greetings.

[1] Pijamy w kubkach, ale o ile lepiej brzmi filiżanka!


©kaczka

962-963

[29-30 Nov 2011]

(...)
KLIK KLIK 

(...)
Jest Norweski od poniedziałku zakładnikiem Dyni, gdyż ochronka nadal na Barbados.
Norweski - ojciec domowy.
Gdy wracam z pracy, odczytuję z Dyni plan dnia.
Na Dyni plama z zupy, plama z jogurtu, plama z kredek woskowych, seria plam z ziemi, plama z błota, zaciek ze smarków, zaciek z mleka, dżem wtarty we włosy, koty kurzu na plecach, kromka chleba w gorsecie, klej na rękawach, skrawki papieru trwale przyklejone klejem do rajstop, kamienie po kieszeniach, jeden kapeć, nos ocierany rękawem...
Nade wszystko zaś na Dyni trwałe zadowolenie, zaryzykowałabym nawet, wniebowzięcie.
W tej charakteryzacji nadawałaby się do roli Oliwera Twista.

(...)
W poniedziałek Norweski – odnotujmy, nie bez oporu – zabrał Dynię na zajęcia chóru. Do biblioteki.
Był to Norweskiego debiut biblioteczno-artystyczny.
Dynia podobno odmówiła śpiewania i zajęła się inwentaryzacją księgozbioru.
(Dynia lubi czytać.)
Śpiewał Norweski.
I o eksplodującej łasicy, i o autobusie, i o gwiazdce, co twinkle twinkle, i nieśmiertelny szlagier o farmie.
Nieświadom, że zajęciami chóru dla nieletnich rządzą prawa dżungli pozwolił sobie wydrzeć pacynkę i świńskie oink! oink! w partii solowej zmuszony był krzesić bez wsparcia rekwizytów.
Krzesił z entuzjazmem.
Może mi się przywidziało, ale na wieść, że to ja przyprowadzę Dynię za tydzień, spotkana na ulicy bibliotekarka wydała z siebie odgłos ulgi.

(...)
Hrabstwo włączyło światła na ścieżce Hatifnatów.
Nie chciałabym być niewdzięczna, ale ustawienie na długości stu metrów czterdziestu słupków, z których każdy wciąż jeszcze emanuje tysiącwatową, sodową żarówką odbieram jako zemstę za moje  ‘i rzucę na was klątwę, jeśli złamię nogę’.
Teraz już nic nie złamię.
Oślepnę.
Zapowiada się Dzień Tryfidów.


©kaczka

961

[28 Nov 2011]

(...)
KLIK KLIK 

(...)
Realizowane przez Dynię i Rubenita standardy opieki nad plastikowym potomstwem charakteryzuje głównie nieskrępowany entuzjazm.
Tak nieskrępowany, jak i krótkodystansowy.
Po serii kompulsywnych czułości, wspólnego wtykania plastikowych butelek mleka we wszelkie dostępne otwory plastikowego potomstwa, czesania nylonowych włosów szczoteczką do zębów i ocierania plastikowych łez ścierką do podłogi, błyskawicznie nadchodzi moment, gdy nieletni opiekunowie wyszarpują sobie prawa rodzicielskie.
Jedno za głowę, drugie za nogi.
Bez zmiłowania.
Chrzęst plastikowych stawów, wytrzeszcz plastikowych gałek ocznych, czasem w spontanicznej (samo-rzutnej!) amputacji oderwie się jakaś kończyna dolna lub górna. Oderwie się i rzucona poszybuje.
...
Kładzie się to cieniem na przyszłość Juana Ramona Alonso Fernanda, który nieświadom wciąż jeszcze beztrosko pluska w toni wód płodowych wypukłej matki Rubenita, a dołączy do wesołej gromadki wczesną wiosną.
Będzie najdłuższy w rodzie?


©kaczka

953-960

[19-27 Nov 2011]

(...)
Dziecko – tak poucza przewodnik po wielojęzyczności – będzie budować swój wokabularzyk ze słów, które są mu przydatne.
Przeto, co i nie dziwi, wokabularzyk Dyni obsesyjnie krąży wokół wydarzeń kuchennych i poleruje się o kulinaria.
- Ecze, ecze, ecze! – skanduje Dynia pod lodówką.
Eeee... co u diaska?
- Leche? – rozwiązuje szaradę matka Rubenita podczas wychodnego wiejskich matek.
Wynika, że nazwy drinków i koktajli Dynia skanduje po iberyjsku.
Ciotka Hochzeit, która zapowiedziała się ze świąteczną wizytą, chlubi się, że przerobiła Unidad 12 z podręcznika dla średniozaawansowanych.
Będzie jak znalazł.

(...)
Dynia kaszle.
Smark dzienny spłynął w nocny kaszel.
Kaszel targa Dynią od tygodnia.
Na kaszel miejscowa służba zdrowia zaleca paracetamol w syropie.
Podawać ad infinitum.
(Pytam służbę o wpływ paracetamolu ad infinitum na wątrobę człowieka o rozmiarze osiemdziesiąt sześć centymetrów, służba unosi brew i tłumaczy, że wątroba potrafi wszak jak feniks z popiołów).
Prowadzam Dynię przed oblicze służby dość regularnie, by wykluczyć agresywną inwazję smarku na płuca.
Służba ma tę wyższość, że operuje stetoskopem.
Ta częstotliwość kontaktów – coraz bardziej ponad moje siły.

(...)
Pobyt Frau Norweskiej bez ofiar w naszym okopie.
Ja w pociągach, Norweski w pracy, a Dynia niepostrzeżenie nakreśliła granice swojej nietykalności.
- NOOOOOOOOO! – rzecze Dynia głosem z trzewi, gdy rzeczy mają czelność toczyć się nieautoryzowaną przez Dynię koleją. Gdy ostrzeżenie nie pomaga, Dynia dorzuca teatralne efekty specjalne.
Wrażliwy gotów się przejąć.
Na taką Dynię Frau Norweska (konstatuję z nieskrywaną satysfakcją) nie była gotowa.

©kaczka

Tymczasem...

KLIK KLIK

948-952

[15-18 Nov 2011]

(...)
Ciągnie jesienią.
W szczelinie między dniem a nocą pociągi przypominają ogromne, luminescencyjne, bezszelestne gąsiennice.
Peronowa jesień błyskawicznie studzi kawę w papierowym kubku, sezonowy syrop Merry Christmas wytrąca się na dnie, tradycyjne ciastko przyozdobione pudrowaną choinką trwale zalepia. Nie pamiętam, gdzie zostawiłam szalik.
Połyka mnie gąsiennica.
W pociągu przejrzę rachunki.
Ustalę jadłospis.
Napiszę list.
Zwinę przędzę w kłębek.
Spakuję paczkę.
Owinę prezent w kolorową bibułkę.
Mój train-office.

(...)
Infekcja trwa średnio dziesięć dni. Dwadzieścia dziecięcych infekcji rocznie to norma. - taki wgląd w medyczne statystyki przyniósł Norweski z przychodni, do której zabrał zakasłaną Dynię.
- Jesteś pewien? Dwadzieścia? Na jedno dziecko? Na jedno dziecko, czy na całą wieś? - niedowierzam. Norweski się obraża.
Glut zstępuje, Dynia kaszle i ma febrę.
Matka warująca sypia na dywaniku pod dziecięcym łóżkiem.
Dziesięć dni razy dwadzieścia? Dwieście dni?! Ponad pół roku w uzasadnionej chorobie, glucie, kaszlu i smarku? Ponad pół roku na dywaniku?
Lepiej zainwestujmy w futon.
O trzeciej w nocy wystudzona Dynia podrywa się z łóżka, żąda ekscerptów antologii Brzechwy czytanych z podziałem na role, a gdy matczyna interpretacja ją nudzi, opracowuje odważną, wyzwoloną choreografię pod ‘Schlaf, kinder, schlaf’, które wydobywa z siebie brzuchomówcza, mechaniczna owca, gdy pociągnąć ją za sznurek wystający z zadu.
Szpagat tu, szpagat tam, pas de deux ze świnią Peppą, sekwencja ćwiczeń przy drążku.
Isadora Duncan w piżamie w paski.

(...)
Ochronka, która wydała wczoraj Dynię febryliczną i nieszczęśliwą, przejechała dziś pół wsi, aby oddać łyżkę.
Oddała głupią łyżkę ze stali edelstahl nierdzewnej, a ni słowem nie zająknęła się o bieżące parametry Dyni.
Przyznaję, odebrałam to jak cios w przeponę.
Może to przez Reisefiber. Ochronka odlatuje na dwa tygodnie do Honolulu (biorąc pod uwagę czesne w ochronce, aż dziw, że jedynie do Honolulu, a nie na Proxima Centauri klasą biznes.).
Może to dlatego, że dziecko i febra to na Wyspie połączenie tak oczywiste, jak herbata z mlekiem.
A może dlatego, że nie ma tu co, durna kaczko, szukać sentymentów...
Ochronka jest przedsiebiorstwem opiekuńczym i tyle.


©kaczka

947

[14 Nov 2011]

(...)
Dynia – miniatura człowieka – zaczyna nadawać w ludzkim na naszej częstotliwości.
Nasza cywilizacja nie jest na to gotowa.
- O co jej, u diaska, z tą wydrą? – zachodziliśmy w głowę pół niedzieli, bo Dynia uparcie nadawała sygnał: Ater! Ater! Ater!
Otter?
...
...
...
???
... dopiero, gdy przedstawiła stosowną pantomimę, dopiero, gdy wyjęła rekwizyty w postaci naczyń kuchennych, spłynęło na nas natchnienie.
Water!
(Z akcentem wiejskiego bumpkina z Yorkshire.)
Mam mieszane z tego uczucia.
Chłonie miejscowy przez osmozę.
Pół roku w ochronce. Tydzień w tydzień.
Nic dziwnego, że ater! a nie równanie ciągłości strugi, albo fundamentalne zagadnienia lepkości cieczy.
Gdybyż tylko ta ochronka mniej frywolnie podchodziła, do nie tak w końcu licznych, reguł własnej, praojców gramatyki!
Żebym nie musiała czytać w listach, że, dla przykładu, Dynia has took.
Bo skoro tak pisze ochronka to i pewnie tak do Dyni mówi.
Wziołam i poszedłam.
Na razie ciągle jeszcze pocieszam się, że ater! powiedzieć łatwiej niż równanie, lepkość lub strugi.
Tak jak ta! zamiast thank you!

(...)
Patriotycznie.




(...)
Pół roku w ochronce.
Pół roku w pociągu.
Jestem znużona.

(...)
... a u Hawajskich w sobotę baranie steki na masełku...



©kaczka

941-946

[8-13 Nov 2011]

Dynia zdradziła ideały sufrażystek.
Dynia sprząta, gotuje, układa w szafach porcelanowe talerze, rozwiesza pranie, przynosi kapcie, wyciera podłogi, ściera kurze, karmi plastikowe dzieci.
- Może samochodzik, Dyniu? – wabię czerwoną furgonetką. – śrubokręt, obcęgi, młotek, liczydło, abecadło, procesor tekstu, załogowy lot na Marsa?
Dynia energicznie zaprzecza, gdzieś z wysokości trzewi, głosem niskim, artykułuje bardzo wyraźne OH NO!, pospiesznie oddala się w stronę kuchni, gdzie przyozdabia zapiekankę naręczem brokułów.
Kosztem brokułów.
Kosztując brokułów.
Idyllę przerywa dopiero histeria na widok zapiekanki znikającej w piecu.
Ochronka realizuje program dziewiętnastowiecznej pensji dla panienek?

(...)
Proszona o udostępnianie nosa w celu wlewania weń kropli (glut wycofuje się powoli), Dynia aranżuje swe zrezygnowane jestestwo na podłodze i bez protestu (!) pozwala sobie wlewać.
Odnotowuję: zachowanie radykalnie odmienne od ojcowskiego.

(...)
Tydzień zlepił mi się w jedną bryłę dni.
Równie burą jak wczesnoszkolne eksperymenty z plasteliną dostępną onegdaj w trzech kolorach: burym, burszym i brudnym.
Radość życia utraciłam już przy wtorku.
Coż gorszego niż poniedziałkowy Hawajskiego monolog w pociągu o świcie?
Ten sam monolog, ten sam! O rzeźniku i szampaniku odtworzony o tej samej porze we wtorek.
Czwarty od stałej obsady pociągowego stolika był w poniedziałek nieobecny, więc kara i odpowiedzialność zbiorowa.
Świąteczny jadłospis Hawajskich odtwarzam na wyrywki.
(Złośliwie parsknęłam przy niespodziewanym wyznaniu Hawajskiego: ‘Tyle wypoczynku! Tyle! Nie miałem nawet sił, by zrobić coś z włosami…’
Hawajski jest łysy na czubku, na łyso ma przystrzyżone kępki nad uszami, więc pytam, co zrobić z włosami?
Przykleić?)
Reszta tygodnia pod kilem, głównie roztrząsając retorycznie dosyć filozoficzną kwestię: czy to miejscowe, czy może pangalaktyczne, że jawi się jakimś wyjątkowym nietaktem (AAAAAAA!!! Kaczko!!! AAAAAAA!!!), wytknąć publicznie, słowem uprzejmym, acz szczerym, że ktoś nie dopełnił obowiązków zawodowych?
Bo ja, na przykład, swoich głupio ciągle jeszcze dopełniam, a przecież i ja mam w zanadrzu listę przeszkód, na które mogłabym się przyjemnie licytować.
Ukoronowaniem, sobota Matek Stowarzyszonych.
Sala zabaw dziecięcych.
Inferno.
Do szpiku nienawidzę.
Hałasu, tłoku, brodzenia w smarkach i plwocinach, nieracjonalnego szaleństwa, wycia, pisku, przepychania, skakania i tratowania na oślep, potu, smrodu skarpet i odoru jedynego dostępnego chyba tu proszku do prania.
... i nie ogarniam, że są rodzice, którzy w to wpuszczają raczkujące niemowlęta sami rozsiadając się na kanapie za płotem? Za to ja, Matka Nieustającej Pomocy na kolanach przez te rury, baseny, siatki, zjeżdżalnie.
Za Dynią.
R-E-W-E-L-A-C-J-A (!).

Do szpiku nienawidzę.
Byłoby prościej, gdyby Dynia w te szachy w kąciku, a nie, że przymusowy (dla mnie) kontakt z (jej) grupą rówieśniczą.
Wymięta do granic z grymasem patrzę w poniedziałek.



©kaczka

938-940

[5-7 Nov 2011]

- Nic, zupełnie nic nie robiłem przez weekend. - oznajmił światu Hawajski.
I chwała Bo...
Przedwcześnie!
… zamówiłem indyki, i gicz cielęcą, i przepiórki, i bażanty, i pół prosięcia na dwudziestego szóstego, a kolejka u rzeźnika oplatała parking pięć razy…
(Noszę od świtu wyżłobiony  w moim mózgu irytującym, tępym falsetem jadłospis świątecznego obiadu u Hawajskich.)
… a na śniadanie w niedzielę była jajecznica, i tosty, i szampanik...
Przy szampaniku pociąg wjechał na stację.
Wysiadłam.
Na szczęście.

(...)
Dynia znika w przedpokoju, gdy wraca ma w jednym ręku wszystkie egzemplarze swego odzienia, w drugim - większość obuwia. Nie jest Imeldą Marcos, ale nadrabia nosząc nasze.
- Go! - mówi Dynia, a jej akcent nie jest naszym akcentem.
Dynia idzie, wychodzi, przeciska sie pod drzwiami, albo przez skrzynkę na listy.
Go! Go! Go!
Za progiem jest fascynująca nieskonczoność.
Infinitum dróg, kamieni, psów, kotów, kałuż, dżdżownic.
W sobote nauczyła się biegać.
Odtąd dociera do infinitum pięć razy szybciej.

(...)
Ich Dynia, Nasza Dynia.
Dynia i Dynia (a właściwie Dynja).
To po Ich Dyni, Nasza Dynia jest Dynią. Częściowo. Znacząco.
Nasza Dynia nieco wstrząśnięta, bo Ich Dynia do niej w takich śpiewno-chropowatych narzeczach. W takich nikt jeszcze z Naszą Dynia nie rozmawiał.
Storasyster - lillasyster - zgrabnie obsadziła społeczną drabinę Ich Dynia, a Nasza Dynia podporządkowała się feudalnym układom w zachwycie, że oto taka duża, taka boska Ich Dynia chce zadawać się z maleńtasem.
Ich Dynia - nieomylny autorytet, wykładnia dziecięcych obyczajów, studnia mądrości, wieża piękności, wzór do naśladowania. Nasza Dynia - czeladnik najdzikszych wybryków.
Rozniosły nam zagrodę w proch, popioł i drzazgi.
Winnam zbierać, zgarniać, składać, a snuję się po zgliszczach.
Nie wiem od czego zacząć.
Wypada odnotować na marginesie, że Nasza Dynia zjada tyle, ile chuda ośmiolatka.

(...)
Opowiedzieli nam o szkole, do której chodzi Ich Dynia.
W tej szkole, raz w roku, najstarsza klasa leci do Nowego Jorku, by aktywnie uczestniczyć w posiedzeniu Rady Zjednoczonych Narodów.
Taka mała wiejska szkoła. Cały rok pracują nad rezolucjami.
W mojej szkole, wspominam teraz z pewną nostalgią, powiewem wielkiego świata był list od Dimy z Irkucka tranzytem przez Wiesiołyje Kartinki.

(...)
- Patrz, Norweski. - powiadam. - Już ze trzynaście razy mnie pocałowała. Och.
- Dziwisz się? Masz wąsy z dżemu.
[Kurtyna]

(...)
Okolicznościowo.



©kaczka

935-937

[2-4 Nov 2011]

Dynia z zawodu będzie prawdopodobnie angielską królową.
Jak i miłościwie nam tu panująca, tak i Dynia nigdzie nie rusza się bez torebki.
Mówią w ochronce, że nawet do obiadu zasiada z torebką.
...
Wróciłam z wywiadówki.
Ochronka podstawiwszy do wzoru zalety i wady Dyni, wyliczyła według wskazań ministerstwa intelektualne BMI i wyszło, że Dynia miejscami nawet wybiega przed szereg.
(Szereg jest lewostronny, ochronka, wiadomo, musi dbać o PR, więc choć nie wątpię w geniusz Dyni, nie skontaktowałam się jeszcze z Mensą.)
Koncentracja w mianowniku i Dynia przy dźwiękach Rydwanów Ognia dopada mety.
Mówią w ochronce, dać jej kredki i spokój na trzy kwadranse, dać jej plastelinę, znika na cztery.
(Przez pół godziny w zaskakującym skupieniu oglądała ze mną Murder Most Foul w czerni i bieli. Patrząc przez pryzmat ministerialnego wzoru, teraz już wiem, że nie znużył jej obraz. Dynia pewnikiem odgadła, kto zabił i dała sobie spokój z epilogiem.)
Gdy młodzież wyrywa sobie kudły, Dynia siedzi przy stoliku, patrzy z politowaniem i przegląda katalogi zabawek.
(To najwyraźniej jedyna lektura, którą zapewnia ochronka.)
Jak Florentyna Słowik opatruje, przytula i moralnie wspiera ofiary.
Zdaje się, że Rubenito Beksa i Mazgaj może jej nagwizdać.
Z zabawek Dynia wybiera Batmobil.

(...)
U stóp szklanej, szwedzkiej góry, na którą dzień w dzień jeszcze niedawno się wspinałam była ochronka i skwerek.
Ochronkowe dzieci niezależnie od warunków atmosferycznych wypasały się na skwerku odziane w kolorowe wodoodporne kombinezony i gumowce.
A to grzebały w błocie, a to dżdżownicę wyciągnęły, a to zjeżdżały na pupach po wiosennym, brudnym śniegu, a to lepiły bałwany, albo kopały nory w zaspach.
Pewnej zimy, pamiętam jak dziś, siedziały przed ochronką na ławkach i jadły podwieczorek.
Ćwiartki jabłek.
Było ciemno, na drewnianym stole świeciły zamknięte w latarenkach świeczki, mleko parowało w kubkach.
Rozczuliłam się.
Tak jak dziś, gdy Dynia po raz pierwszy w adekwatnym kombinezonie i w nowych gumowcach wyszła z domu w deszcz.
Jedyny problem, to deficyt pożądnych kałuż do pluskania.
(Braki w elektryce wieś rekompensuje jakością dróg i chodników?)

(...)
Bitwa pod Agincourt. Kredka na papierze. 2011.




©kaczka

933-934

[31 Oct -1 Nov 2011]

Najlepszy był smętny opos.
Konkretnie – pełnowymiarowa krzyżówka oposa z pancernikiem.
Ledwie weszłam do domu, ledwie zzułam buty, a już u drzwi stała gromada wyrzutków z krainy czaru i koszmaru, z krańca świata bądź nieznanych wód, ci odkopani przez Howarda Cartera lub tacy przebici osikowym kołkiem, a wszyscy oni domagając się próchnicogennych datków.
Kogóż tam nie było! Bezzębni, jednoocy, w białych prześcieradłach, w artystycznym makijażu, z garbem lub bez. Najzapobiegliwsi mieli ze sobą bezdenne torby na datki.
Najlepszy wszak był smętny opos.
Pobrał garść słodyczy włochatą łapą, wymamrotał spod ryja 'szczęśliwego' oraz 'dziękuję' takim głosem, jakby właśnie się dowiedział, że cały jego gatunek trafił do Czerwonej Księgi i odczłapał w ciemność.
(Wpływ kostiumu na charakter? Wpływ charakteru na wybór kostiumu?)
Dynia zgorszona moja rozrzutnością, porwała miskę węglowodanów i ukryła się z nią za kuchennymi drzwiami.
Założenia święta jej nie przekonują.
Dyni węglowodany w kolorowych papierkach potrzebne są, o dziwo!, wyłącznie  do dalszych zawansowanych studiów nad algebrą.
Pięć do pudełka po śmietanie, dwa do miseczki po jogurcie, po trzy do opakowania po serze wiejskim, z pudełka po śmietanie wyjąć jeden, dołożyć do miseczki, zawartość miseczki przesypać do śmietany, wyjąć garść i dołożyć do wiaderka po waniliowym kremie, dwa schować do różowej torebki, zastąpić kamyczkiem… zadumać się, pamięć operacyjna wyczyścić, wysypać wszystko na podłogę, zacząć od nowa…
-Yyyyyyy!!!
[w tłumaczeniu: Patrz matko, patrz ojcze, Fermat miał rację!]
- Spójrz, Norweski, jak ona uroczo i niewinnie igra z tymi kamyczkami! Jak ładnie i bez sensu przekłada te cukierki...

(...)


(...)
Zmiana czasu.
W torbie latarka.
Wieczorem przyłączam się do milczącej procesji naelektryzowanych Hatifnatów.
Wysiadamy z pociągu, przyświecamy sobie latarkami, bezszelestnie suniemy przez ciemności.
Elektryfikacja nie objęła jeszcze całej wsi.
Światło na Wyspie nie jest artykułem pierwszej potrzeby.

©kaczka

931-932

[29-30 Oct 2011]

(Sezon na dynie generuje mi słupki w statystykach bloga. Pisać o dyniach tuż przed Halloween to genialna strategia marketingowa.)
- Czy pamiętasz jeszcze, co robiliśmy dwa, trzy lata temu w piątkowe wieczory. – retorycznie drąży Norweski.
Drąży w dyni, ja wylepiam z ciasta palce umarlaków.
Co robiliśmy? Nie pamiętam. (Mogłbym sprawdzić w notatkach.)
Cokolwiek robiliśmy, na pewno nie było w programie wiwisekcji dyń, ani bezglutenowych ciasteczek dla radosnej gromadki nawet nie dwulatków.
Impreza u Klaudyny.
Wysyp dwunożnych dyń (przecena na dyńskie kostiumy w miejscowym supermarkecie i ‘sprawdź, czy aby na pewno zabieramy do domu nasze dziecko’).
Dynia jako dynia z kompletem kłów (bardzo na miejscu i czasie).
Dynia, która w castingu na superheroinę wygrałyby obecnie dzięki superwłaściwościom swego katarowego gluta, bawiła się nieźle.
(Choć bawiłaby się jeszcze lepiej, gdyby tak pozwolono jej wyjąć na podłogę wszystkie noże z kuchennej szuflady Klaudyny.)
Miałam i owszem, wyrzuty sumienia, że eksponuję obce dziatki na superglut Dyni, ale liczne obdukcje (niedwulatki nie negocjują, obce są im tajniki dyplomacji) wykazały, że wszystkim nieletnim lśnił pod nosem mniejszy lub większy glut, więc luz.
Okazuje się, że Dynia jest niezłą manipulantką.
Gdy na cito pożąda cudzej zabawki, produkuje sztuczne łzy, a cudze matki w obawie przed posądzeniem o hodowlę egoistów pospiesznie przynaglają swe dziatki do zrzekania się zabawek na korzyść.
Próbowałam apelować o sprawiedliwość. Bezskutecznie. No to luz.
Okazuje się, że Dynia umie.
Umie różne rzeczy, którymi nie chwali się w domu.
(W domu głównym zajęciem Dyni jest przesypywanie kamieni przyniesionych z podwórka do nieprzeliczonych pojemników po nabiale i według sobie tylko znanego algorytmu. Rzekłbyś, widząc skupienie na obliczu Dyniu, nie ma na świecie rzeczy bardziej pasjonującej niż zarządzanie żwirem.)
W menu u Klaudyny talerz ziemniaków, miska fasoli i blade kiełbaski.
Dynia zjadła, w nocy śniły jej się potwory.
Może rekwirowały jej kamienie?

(...)




©kaczka

926-930

[25-28 Oct 2011]

Podróże pociągiem są jak przez kalkę.
W każdy poniedziałek z E. jedzie kobieta z talerzem muesli.
W S. zawsze wsiada miłośnik łamigłówek logicznych. (Ma sudoku w telefonie i zajmuje miejsce dla inwalidów.)
W A. – ten ze złotym na szyi łańcuchem, srebrnymi bransoletami, włochatą piersią i w hawajskiej koszuli.
Jest zawsze pierwszy w wagonie, mniemam, że musi stratować niejednego w walce o dostęp do drzwi, albo tkwi we wskazanym sektorze dworca od północy? (A. to bardzo popularna stacja.)
Hawajski zajmuje miejsce dla eleganckiej kobiety, która wsiada jedną stację dalej i niezależnie od warunków atmosferycznych zawsze zdejmuje idealnie dopasowany żakiet Chanel, pod którym ma wyłącznie bluzkę na ramiączkach.
(O siódmej rano, w klimatyzowanym pociągu, w październiku?! Doprawdy.)
Na stole układa książkę i telefon.
Zawsze w poniedziałek pyta tego w Hawajskiej, jak mu minął weekend.
(Próbuję rozeznać, czy są z natury zaprzyjaźnieni, czy pracują razem, czy połączyło ich życie na kolei?)
Kobieto, krzyczę w myślach, dlaczego! Dlaczego  pytasz go o ten cholerny weekend!? Życie ci obrzydło?
... Hawajski jest kronikarzem detalistą...
Na pytanie, jak mu minął, Hawajski odpowiada, ni mniej, ni więcej: w sobotę rano wstałem o szóstej trzydzieści trzy, o szóstej trzydzieści cztery założyłem skarpety, a o szóstej trzydzieści pięć gacie...
Bywa, że opowieści Hawajskiego niebezpiecznie dryfują w odmęty szczegółów technicznych. Jeśli, nie daj Boże, Hawajski układał kafelki lub budował wygódkę omówi każdą śrubę, fugę oraz metody najpraktyczniejszego wycinania serduszek w drzwiach.
Kobieta Chanel wierci się, wije, widać, że za wszelką cenę chce się wyrwać ze szponów tego monologu. Tydzień w tydzień. (Tym bardziej nie rozumiem, czemu prowokuje ten werbalny pamiętniczek.)
Gdy wysiadam w Z. są zwykle dopiero przy niedzielnym śniadaniu.


©kaczka

925-926

[23-24 Oct 2011]


(...)
Jesień jest oportunistką, a może cierpi na zaburzenia hormonalne?
Żeby podlizać się zimie sypie przymrozkiem, któremu już dawno minęło best before.
Kolaborując z latem podkręca termostat do japonek i bikini.
Ani to to charakteru, ani osobowości.
Szarpie wiatrem poły ubrań, bije na oślep po twarzy słońcem, spływa łzawym deszczem, chwyta za nadgarstki i wykręca stawy wilgocią.
Natura egzaltowanej histeryczki.
Źle znosi przemijanie-przekwitanie?
Żeby przetrwać wyjęłam kłębek starej włóczki, krzywe druty.
Wyplatam.
Potrafię tylko lewe i prawe, nie wiem, które to lewe, a które prawe, nie aspiruje do żakardów, ażurów, abażurów, ani dziesięciopalczastych rękawiczek.
Nie wiem, czy dziergam właśnie pokrowiec na Reichstag, opaskę na równik, magnes na lodówkę, czy szalik dla wiewiórki?
Nie pamiętam nawet, jak zakończyć ten abakan, jak zsunąć go z drutów, by się nie nadpruł?
Intersuje mnie wyłącznie proces, oczko za oczkiem, trzysta w lewo, trzysta w prawo, mozolny centymetr za centymetrem, a z tego łaska bez-myślnej harmonii, dyscypliny i świętego spokoju.

(...)
Dynia wzrusza.
Wije gniazdo na moich kolanach albo wciska głowę pod moim ramieniem i wyłudza pocałunki.
Pewnego dnia, koleją rzeczy, być może spontanicznie zarzuci mi ręce na szyję, żeby się przytulić.
Nie ze zmęczenia, nie ze strachu, ale w świadomym geście uczucia.
Wtedy zniknę.
(Nie zmieszczę tego w sobie.)
Myślę, że zniknę.

©kaczka

923-924

[21-22 Oct 2011]


(...)
- Gdzie nos Dyniu? Gdzie nos, a gdzie ucho, a gdzie oko?
Wieloczynnościowa Dynia siecze powietrze wskazującym palcem, trafia w wybrane narządy tak gładko, jakby od kołyski studiowała podręczniki anatomii Bochenka, i biegnie dalej.
Dynia rzadko stoi w miejscu.
Przystaje zwykle na posiłki, a potem ziuuuuuuuu... w nadświetlną póki karbohydratów i protein wystarczy.
Biegnie do kuchni, z kuchni przynosi ścierkę (zwykle do podłogi), profesjonalnie przeciera stół, przy którym jadła, a potem próbuje przecierać i nas.
Twarze, ręce, torsy.
Buty!
Zaśmiewa się przy tym do łez.
Chwyta porcelanowy kubek z jednym uchem i coraz częściej bez rozlewania wychyla napój do dna.
Gdy jest głodna (zawsze jest głodna?) wyjmuje z szafki talerz i daje do zrozumienia, że jest pusty.
Rano, w oczekiwaniu na śniadanie, stoi pod lodówką jak kot.
Tyle, że ze śliniakiem w ręku.
Sięga klamek u drzwi.
Kwestia godzin, a zacznie je otwierać.
Poproszona o stymulujące inteligencję dystrybuowanie figur geometrycznych w odpowiednie otwory w dachu plastikowego domu, najpierw się zacukała, a gdy po raz kolejny nie wyszła jej kwadratura koła, otworzyła wytrychem dach domu i za jednym zamachem wsypała wszystkie figury do środka.
Wielce z siebie zadowolona, choć wątpliwe, że zamysłem twórców zabawki, był trening nieletnich przestępców-włamywaczy.

(...)
'Oto widzisz, znowu idzie jesień -
człowiek tylko leżałby i spał...'




©kaczka

921-922

[19-20 Oct 2011]


(...)
- Ucho. Gdzie masz UCHO, Dyniu?
Dynia szarpie a to za jedną, a to za drugą małżowinę z taką oczywistością jakby od kołyski stała na obrazie obok doktora Tulpa, a przynajmniej nosiła sztalugi za Rembrandtem.
- Gdzie masz USZY, Dyniu? USZY?
???
???
???
Pokaźne zwarcie na nieletnich synapsach.

(...)
Po czym poznać, że czwartek?
(Czytaj: czwartek – koniec tygodnia, dodatkowy kwadrans snu i nie trzeba parzyć w nocy kawy w termosie, ani składać na stole w pociągu śniadania z podzespołów.).
Czwartek poznać po trzech białych tablicach zapisanych zawiłym wywodem.
Zawiłym wywodem i niezmywalnym flamastrem.
Przeze mnie.
Zatrzeć (sic!) ślady?
Alkohol, aceton, ostatecznie – płyn do graffiti.

(...)
Po czym poznać, że czwartek?
Po Pilates pląsach.
Gdyby tak jednym zdaniem opisać moje postępy w pląsach... otóż jestem jak Bridget Jones klasy Pilates.
Oni skręt w lewo, ja w prawo. Oni zakładają nogi na szyje, we mnie strzyka, gdy zawiązuję but. Oni podrywają swe korpusy z podłogi na jednej ręce, ja szczerze podziwiam.
I tak sobie leci.
Z lenistwa (!) wybrałam zajęcia w kościelnej szkole za rogiem.
Same z tego korzyści.
Mogę iść pląsać w spodniach od piżamy (to w zeszłym tygodniu, gdy okazało się, że nie wyprasowałam dresów, ale piżamę i owszem), mogę wyjść z domu za trzy dziewiętnasta i się nie spóźnić (za trzy dziewiętnasta ochotnicy wciąż jeszcze przesuwają polowy ołtarz i krucyfiks, by zrobić miejsce na pląsy), wreszcie mogę zabrać ze sobą filiżankę herbaty i talerz z kanapką (to dziś, skutkiem obsuwy w rozkładzie życia rodzinnego i niedokończonej na czas kolacji).
Niekorzyścią jest antypatia do prowadzącej i jej radości życia.
(Jej szklanka nigdy nie jest, psia kostka, jakie to irytujące, pusta!)
- Po co zatem... – dziwi się Norweski.
A tak się umartwiam.

©kaczka

919-920

[18 Oct 2011]


(...)
Dynia odmiana chmurna (efekt kiełkowania kłów), Dynia odmiana jesienna, wspina się na palce.
Brodą sięga okiennego parapetu.
(To dość niski parapet.)
Za oknem igrają różowe, nieletnie sąsiadeczki.
Dynia przynosi jeden but, jedną skarpetę,  różową (!), pluszową (!) torebkę (!) z monogramem TEGO japońskiego truchełka (!), palcem wskazuje na drzwi wyjściowe.
Pożąda igrać.
Yyyyyy… yyyyy… yyyy.
(Tlumacząc z dyńskiego: dalejże matko, obuwaj, odziewaj, otwieraj!)
Sąsiadeczki a to padają na trawę symulując agonię Ofelii, a to łamia patyczki, a to pogłębiaja nerwicę u kota.
Dynia na widok kota - wiadomo - [pies! pies! pies!].
Z dobrego serca sąsiadeczki niosą malutowi kota.
(Kot prycha, parska, daje dyla na dach najbliższego samochodu, skąd dzwoni do swojego prawnika albo lokalnego oddziału RSPCA).
Wsciekły kot, patyczki, towarzystwo sąsiadeczek.
Dynia promienna jak atom uranu.
Wciela się w Ofelię, łamie patyczki, domaga się swoich udziałów w kociej nerwicy.
Zagonić Dynię do domu? Niepodobna, póki wokół sąsiadeczki, patyczki, kot z pianą na pysku i aura Gruppenzwang.
Wieczorem z różowej torebki z monogramem wypada kilka konarów i garść głazów narzutowych.
Niezbędnik każdej młodej damy.

(...)
Dynia Strictly Come Dancing tańczy.
Przybywa figur.
Galopujący przytup w miejscu jak rozgrzewka maratończyka.
Ręce do przodu. Kąt prosty względem torsu.
Obrót.
Powtarzać póki ziemia nie podetnie nóg.

(...)
- Dał, dał, dał! - rzecze Dynia z akcentem z Yorkshire.
Rzecze tak skutkiem: get down! tudzież: no, down! wysłuchiwanego do obrzygania w ochronce.
Gdyż najnowsze hobby Dyni to wysokogórska meblana wspinaczka.

(...)
Konsultant – zegarmistrz biologicznych zegarów – nie zstąpił z niebios, skrył się za kulisami, przysłał początkującą lekareczkę-calineczkę.
Efemeryczną jak źródlana nimfa.
Rozumiem, że młodzież musi się uczyć. Rozumiem, że przebrnąć przez akta nie jest bułką z masłem, bo konsultant – zegarmistrz zapisuje ważkie treści charakterem pisma jako żywo przypominającym wykresy EKG i sam się o te wykresy potyka.
Nie rozumiem, że co jedno moje zdanie calineczka biegła za te kulisy konsultować.
Głuchy telefon.

©kaczka

917-918

[14-15 Oct 2011]


(...)
Nim zapomnę.
Piąta rano.
Lotnisko.
Gdzieś w kącie, skąd odlatują ekwiwalenty (nomen omen) Latających Holendrów (piję tu sobie do wystroju wnętrza floty powietrznej oraz do oferty pokładowych rozrywek a’la >Złociutka, ja to mam wypełnić po polsku czy po angielsku? - Cukierki roznoszę!!! <).
W tym kącie, człowiek stylizowany na Śródziemnomorskiego, na oko z grupy wiekowej Fernanda Alonso, próbuje wepchnąć gigantyczną torbę – bagaż podręczny –  w czeluść lotniskowego rentgena.
Dopycha torsem. Dopchnąłby może i kolanem, ale jest śródziemnomorsko przykrótki.
- Płyny? Płyny? Płyny? – przesłuchuje Śródziemnomorskiego strażniczka promieni X.
(Kolejka sunie niemrawo, ale z prędkością constans).
- No. No. No. – odpowiada tenże.
Torba zapycha czeluść, kolejka spiętrza się Śródziemnomorskiemu na plecach klasycznym efektem domina, rozbłyskują pomarańczowe światła, rozdźwiękują się alarmy, dla pełnego efektu brakuje jedynie, by z instalacji pepoż pod sufitem trysnęła woda.
Strażnicy promieni ciągną torbę jak rzepkę, ten odlepiony od monitora krzyczy: Płyny, płyny, płyny! Płyny przmyca!
- No płyny! No płyny! – obstaje Śródziemnomorski.
A następnie wyciąga z torby zgrzewkę (!) płynu do płukania ust, szampon i dwulitrową butelkę Polo Cockty.
Oraz kilkanaście tubek pasty do zębów.
Godna podziwu dbałość o higienę jamy ustnej.

(...)
... A teraz Dyniu, ustaw się do zdjęcia...


[...Whenever you're ready...]

©kaczka

916

[13 Oct 2011]

(...)
- [Pies?] – mówi Dynia po dyńsku wciąż z akcentem z Toledo i pokazuje mi obrazek w egzemplarzu 'Kuny za kaloryferem'. [- Masz, matko, obejrzyj sobie. – taki przekaz odczytuję z sekwencji gardłowych gulgotów.]
- Wydra. – czuję się w obowiązku ewangelizować z pozycji eksperta. Mam w pożółkłym indeksie wysoką notę z odzwierzęcej zoologii. To za obszerną, acz nie do końca opartą na naukowych faktach charakterystykę zająca bielaka... długo by opowiadać.
- [Pies!] - upiera się Dynia.
- Wydra.
- [Pies. Pies. Pies!] - fruwają strony, rącze (sic! bo i szybkie i od ręki?) paluszki wyłuskują kolejne zdjęcia fauny.
- Nie. Wydra. Sowa. Bocian. Bocian. I jeszcze jeden bocian. Wydra.
- [Pies. Tu tu tu.]
- Ni pies, ni wydra, Dyniu. To jest Wajrak. WAJ-RAK. Adam Wajrak.
Dynia chichocze w kułak nad swoją krotochwilą.
Właśnie odkryła ściemę, bajer i wciskanie kitu.

©kaczka

915

[12 Oct 2011]


(...)
Nie tęskniłam.
(- Jak to nie tęskniłaś? Nie tęskniłaś? Tęskniłaś? Nie? – będzie nieustannie pytać Grupowa Chinka z obawy, że to kwestia językowej bariery. – Tak zupełnie? Absolutnie? Kompletnie? Pangalaktycznie? Nie tęskniłaś? Wytłumacz. Nie rozumiem.)
Nie tęskniłam.
Nie umiem wytłumaczyć.
Wiedziałam, że dadzą radę, a jak nie dadzą to będą musieli dać.
I już.
Za to jeszcze moment, ja nie dałabym rady.
Szczoteczka do zębów, paszport, bilet, brak dostępu do sieci.
Zadzwonili raz, żeby zapytać, czy bardzo lubiłam nasz chodnik w paski, bo jak wynika z rekonstrukcji zdarzenia, o świcie, gdy w telewizorze jechał Basti Fantasti, Dynia musiała sprawdzić, czy grawitacja działa.
Działa.
(Jaka ulga, czyż nie?)
Może coś tam i popyla szybciej niż światło, ale Newton nadal pod jabłonką.
Dowodem na działanie – plama po kawie na najbielszym z białym pasków chodnika w paski.
Nie odpoczęłam.
Mogłam spać do oporu.
Już nie umiem.
Mózg matki (mózg matki?! klasyczny oksymoron!) dzień w dzień, jak kukułka z zegara,  obwieszczał nowy dzień punktualnie o tej samej godzinie, na długo przed świtem.
Za dużo.
Ktoś zginął, ktoś inny się urodzi.
Ktoś zachorował, ktoś inny wyzdrowiał.
Bilans powinien się wyrównać.
Się nie wyrównuje.

(...)

Dzisiejszy omlet sponsorowały dziecku Pinky, Avril, Bonnie oraz Susie.
Znoszą dla Battery Hen Welfare Trust.
[uśmiech]


©kaczka
[Przerwa techniczna.
Prosimy nie regulować odbiorników.]

913-914

[2-3 Oct 2011]


(...)
... Norweski zebrał pełne kieszenie amonitów, gdyż sprytnie deptał po piętach wycieczce profesjonalnych zbieraczy amonitów, ja u stóp wiktoriańskiego śmietnika wykopałam nienaruszony słoik po paście rybnej (sic!) sprzed stu lat, Dynia zabrała ze sobą tyle piasku i błota, ile tylko mogła.
A właściwie nawet więcej.

(...)
Akwarium beztlenowców.
Przezroczysta szafa z gumowymi rękawami.
Obsypać się talkiem, kichnąć, uwięzić gołe ręce w rękawach z odcinającym dopływ krwi (do mózgu) ściągaczem, odessać rękom tlen, otworzyć zasuwki, drapać sie w nos ramieniem/stopą/szybą/, prosić obcych o podrapanie nosa, pchnąć drzwi, wepchnąć ręce Guliwera do lepkiego od wilgoci, gorącego mikroświata, precyzyjnie manipulować, wetknąć bakterii ezę w oko albo w… antypodę?
Tak jakby nawlekać igłę albo ciąć kurpiowską wycinankę będąc przytrzaśniętym w dybach…

(...)
Emeryk mówi.
Mówi: oh dear, dear! oraz bugger!.
Dynia werbalnie oznacza jedynie wszystkie psy w okolicy.
Skłonność do wytykania psów nosi znamiona obsesji sporych rozmiarów.
Ach, Emeryk sygnalizuje również, że potrzebuje świeżych gatek.
- Cóż, Norweski, a nasza córka jest... (cóż by tu, cóż by?) jest po prostu śliczna?
[uśmiech]

©kaczka

912

[1 Oct 2011]



(...)
Dzisiaj minęły dwa lata odkąd Dynia-Blastula po raz pierwszy przemówiła.
(Testem ciążowym.)
Przypomniała mi o tym otłuczona figura świętej Teresy z garścią stiukowych róż i gruźliczym na licu wypiekiem.
(W cudzym oknie wśród fauny i flory.)
Trzydzieści stopni w cieniu.
(Oto pożytek z dwutlenku węgla, freonu, ozonu, metanowych krów, jednorazowych reklamówek i butelek PET!)
Pojechaliśmy nad morze.
Lyme Regis.
Ulubiona piekarnia.


(Jadłospis Dyni? Połowa migdałowo-jabłkowego scone wielkości mamuta oraz ćwierć pizzy ze słodkim koprem, czerwoną cebulą i cukinią wielkości koca. Co piąty kawałek samodzielnie i precyzyjnie nadziany na widelec, doniesiony do ust, zdjęty z widelca i dopchany ręką.)
Norweski grzebał wśród skamielin, ja grzebałam w wiktoriańskim wysypisku śmieci szukając szklanych oczu i kawałków nocnika, Dynia podniosła i obejrzała z bliska wszystkie kamienie na plaży.
Wokół ludzie zażywający kąpieli, lody, cukrowa wata, balony, rybna smażelina, nadmorsko-promenadowa infrastruktura jednorękich bandytów i zautomatyzowanych szczypczyków do wyłuskiwania niewyłuskiwalnych maskotek.
Tak właśnie powinno zaczynać się lato.
Przewrotnym okrucieństwem natury jest, że kalendarz obstaje przy jesieni.


©kaczka

909-911

[28-30 Sep 2011]



(...)
Trzydzieści stopni w cieniu.
Sandały i sukienki.
Planowałam obejść wszystkie charytatywne śniadania we wsi.
Już z pierwszego, w Domu Spokojnej Starości, należało się pospiesznie ewakuować.
Ktoś ustawił pryzmę ciastczanych, charytatywnych babeczek z kremem i kandyzowaną wisienką na niskim stoliku do kawy.
Jak raz w zasięgu teleskopowych rączek.
Nieporozumienie.
Dynia odniosła wrażenie, że to bufet all-you-can-eat, albo, że myślą przewodnią eventu jest charytatywne dokarmianie Dyni.
Wczepiałaby się framugi, gdy ją wynosiłam, ale w każdej ręce trzymała po babeczce, więc technicznie nie dała rady.
Ponieważ i usta miała zapchane babeczką (lub dwoma, a może trzema?), szczęśliwie, nie mogła też zbyt głośno protestować.
Wyszłyśmy prawie po angielsku, zostawiając w skarbonce budżet przeznaczony na wszystkie pozostałe śniadania.
A na wybranych babeczkach – odciski palców w kremie.

(...)
Związek Dyni i Rubenita oparty jest podobno na nowoczesnym podziale obowiązków.
Dynia obsługuje park maszynowy i odbiera telefony, Rubenito opiekuje się plastikowym dzieckiem.

(...)
Dogspotting.
Rubenito wykłada Dyni zoologię.
Na widok psów Dynia od wczoraj krzyczy: guau guau, guau.

(...)
U schyłku Dnia wysłałam Dynię po zakupy.
(Stały w torbie w przedpokoju.)
Długo jej nie było.
Długo.
Gdy dotarła do niej ekspedycja ratunkowa okazało się, że rozpakowała kiełbasiane rolki (sześć na dziewięć centymetrów) i właśnie kończyła konsumować drugą.


©kaczka

907-908

[26-27 Sep 2011]



(...)
Tao według Dyni.
- mammamamamaMA! [czytaj: kot]
Kot przezornie pada na ziemię i udaje padlinę.
Dynia przykuca i patrzy.
Kot wstrzymuje oddech.
Dynia skrada się w kierunku ogona.
Kot ma zapaść.
(Dziecko zostaw kota! Zostaw!)
- mammamamamaMA! [czytaj: padalec]
Padalec przezornie jak wyżej. Padlinę.
Dynia przykuca i patrzy.
Padalec wstrzymuje oddech.
Dynia skrada się w kierunku ogona.
Padalec jak wyżej.
(Dziecko zostaw gada! Zostaw!)
- mammamamamaMA! [czytaj: kamień]
- mammamamamaMA!
- mammamamamaMA!
- mammamamamaMA!
- MAMAMAMAAAAA!
[kratka ściekowa]
[patyk]
[papierek]
[pająk]
[rower]
[sąsiad]
[kolejny patyk]
[kwiatek]
[KOT! KOT!]
[tu wstaw cokolwiek, dowolnie wybrany, ożywiony lub nieożywiony element ekosystemu]
Wszystko ją zachwyca.
Świat jest jej ostrygą.
Czasem i godzinę trwa spacer na koniec ulicy.
Ulica ma pięćdziesiąt metrów i padalca, i kamień, i kratkę ściekową, i pająka, i patyk, i sąsiada, i kwiatek, i rower, i (opcjonalnie) znerwicowanego kota.

(...)




©kaczka

906

[25 Sep 2011]



(...)
Z notatek ochronki:
‘Dynia ostentacyjnie odmówiła udziału w pracach ręcznych, gdy okazało się, że plastelina jest niejadalna.’
Rodina chyba z niej nie będzie.
Skupmy się na malarstwie współczesnym.

(...)
Zniosłam smród metanowych krów, odór świń trzymanych na polach w chlewikach o kształcie przeciętej na pół metalowej konserwy, zniosłam migrację żab od sąsiada, kota ze sraczką i pająki wielkości spodków próbujące dzielić ze mną prysznic.
Węży (!!!), węży w ogródku nie zdzierżę.
Wygrzewających się na moim metrażu gadów nie zdzierżę.
Co to ja jestem?
Herpetolog?
Gerard Durrell?
Nienawidzę natury.
Chcę do miasta!

(Wąż okazał się padalcem.)

(...)
Pszennowłosa Dynia, prawie szesnaście miesięcy, sięgnęła wzrostem dziewięćdziesiątego centyla. W talii nadal pięćdziesiąty. (Cud?)
Jest wyższa i zwinniejsza niż Rubenito. Ewolucyjnie logiczne. Przetrwają najzwinniejsi.
Tańczy.
(Skąd to? Przecież nie po nas?)
W tańcu wykonuje piruety.
Również pod teutoński hymn narodowy.
Za chwilę zażąda różowego tutu.


©kaczka

901-905

[tydzień Sep 2011]



(...)
Dynia jest modelowym obiektem badawczym.
Personel u Świętego Tomasza, oddział Śnieżna Sowa,oniemiał.
Dynia bez łez, smarków i protestu pozwoliła zmierzyć sobie zawartość wody, zamazać długopisem obie ręce, osmarować alergenami, a na samym końcu oddała krew nauce.
(Grupa kontrolna w badaniach nad nietolerancją pokarmową.)
Na tle innych rozdartych dziatek, Dynia ze swoimi rączynami grzecznie ułożonymi na poduszce pediatrycznej flebotomistki, błyszczała opanowaniem, rozsądkiem i godnością.
Wielka jest moc przekupstwa. Wielka jest moc batonika muesli.
Jest druga strona.
Szpital dziecięcy u Świętego Tomasza to pokazowa placówka.
Chrom, szkło, piętra imienia poszczególnych stref klimatycznych, zabawki, konsole do gier, telewizory, telebimy, konsultanci i pielęgniarki przebrani za zwykłych ludzi.
Ilość dziecięcego nieszczęścia sunącego po korytarzach.
Ponad moje siły.
Wyszłyśmy od Śnieżnej Sowy prosto w babie lato.
Mamy meteorologiczne szczęście do wizyt w Londynie.
Brzeg Tamizy pełen wyrzutków z Britain Got Talent, niespełnionych solistów Konkursu Chopinowskiego, japońskich i niemieckich turystów, azylantów z La Rambli, straganów z jedzeniem z całego świata: od kremowych babeczek z wisienką przez paellę, frankońskie wursty, włochate od pleśni sery, do nepalskich słodyczy i włoskich sucharków z masłem orzechowym.
Miłe popołudnie w Tate Modern z ciotką N., Nienarodzonym i filiżanką kawy.


Ciotka N., szósty miesięc ciąży, brzuch – doprawdy! – lekkie wzdęcie.
Przy ciotce N. producenci ubrań ciążowych poszliby z torbami.
Dynia w Tate brylowała manierami.
Zapadła się w skórzaną kanapę i konsumowała kanapki, od czasu do czasu wtrącając się do dyskusji.
Obawiam się, że Ciotka N. ma teraz mocno zafałszowany obraz swej przyszłości.
Pociąg do domu 4:40 pm., rush hour, ani szpilki.
I w tym Dynia próbująca zaprzyjaźnić się ze wszystkimi i przemierzająca wagon w te i wewte.
Ja za nią.
Bite dwie godziny.
(Fascynujące, ile osób śpi z otwartymi ustami.)
Podróże z dzieckiem to jest sport ekstremalny.
I jak to sport, czasem jest z tego spora satysfakcja.

(...)

Dynia przyniosła do domu swoją pierwszą pracę plastyczną.
Sztuka nowoczesna.
Prekursorka kropkizmu.
Dla jednych mechanizm działania inhibitorów kinazy białkowej, dla innych – schemat replikacji wirusów.
Odbiorcy silnie identyfikują się z dziełem.

(...)
Nie sposób zatrzymać jej w kadrze.




©kaczka

898-900

[17-19 Sep 2011]



(...)
Dynita i Rubenito.
Bonnie i Clyde.
Rubenito otwiera nam kuchenne drzwi i kwicząc galopuje na salony, by oznajmić, że Ap Ap jest tutaj. ‘Ap Ap! Aqui!’ (Mierda! Rubenito poprawnie używa okoliczników miejsca!) Obecność Ap Ap podkreśla drogowskazem wyciągniętej ręki. Tam Madryt, tam La Mancha, tam Ap Ap.
(Rubenito święcie wierzy, że Ap Ap to prawdziwe imię Dyni. Oto skutki uboczne utrwalania przez ochronkę limitowanego wokabularzyka. Cokolwiek wyartykułuje Dynia, rozentuzjazmowany tłum troskliwych trzylatków powtarza echem. Problem w tym, że w repertuarze Dyni nadal wyłącznie ap ap!)
Dynita biegnie za Rubenitem, rzuca mu się w objęcia, tracą równowagę, wpadają razem do pontonu pełnego plastikowych kulek, ze śmiechu odpadają im głowy, z pontonu sterczą chude nogi.
(Nie poznaję własnego dziecka. Tego, które w domu gra w szachy w kąciku i odwrócone do świata plecami przegląda książki bez obrazków.)
Szturchanie, całowanie, szarpanie za koafiury, kuksańce, odbieranie, zabieranie, oddawanie, piski, krzyki, chichoty.
Gdy Dynia beczy Rubenito ją przytula, gdy Rubenito się przewraca, Dynia gna ku niemu z pluszowym truchłem ku pociesze.
Zwabieni podwieczorkiem siadają na podłodze, podnoszą głowy w kierunku wielkiego talerza i zgodnie zastygają w oczekiwaniu. Gdy trzeba założyć buty bez ponaglania siadają na najniższym stopniu schodów, trzymają się za ręce i zsynchronizowaną manierą prostują dolne kończyny (węsze wpływy ochronki).
Są równego wzrostu, oboje mają pszenne fryzury.
Dla postronnych - rzygliwy, niestrawny poziom słodyczy, dla  spokrewnionych - wielki glut tęczowo-cekinowej, cium-cium melasy zlokalizowany w tym kącie mózgu, gdzie jeszcze wczoraj obiektywizm i zdrowy rozsądek.
Mniemam, że są korzyści z rodzenia bliźniąt.
(Aczkolwiek, nie przypuszczam, że zdzierzyłabym na dłuższą metę.)

©kaczka

896-897

[15-16 Sep 2011]


(...)
Potrafi wejść na ślizgawkę pod prąd i profesjonalnie zeń zjechać.
Ogarnęła topografię terenu.
Już wie, że przez furtkę w ogrodzie można wyjść na ulicę, skręcić za rogiem, wejść do domu, przejść przez korytarz, jadalnię, wyjść do ogrodu, przez furtkę w ogrodzie na ulicę, za rogiem, do domu, korytarz, jadalnia, ogród, furtka, ulica, róg, korytarz, jadalnia...
Ad infinitum.
Łatwo rozpoznać nasz dom.
Biega wokół niego dziecko ze szwajcarskim zegarkiem zapiętym w okolicach barku i z dziesięcioma parami męskich slipów nawleczonymi na szyję.
Wyskakuje zza furtki tak regularnie jak kukułka z zegara. Regularnie, ale zdecydowanie z większą częstotliwością.
- Dlaczego ona ma na szyi majtki? – pyta młodociana sąsiadeczka-baletnica, właścicielka różowego roweru ze wstążkami, niekwestionowana idolka Dyni.
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, znam natomiast odpowiedź na: dlaczego JESZCZE ma na szyi majtki?
Bo drze się, jak obdzierana ze skóry, gdy próbuję gacie odebrać.
Zdegustowani sąsiedzi spozierają zza atłasowych kotar od Johna Lewisa.
Albo ratują weneckie szkło i kryształy, gdy Dynia w odwecie kontraltem.


©kaczka

895

[14 Sep 2011]



(...)
Z krótkiego pobytu w RFN wyniosłam przekonanie, że omyliłam się obierając tę, a nie inną ścieżkę zawodowej kariery.
W każdym możliwym supermarkecie brano mnie bowiem za subiekta. Co gorsza, na tej podstawie żądano szczegółowych informacji.
Możliwe, że dlatego, iż przemieszczałam się wśród półek z kartonowym pudłem (zakupy miały format hurtowy: tysiąc batoników muesli dla Dyni, pięć tysięcy homogenizowanych serów dla Dyni, dziesięć tysięcy słoików Koszmaru Cesarza dla Dyni, etc.), nie można jednak wykluczyć, że emanowałam zestawem cech charakteru charakterystycznych dla tej grupy zawodowej.
- Flądra! Gdzie tu znajdę filet z flądry bez okruszków. – zażądała staruszka o prasowanych loczkach z ogromnym szkłem powiększającym przy oku.
Mein Gott!
Jaki zbieg okoliczności! Z ichtiologicznego, teutońskiego wokabularza znam wyłącznie flądry (oraz rekiny, te dzięki filmom wojennym o łodziach podwodnych).
Uprzejmie zanurkowałam w ladzie chłodniczej, jednak szkiełko i oko staruszki wypatrzyło nagą flądrę o wiele szybciej.
- Ile waży i w jakiej jest cenie? – tupnęła nóżką staruszka.
Donnerwetter!
- Mój teutoński pozostawia do życzenia (błysk w oku staruszki potwierdził), ale zaraz wystękam...
Stęku... stęku...
Wystękałam. Brutto. Netto. Z VATem i bez VATu.
W odpowiedzi staruszka napomknęła coś o wojnie.
I zachodzę w głowie, czy miała na myśli inflację na rynku rybnym, czy niedopatrzenia w wojennej eksterminacji emigrantów.


©kaczka

892-894

[11-13 Sep 2011]



(...)
Motto: Głupi telefon, bo tonie.
Znalazłam telefon na środku suchej, kuchennej podłogi.
Pływał w pokrowcu.
- Jak, jak? – pytam. - Jaką nadprzyrodzoną siłą? Nasikała? Napluła do środka? Odkręciła kran, wyjęła z szafy lejek, podciągnęła hydraulikę i chlup? Akwarium z pikseli?
Wystarczyła jej nanosekunda.
Oka mgnienie.
Po dwudziestu czterch godzinach i dzięki suszarce do włosów odzyskałam łączność.
(Wiecznie żywa Nokia 3310, taka z wymienialnym grzbiecikiem, made in Hungary, to jednak wyjątkowy telefon.)
Dynia ma sądowy zakaz zbliżania się do urządzeń telekomunikacyjnych na odległość metra.
Jej uwaga skupia się obecnie na szwajcarskim zegarku.
Szwajcarski zegarek wytrzymuje kwadrans w zamrażarce.
Eksperyment przerwano wbrew woli eksperymentatora, a nawet rzec można, przy jego zdecydowanym sprzeciwie.

©kaczka

888-891

[7-10 Sep 2011]


(...)
Pierwszego października roku 2009 razem z elektroniczną frazą ‘you are pregnant, you are pregnant’ wręczyłam Norweskiemu książkę Fatherhood. The Truth., gdyż (i) liczyłam, że Norweski zapłonie potrzebą studiów nad zaistniałym stanem rzeczy, którego ostatecznie był bezpośrednim sprawcą, (ii) gdyż książkę napisał mężczyzna i oczekiwałam mentalnego braterstwa broni, (iii) gdyż była w papierowej okładce i z nalepką ‘kup jedną, druga za pół ceny’, (iv) gdyż przeczytałam pierwszy rozdział pod regałem w księgarni i uznałam, że zaistniały stan rzeczy wymaga jednak na początku prozy lekkiej i pozbawionej medycznych odnośników.
Najpierw tedy wręczyłam Norweskiemu książkę, co zupełnie go skonfundowało, a gdy dorzuciłam frazę... (patrz: archiwum).
Przez kolejne miesiące Norweski otwierał książkę tylko wtedy, gdy go zmuszałam, a i wtedy prawdopodobnie przewracał strony kijem od szczotki.
Nigdy nie dotarł w lekturze dalej niż do końca pierwszego trymestru. Nie mogłam tego ogarnąć, bo książka była lekka, przyjemna i miejscami prawdziwie zabawna.
Kilka tygodni temu, wbrew Norweskim sprzeciwom (!) przecież on kiedyś przeczyta (!), wysłałam książkę Wujowi D.
Zadzwoniła Ciotka N. żeby podziękować.
Mówi, że może nie do końca taka była moja intencja, bo Wuj D. na widok książki natychmiast się dematerializuje, ale ona i owszem, ma wielką przyjemność z lektury.

(...)
- OTO NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ W MOIM ŻYCIU! - ryknął w telewizorze człowiek, który skutkiem losowania trafił do tłumu, z którego tylko jedna osoba miała skutkiem wielu kolejnych losowań dostać się do finału teleturnieju. A i nawet wtedy skutkiem ostatecznego losowania niekoniecznie wygrać.
 - Posłuchaj kaczko, co on plecie – powiedział niespodziewanie Norweski - od razu widać, że nigdy nie urodziło mu się dziecko.

[Nie przypuszczałam, że aż tak.]
[uśmiech]

(...)
Dynia.
Piętnaście miesięcy.
Postawiona na podłodze ochronki włącza się w pościg za biegającą wokół stołu dziatwą, machając przy tym rękami nad głową, na boki, co podobno jest jak kadr slapstickowej komedii.
(Gdyż i nie raz się przy tym wykopyrtnie.)
Wraca do domu, wdrapuje się na kolana, streszcza wiadomości dnia (nadal) po dyńsku i sięga po którąś z porzuconych przez nas książek bez obrazków.
Fascynuje ją przewracanie stron w grubych książkach bez obrazków.

(...)
Myśl, że mogłoby jej nie być, fizycznie boli.


©kaczka

886-887

[5-6 Sep 2011]


(...)
W ramach samodoskonalenia zawodowego pocinam z ezą przez miejscowe szpitale.
Szpital w X. 
Zła dzielnica.
W poczekalni większość etniczna z Karaczi, panie z Bollywood oraz grupka rodaków rozwleczona po krzesłach w typowej pozie: czy cierpi pan na jakąś rzadką chorobę krocza.
Ożywiłam anemicznego konsultanta stosownie omdlewając.
Zbieg okoliczności, tym razem ostre przeziębienie, ale trudno zaprzeczyć, mam w zwyczaju omdlewać w szpitalach.
Jakie szczęście, że nie jestem neurochirurgiem.
(Kaszlu. Kaszlu. Kaszlu. Smark.)


©kaczka

885

[4 Sep 2011]


(...)
Z podwórka Norweski przyszedł intelektualnie znokautowany.
- Stoję pod ślizgawką i instruuję Dynię, że lezie pod prąd (przyp. kaczki: gibony nie zjeżdżają, gibony się pną), a tu wyłazi taka mała szczerbata, na oko cztery-pięć lat, oczka złośliwe, kolana obdarte, balony z gumy puszcza nosem i pyta ‘Do you know THERESA GREEN?’, WTF???!myślę, jaka kurna Theresa? I mówię, że nie znam. A ta mi na to buchacha buchacha, ale z ciebie wioskowy, taki duży, a taki niekumaty, ale cię wkręciłam! DO YOU KNOW T-R-E-E-S ARE GREEN?
Z oficjalnego oświadczenia wystosowanego przez Norweskiego wynika, że zmienia godziny spacerów z dzieckiem.
Na takie po północy.

©kaczka

883-884

[2-3 Sep 2011]


(...)
Idąc tropem mokrej plamy na suficie odkryłam, że mamy w łazienkowej podłodze króliczą norę, przez którą przeszłaby nie tylko Alicja, nie tylko Biały Królik, ale i reszta obsady.
Na raz.
Ławą.
W formie demonstracji.
Ojej, ojej, wielkie mecyje, ktoś budując łazienkę przyoszczędził na podłodze za klozetem.
W takim tonie wypowiedział się zawezwany do nory Cieć.
(Przyoszczędził również na obudowie prysznica, więc ta woda bokiem, bokiem, przez norę na parter.)
Ojej, ojej, wielkie mecyje, elektryki tam przecież po drodze nie ma, a ja już nie takie nory i nie takie plamy na sufitach widziałem (dalej z monologu Ciecia). 
- Tu sufit takim zaciapię mazajem (przyp. kaczki: mazaj istotnie odwraca uwagę od plamy), a tę podłogę to potraktuję silikonem i będzie git parura. – powiada Cieć.
Cieć jest miłośnikiem silikonu. Niewiele brakuje, a powiększy sobie piersi silikonowym implantem.
- Przecież to nora rozmiarów Alicji, Królika i reszty obsady! (przyp. kaczki: ach, jak chciałoby się wpuścić weń Ciecia.) Nie ma na świecie tyle silikonu, by ją zatkać!
- Yyyyy... – drapie się po łbie Cieć – to może zapcham pakułami, a na to silikon?
Może omsknie się do nory pchając te pakuły?
Szybko – to pewne – go nie znajdą.

(...)
Tuż po trzecim lub czwartym podwieczorku Dynia kurcgalopkiem udała się do kuchni skąd przyniosła komercyjne Danie Rybne dla Nieletnich, postawiła je na stole i znacząco popukała w pokrywkę.
- Tu tu tu. – dodała wpijając wzrok w zebranych. W tłumaczeniu: jazda otwierać mi tu Danie Rybne dla Nieletnich.
Zebrani wypomnieli wartość kaloryczną podwieczorku, przywołali statystyki otyłości u młodzieży i rozwiali złudzenia, że podwieczorek przerodzi się w ucztę z dwudziestu dań.
Danie Rybne dla Nieletnich wyniesiono.
Nie minęła chwila.
Dynia ponownie zniknęła w kuchni.
Gdy wróciła, towarzyszyła jej puszka oliwek nadzianych sardelkami.
Postawiła puszkę na stole, znacząco popukała w pokrywkę.
- Tu tu tu. – dodała hipnotyzując tłum.
Mistrzyni negocjacji.
Pewnego dnia odkryje, gdzie chowamy otwieracz do konserw.


©kaczka

882

[1 Sep 11]


(...)
Myślałam.
Tym razem na pewno. Na pewno. Na pewno. Nie ma siły.
Dydko jej się przyśni.
Musowo.
Amatorka greckiej kuchni.
Pożarła dwie lub trzy solidne garście krowy z rożna, przekąsiła surową cebulą, dobrała się do oliwek, zanurzyła ręce po łokcie w misce tzatziki.
Wcześniej zjadła pół słoika knödli z buntem Gemüse i bioterapeutycznym kurczęciem.
Zjadłaby i słoik, ale udaremniłam.
Udaremniłam, bo kwadrans wcześniej zażądała swoich udziałów w drożdżówce.
I w serze o smaku straciatelli.
Zbilansowaną, teutońską dietę popiła zimnym mlekiem z lodówki.
A gdzieżby tam dydko.
Jak usnęła tak spała.
Wodę królewską ma w żołądku, a może nawet i kamyczki z plaży?


©kaczka

871-881

[22-31 Aug 11]


(...)
- Zorganizowałam nam tu takie maleńkie ciasteczko...– powiada z dumą Dynia (nadal wyłącznie mową ciała) i dźga przy tym w format A4 placka, który zdeponowała na talerzu. – ... gdyż nasze, matko, się jakby skończyło.
(Nasze było jedynie w rozmiarze A5. Na jeden kęs. Szkoda wspominać.)
Zorganizowała to ciasteczko przenosząc w dwóch paluszkach z cudzego talerza, mniemając, że nikt nie widzi.
Pulchny, drożdżowy, śliwkowy placek osypany cukrem i kruszonką.
- Córko – smrodzę dydaktycznie – to ordynarna kradzież! Nie kradniemy placków! Dalejże, zwróć ładnie placek regularnemu właścicielowi.
Na takie dictum Dynia rzuca się twarzą w placek, wypycha plackiem policzki, krztusi się, parska okruchami, dopycha ręką, sinieje, placek wychodzi jej nosem i uszami.
Reanimacja.
Nie trzeba zwracać placka, placek wygląda jak zwrócony.
Zwrócony, nie zwrócony.
Się przecież nie zmarnuje.
Siwe włosy, siwe włosy.

(...)
Wspina się.
Jak ona się wspina!
Jest brakującym ogniwem między małpiatymi a człowiekiem.
Mamy w domu gibona.

(...)
Samolot.
W samolocie można przechadzać się w tę i z powrotem.
Ad infinitum.
Dla Dyni to wyłączna opcja.
- Ta! – krasi (czasem) Dynia sylabą wyciągnięty jak drogowskaz paluch – Ta!
W tłumaczeniu a teraz biegnijmy obejrzeć tego przystojnego młodzieńca w pierwszym rzędzie. Po raz tysiąc pięćset dwa siedemset.
Młodzieniec miał dwanaście lat, blizny i strupy twardziela z deskorolką i rozkochał w sobie Dynię na zabój.
Ma Dynia wyraźne upodobanie do starszych młodzieńców.
Po mamuni.

(...)
Herr Klitzewinzig und der Wal.

©kaczka