[7 Dec 2011]
(...)
KLIK KLIK
(...)
Jak ta Dynia pomaga!
I podłogę umyje, i stół ścierką przetrze, i kapcie przyniesie, i pralkę opróżni.
Naczynia do szafek pochowa.
(W porcelanowych naczyniach mamy przez to pierwsze śmiertelne ofiary.)
W pakiecie jest też opcja: i zakupy zrobi.
Dynia biegnie przez teutoński z nazwy supermarket i wrzuca do wózka to, co uzna za stosowne.
Beztłuszczowe czipsy, kawior, krwawą kiszkę, puszkę buraków, ostrygi, napój energetyzujący, musującą witaminę, krem przeciw zmarszczkom, świąteczny pudding, pięć zgrzewek jogurtu, wędzony ser bawarski, torbę cukru, puszkę piwa, kartofel, komplet czekoladowych lizaków, mieszankę party-mix, karton włoskiego placka, butelkę mleka...
Biegnie, przynosi, wspina się na palce, wrzuca.
Czego nie może unieść, deponuje pod wózkiem.
Odbiega.
Przynosi.
Za plecami Dyni odkładamy na półki to, co naniosła.
Za plecami, żeby dzieciny nie zniechęcać.
Kawior na lewo, ostrygi na prawo, kiszka na wprost – koordynuję semaforem ramion.
Norweski pospiesznie odkłada.
Szarpiemy się o puszkę piwa i wędzony bawarski.
Ja wyjmuję z chwytnych Dyni łapiątek butelkę koniaku i słoik ogórków.
Dynia zagląda do wózka i marszczy brew w zdziwieniu.
Za chwilę rozpracuje podstęp.
(...)
Dwieście kilometrów dziennie.
Prawie tak, jakbym dzień w dzień dojeżdzała do pracy ze Szczecina do Poznania.
Prawie.
Zwykle można regulować zegarki.
Zwykle jest gładko.
Pociąg połyka i wypluwa na wybranej stacji.
Gorzej, gdy efekt domina.
Sekwoja na torach, spóźniony autobus, samobójca albo płonące hamulce.
Tak jak dziś.
Dziś wróciłam do domu, tak jak o świcie pogłaskałam śpiące dziecko, zjadłam śniadanie i przeszło mi przez myśl, że mogłam tam zostać na tym dworcu, zdrzemnąć się na ławce i wsiąść w pierwszy pociąg powrotny.
Ot tak.
©kaczka
(...)
KLIK KLIK
(...)
Jak ta Dynia pomaga!
I podłogę umyje, i stół ścierką przetrze, i kapcie przyniesie, i pralkę opróżni.
Naczynia do szafek pochowa.
(W porcelanowych naczyniach mamy przez to pierwsze śmiertelne ofiary.)
W pakiecie jest też opcja: i zakupy zrobi.
Dynia biegnie przez teutoński z nazwy supermarket i wrzuca do wózka to, co uzna za stosowne.
Beztłuszczowe czipsy, kawior, krwawą kiszkę, puszkę buraków, ostrygi, napój energetyzujący, musującą witaminę, krem przeciw zmarszczkom, świąteczny pudding, pięć zgrzewek jogurtu, wędzony ser bawarski, torbę cukru, puszkę piwa, kartofel, komplet czekoladowych lizaków, mieszankę party-mix, karton włoskiego placka, butelkę mleka...
Biegnie, przynosi, wspina się na palce, wrzuca.
Czego nie może unieść, deponuje pod wózkiem.
Odbiega.
Przynosi.
Za plecami Dyni odkładamy na półki to, co naniosła.
Za plecami, żeby dzieciny nie zniechęcać.
Kawior na lewo, ostrygi na prawo, kiszka na wprost – koordynuję semaforem ramion.
Norweski pospiesznie odkłada.
Szarpiemy się o puszkę piwa i wędzony bawarski.
Ja wyjmuję z chwytnych Dyni łapiątek butelkę koniaku i słoik ogórków.
Dynia zagląda do wózka i marszczy brew w zdziwieniu.
Za chwilę rozpracuje podstęp.
(...)
Dwieście kilometrów dziennie.
Prawie tak, jakbym dzień w dzień dojeżdzała do pracy ze Szczecina do Poznania.
Prawie.
Zwykle można regulować zegarki.
Zwykle jest gładko.
Pociąg połyka i wypluwa na wybranej stacji.
Gorzej, gdy efekt domina.
Sekwoja na torach, spóźniony autobus, samobójca albo płonące hamulce.
Tak jak dziś.
Dziś wróciłam do domu, tak jak o świcie pogłaskałam śpiące dziecko, zjadłam śniadanie i przeszło mi przez myśl, że mogłam tam zostać na tym dworcu, zdrzemnąć się na ławce i wsiąść w pierwszy pociąg powrotny.
Ot tak.
©kaczka
A dlaczego odkładasz? Rozsądne zakupy robi...
ReplyDeleteKiedyś dawno hen, mieszkałam w Liverpool, a pracowałam w walijskim Chester.
ReplyDeleteA jakby było mało, to do autobusu szłam 15 minut, a autobus ode mnie do centrum Liverpool jechał drugie tyle. Potem w centrum 20 minut na zakup kawy za 60p (od zaprzyjaźnionego już od drugiego razu sprzedawcy; od trzeciego razu po grób zapamiętał jaką kawę piję) i transfer na właściwy przystanek. A potem autobusem nr 1 pod rzeką Mersey. Równo godzina do Chester, więc gazetka Metro od dechy do dechy + sudoku i komiks, czasem jakaś robótka, bo w soboty był dramat - metro nie dają, albo dosypianie.
W Chester 10 minut do autobusu i kolejny kwadrans dojazdu, a potem 20 minut piechotą.
9-10 godzin roboty i spowrotem.
Trzeba było wstać o 4:50, a w domu to już nie wiem o której byłam. W sam raz, żeby kłaść się spać. I tak 6 dni w tygodniu.
I tak wytrzymałam 4 miesiące a potem znalazłam pokój do wynajęcia w Chester.
A katowałam się bo w Liverpool mieszkanie za darmo i przyjaciele, a w tamtych czasach było więcej szukających niż mieszkań.
A była zima i kilka razy spadł 5cmetrowy śnieg.
Ale taki mizerny co przechodząc po nim zostawiało się za sobą czarne ślady gołego asfaltu. No cóż, nie dla Brytyjczyków.
W te dni spóźniałam się do pracy jakieś 3 godziny. Na ulicach chaos, korki i ludzie z łopatami do odśnieżania.
Fun fun fun.
Nie dowierzałam ile człowiek jest w stanie znieść. Ale za to jak pięknie schudłam. No i dzieci się nie miało i się nie traciło.
Współczuję Ci Kaczko ogromnie.
Taaaa... Ze Szczecina do Poznania, ale ICH koleją. Bo naszymi to jednak mogłoby się wydłużyć ;-))) I ja tam, na przykład dostrzegłabym plusy TWOJEGO podróżowania do Wielkopolski ;-)))
ReplyDeleteOj znamy, znamy te za krotkie dni:/ Co do zakupow - uwazaj u nas mala WRZUCA juz do wozka jajka. Oraz wszystko z myszka miki. I te z myszka miki kontroluje czy nie znikaja...
ReplyDeletePS. Dynia cie prawdopodobnie rano nie pusci do pracy.
Loulou
> murron:... odkladam, bo budzet nam sie rozpeknie od tych ostryg i kawioru... a mowia, ze na dolnych polkach lezy najtansze :-)
ReplyDelete> Ruffe: przeczytalam i od razu zrobilo mi sie lepiej! rety, Ruffe! jak ty dalas z tym rade? moje podroze przy tym to klasa biznes! metro od deski do deski ;-)
> Tomaszowa: ... zaproszenie przyjete ;-)
> Lou: Dynia nie miala wyboru, bo gdy wychodzilam do pracy to jeszcze/wciaz/nadal spala... do wozka u nas trafia Peppa :-)