Image Slider

[177]

[29 May 2015]

(...)
Dużo ostatnio w tej lukrowanej siostrzanej miłości takich małych, bezsilnych zazdrości.
Obie podliczają słowa, gesty, uczynki względem.
Pilnie obserwują.
Drobiazgowo wypełniają kolumny winien-ma.
Okazują sfałszowane dowody, na to, że nie spłacam kredytu zaufania.
Spanikowałam.
Zaczęłam dzielić włos na czworo, a siebie na dwie najrówniejsze części.
Nie tylko słowa, ale i myśli ważyłam przed pokrojeniem.
A i tak ciągle gdzieś zawsze było więcej, gdzieś mniej, czyjaś buzia w podkówkę lub komuś właśnie odpaliłam koniec świata.
Tak się w tym dzieleniu zapamiętałam, że zapomniałam z siebie odkroić i odłożyć coś dla mnie samej.
Nawet to rozdałam.
Grzech matczynego skrupulatyzmu.
Dobrze, że mamy Ryfkę.
Ta wpada, zajmuje moje wzgórza kolan, siostrzana miłość nagle nie pamięta złego, jednoczy się przeciw najeźdźcy.
Gdyż nie jest cierpliwa.
Ani łagodna.
Ale może właśnie przez to – paradoksalnie  – bardzo  prawdziwa.

©kaczka

[176]

[25 May 2015]

(...)
Od czasu do czasu Dynia porzuca sztukę wysoką i maluje jakiegoś wyłupca, czy innego oczopląsa w nadziei rozbicia puli nagród w lokalnych konkursach plastycznych. Konkursy te organizują jak leci, burmistrz, straż pożarna, piekarz, rzeźnik, zakład pogrzebowy lub miejscowy spożywczak.
W związku z powyższym.
Zagadka logiczna.
P.T. Czytelniczko, Czytelniku, zaszalej, wykryj i zidentyfikuj dziewięć produktów spożywczych kryptoreklamowanych na poniższej ilustracji.


 [29 May 2015]

Uaktualnienie:
Aaaaaaby... dłużej nie trzymać w napięciu:
1. zielone jabłko z czerwonym ogonkiem i jego przeciwieństwo,
2. faktycznie, dwa banany,
3. żaden tam hot-dog, napój w kartonie ze słomką,
4. mniejsza i większa mortadela,
5. croissant alias rogal,
6. pomarańcza (!),
7. pieczony kurczak (!!),
8. deszcz borówek kanadyjskich,
9. lody w waflu
 
(Każdy, kto odgadł przynajmniej jeden z produktów, może pielęgnować w sobie płonną  nadzieję, że znajdzie nić porozumienia z grupą wiekową czterolatków. Pozostali są zgubieni!)

©kaczka

[175]

[24 May 2015]

(...)
Ryfka wróciła z wywczasów w Ziemi Świętej.
Wpadła do nas nieomalże prosto z lotniska i miał miejsce cud.
Wszystkie trzy (włączając Biskwita) zamknęły się w pokoju i przez pół godziny zajmowały się sobą. Bez ofiar w ludziach oraz bez zawzywania kierownictwa kulturalno-oświatowego, czy straży pożarnej!
Potem wyszły i wspólnie udoskonalały przenośne osiedle na Brzegu Dywanu.
(Maszt, flaga, dzwonek do drzwi, zasieki, system wczesnego ostrzegania.)


A w końcu schowały się w środku z talerzem racuchów [1], miską truskawek, pętem słowiańskich kabanosów, litrem lodów i okupowały.
Póki wystarczyło spyży.
Dzięki Biskwitowi, mniej więcej dziesięć minut.

[1] ‘O, takie same smaży moja babcia.’ – wyznała Ryfka. Mazel tov!

(...)
Uwielbiam Ryfkę.
Jeszcze bardziej, odkąd skojarzyłam,  że tembr jej głosu przypomina mi Diane Keaton w ‘Tajemnicy morderstwa na Manhattanie’.

©kaczka

[174]

[21 May 2015]

(...)
W kuluarach trwają przygotowania do wydarzenia sezonu.
Piątych urodzin Dyni  z bon motem ‘Princess Party’.
Uczestnictwo potwierdziło dziesięciu młodzieńców i dwa dziewczątka, co czyni bon mot jeszcze zabawniejszym.
(Hauptcioteczka nadal obstaje, że imprezę powinnam zorganizować w domu. )
- Dyniu – inwigiluję. – Są naciski, abyś wyznała, co pragniesz otrzymać w prezencie?
Dynia myśli.
Myśli.
Myśli.
- ... a really, really pink ballerina dress!
(Gulp!)
- NO! I know! A Spiderman toy!
Struktura demograficzna przyjęcia sugeruje, że nie będzie z tym problemu.

(...)

©kaczka

[173]

[20 May 2015]

(...)
Dynia, motywowana przez asortyment  lodowych gałek ukręcanych przez Stefano, zainteresowała się zasadami wolnego rynku, obrotem pieniężnym i systemem monetarnym.
Pośrednio wkręciła się również w ekologię.
W erefenie jedna butelka marki PET to równowartość dwudziestu pięciu centów wypluwanych przez automat do skupu.
Dynia zbiera w domu i na mieście, a my musimy segregować.
Na jedną kupę butelki, na drugą nakrętki (dla Franka), na trzecią – prawowitych właścicieli przytwierdzonych do butelek.
Najtrudniej odczepiać staruszki.

(...)
Mam takie niejasne wrażenie, że spełnia się przepowiednia prowadzącej zajęcia z języka  konsekwentnie-mi -obcego i jestem tam, na tym szkolnym poddaszu, w każdy poniedziałek i czwartek, fundamentem i ścianą nośną.
Podwaliną.
Kamieniem węgielnym.
Jedynym stałym punktem odniesienia.
Plumkając na strunach megalomanii – jestem tym żółwiem, na którym ciężkim zadem przysiadł świat.
Wystaję z praoceanu, żuję sałatę odwiecznych rozterek lub skuwkę od ołówka i zblazowana spoglądam na korowód przemijających postaci.
Pojawiają się i znikają.
Możliwe, że ze znikaniem ma coś wspólnego szalona winda marki Schindler (sic!), która działa tylko w poniedziałki, wozi wyłącznie parzystą liczbę pasażerów i nigdy nie wiadomo, na którym piętrze się zatrzyma i czy w ogóle przyjedzie.
(Wsiadając w poniedziałki do windy, nie wiedząc gdzie wysiądę wspominam z rozrzewnieniem windę, no właśnie, z 'Podróży Tapatików' Tomaszewskiej [1]? lub  szybującą nad miastem windę Pana Łąki z 'Fabryki czekolady'.)
Tak zniknął angielski geodeta.
Tak zniknęła Francuzka.
Tak prawdopodobnie zniknęła Polka – Ewa G. (pozdrawiam!), która mimo terminowego opłacania zajęć, nie pojawiła się na żadnych. Tudzież pojawia się, ale nie zdejmuje niewidzialnej pelerynki.
O, Kanadyjki też już nie ma.
Spłynęła z nurtem innych ważkich spraw.
Jest za to zupełnie nowa Japonka, która utrzymuje, że pod kwitnącą wiśnią ukończyła studia z filologii germańskiej i zadziwi świat nowatorskim przekładem Tomasza Manna.
Yyyyy... jakby tu, delikatnie, żeby nie urazić... myślę, że może to jednak potrwać dłuższą chwilę.
(Świat zdąży pójść do toalety, wydepilować sobie kilka lasów deszczowych i napić się herbaty.)
Dyplomatycznie mówiąc, jest Japonka na początku swej kariery.
Czasem pojawia się rumuńska cybernetyczka – kobieta-cyborg? – o imieniu, a jakże, Andrea.
A jakże, bo nigdy jeszcze nie spotkałam Rumunki o imieniu innym niż Andrea.
Andrea ma niepokojący charakter pisma.
(I kto to mówi!)
Czasem z windy wysiada Włoch. Konglomerat wszystkich negatywnych stereotypów o narodzie.
Czasem z windy wysiada Grek. Jak wyżej.
Żel we włosach, łańcuch na piersi, słoneczne okulary we mgle.
Fascynujące.
Wpada również Meksykanka arriba arriba!
Zawsze się spieszy.
Może gra w mariachi i musi gnać na próbę?
I tylko ja tam ciągle, w tym samym miejscu pod oknem.
Siedzę i wygrywam wszystkie konkursy popularności.
Pupilka naszej pani.
Trochę się nie dziwię, ostatecznie przy tej ludzkiej rotacji to po mnie rozpoznaje, czy weszła do właściwej sali.
o skoro jest kaczka to możemy zaczynać
dzień dobry kaczko... dzień dobry... yyyy...  pozostałym
... o bo my z kaczką kupujemy w tym samym sklepie...’
Kiedyś pewnie dostanę w dziób po lekcjach.

[1] Wszystkie egzemplarze przygód Tapatików dostępne za mej młodości w dzielnicowym lokalu bibliotecznym charakteryzowały się brakiem ostatnich rozdziałów. Wszystkie! Planowałam powrócić do lektury i dowiedzieć się w końcu ‘kto zabił?’ i czy w windzie, ale ilustracje w nowych wydaniach są zbrodnią wiekszą niż amputacja rozdziałów. Tak to się kończy, zauważam smutno, gdy wydawnictwo zatrudnia do malowania rezerwistów.

(...)
Punktualnie o szóstej rano, z precyzją szwajcarskich czasomierzy:
- MAAAAAAAAAMA! – krzyczy Dynia.
- Maaaaaaaaaamuuuuuuuu! – woła Biskwit.
- MAAAAAAAAAMA!
- Maaaaaaaaaamuuuuuuuu!
- MAAAAAAAAAMA!
- Maaaaaaaaaamuuuuuuuu!
- MAAAAAAAAAMA!
- Maaaaaaaaaamuuuuuuuu!
- MAAAAAAAAAMA! Maaaaaaaaaamuuuuuuuu!
A echo z sypialni rodziców odpowiada: ... mać ... mać ...mać!

(...)
Relatywizm pór roku.
Siedemnaście stopni.
Wczoraj.
Dynia biega boso po podwórku. Matka Rosalindy opina na Rosalindzie puchową kurtkę.

(...)
Wieża Babel.
Bufet przekąsek z przekąsem.
[Dynia w narzeczu] - Mamo, zapytaj Rosalindę, jak po kalabryjsku powiedzieć: precel?
[kaczka] - Precel.
[Dynia] - YES! Precel!
[kaczka] -Toż przecież ci mówię, że PRECEL!
[Dynia] - Ask her!
[kaczka jako bukiet lotosów w wazonie zen, znęcając sie nad kalabryjskim] - Rosalindo, powiedz mojemu dziecku, jak mówisz na precel?
[Rosalinda wykonawszy umysłową woltę] - ...yyyyy... precel? Precel.
[Dynia] - Precel?
[Rosalinda] - Si!
[Dynia do kaczki z wyrzutem] - See! Si not precel!

(...)
Biskwicki znak jakości.
Uwaga! Zawiera lokowanie produktów.

 Mięśnie sercowe w wersji  rainbow: Kuka Szydełkocholiczka
Patyk: Odenwald
Makatka: Gumberry

©kaczka

[172]

[19 May 2015]

(...)
Biskwit wygrawszy przez nokaut ostatnią rundę z grawitacją nabrał zupełnie niestosownej pewności siebie.
Idzie.
Zwiedza.
Inwentaryzuje.
Sprawdza.
Przeprowadza kontrole.
Sam.
Jest parcie na tę samotność długodystansowca.
Najpierw delikatne sugestie. Oto Biskwit pakuje do szmacianej torby swój telefon komórkowy (marki kalkulator CASIO na wyczerpane baterie słoneczne), staje w dowolnych wrotach, macha ręką na pożegnanie, składa korale ust w dziubek, przy użyciu dłoni emituje całus i wychodzi.
Sam.
Gestem ręki powstrzymując tłum potencjalnych naśladowców.
Gdy tłum gruboskórnych, niedomyślnych naśladowców nie zrozumie aluzji pozostaje wyłożyć im to czarno na białym.
RYKIEM.
A przecież, jakże tak w świat wypuścić mikroskopijnego Biskwita? Żeby nam go ktoś przydeptał?
A tu Biskwit upierdliwie chce SAM.
Nie ma zgody na obstawę.
Stąd na placu plac zabaw codziennie ta sama scena. Żywcem wycięta z produkcji filmowej 'Terminator 2', nomen omen, 'Dzień Sądu' (choć pasowałoby raczej ‘Sądny Dzień’).
Biskwit wyrywa się obstawie i idzie.
Wokół  eksplozje nieprzewidywalności, huśtawki zatrzymujące się tuż przy Biskwiciej głowie, stukilowe dziateczki spadające z drzew na buty,  stada barbarzyńców ciskających piaskiem i wiaderkami, gołębie kradnące precle, kurduple na rowerkach z uszkodzonym układem hamulcowym, kałuże lepkiego soku, srające (ze strachu?) wiewiórki, spajderman duszący Batmana  własną pelerynką, wymykające się fizyce trajektorie lotów dziewczątek okupujących ślizgawkę.
Horror!
A Biskwit idzie. Trawersem.
Przechodzi przez to nienaruszony jak T-1000 wyłaniający się z tunelu.
Byłoby to nawet dostojnie wzruszające.
Problem w tym, że Biskwit wyłania się z tego tunelu z gracją Frankensteina.
Z dwoma rękami wyciągniętymi do przodu.
W dodatku kolebiąc się na boki.

(...)
Dodatek kulinarny gratis.


 ©kaczka

[171]

[18 May 2015]

(...)
Okna.
Ewolucja.

 Oryginał TU.
 ©kaczka

[170]

[15 May 2015]

(...)
Wiosna.
Drzewo.
Ptak.
Robak.
Guano.
(...)
Zmiany zaskakują, choć przecież człowiek waruje pod dziecięcym łóżeczkiem i czeka w gotowości, żeby taką zmianę przyłapać na gorącym uczynku.
Biskwit chodzi.
Jeszcze sztywno, jak miniaturowy Golem na toczonych, drożdżowych nogach, ale grawitacja nie podcina już Biskwitowi nóg zarzucając niewidzialnym lassem.
Stało się.
Jak w czołówce ‘Było sobie życie’, Biskwit wyszedł z wody, wspiął się na drzewo, a gdy się zeń ześlizgnął ruszył przed siebie spionizowany.
Machając przy tym srebrną, wieczorową torebką prababki.
Odtąd idzie.
Bywa że przystanie, aby nagrodzić swój przemarsz rzęsistymi brawami i gromką owacją.
Głównie jednak idzie. Krąży po kwaterze jak sprężysta cząsteczka w nieustannym, chaotycznym ruchu.
Niby jestem zaskoczona, że tak nagle, znienacka, a przecież były przesłanki.
Kilka dni temu na placu zabaw raczkujący Biskwit – adrenalinowy junkie - wdrapał się pod prąd rynną zjeżdżalni na wysokość dwóch metrów nad poziomem morza i sruuuuuu... zjechał na brzuchu kwicząc ze szczęścia.
W tej wspinaczce na szczyt nogi wyprzedzały tułów.
Widać było, że rwą się do czynów.

(...)
Otóż dramat.
Batman nie ożeni się z Dynią.
Tak jej ponoć powiedział, skurczynietoperz: ‘nie ożenię się z tobą, bo jesteś za chuda!
To on, pytam, zwisielec jeden,chciał ją jeść, a może turlać?

(...)
Wieża Babel.
Aneks kuchenny.
Dynia wybiera widelec pod względem urody i przymiotów charakteru. Czas mija. Dynia wybiera. Obiad stygnie.
[Dynia, prowadząc monolog zewnętrzny] – Welche Gabel...?
[kaczka zniecierpliwiona] – Ten!
[Norweski zdziwiony] – Den?
[kaczka na oparach fonetycznej cierpliwości] – TEN!
[Dynia wstrząśnięta] – But I need ONE! Not ten!

(...)
Freski.
(Razem! W ciszy! Chwilo trwaj!)

 ©kaczka

[169]

[12 May 2015]

(...)
Z ankiety opublikowanej w laurce na Dzień Matki dowiedziałam się, że mam sześć lat (Dynia: ‘Oh, man! I just forgot your numbers so I took the one I remembered!’), znakomicie skaczę (?!) i mam trzy gwiazdki Michelin w kategorii ‘Szupfnudle z musem jabłkowym’.
Tyle, że ja nigdy, nawet w umysłowym zaćmieniu, nie gotowałam sz(n)upfnudli.
A już na pewno nie z musem.
Może to dlatego, że Dynia nie wiedziała jak przeliterować Chateaubriands à la béarnaise, albo przez jakie u napisać trufle?

[Ale wisienką na torcie, musem na sz(n)upfnudlach było ostatnie zdanie: ‘My mum is special because she cuddles.
Sama prawda.
Do wytrzeszczu ócz ofiary.]


(...)
Miała miejsce peregrynacja nieświętego bożka.
W papierowej torebce wręczono nam przedszkolnego idola, poliestrowego wypchańca [1] wraz z albumem do zdjęć foto.
Wypchaniec wedruje tak od miesięcy z jednej do drugiej zagrody.
Wita go entuzjazm ortodoksyjnych wyznawców o wzroście do metr dwadzieścia osiem i jęk rozpaczy opiekunów prawnych (Szajse! Mamy w domu tubkę kleju? Kto skoczy do całodobowego wywoływać zdjęcia? Myślisz, że placówka ma kilka kopii kreatury na wypadek, gdyby wyrwał ją nam z rąk orzeł bielik? [2])
Albowiem wypchańcowi należy zapewnić rozrywki kulturalne i towarzyskie, a dowody przedstawiać na piśmie.
Przez tydzień.
I powiadam, strasznie trudno jest ad hoc przebić luksusowe wakacje w Hiszpanii.
(No chyba, żeby jakieś last minute.)
Toteż postawiliśmy na używki, tatuaże i cross-dressing.




[1] Wypchańcowi dano na pierwsze Wembley. Stąd licznie wznoszone okrzyki ‘Biskwit, Wembley!’ wywoływały efektowną odrazę pośród patriotycznej ludzkości rdzennej przyzwyczajonej zapewne do imion tradycyjnych, takich jak Heinrich, Hannelore, czy Uwe. Jako, że ludzkość rdzenna z rzadka odróżnia akcent z Dorset od akcentu z Oklahomy – wszystko to leci na konto Oklahomy. (Za co niniejszym po raz kolejny przepraszam Oklahomę i jej reputację.)

[2] Uznałabym to za karygodną niefrasobliwość, gdyby okazało się, że nie wykupiła całej partii i nie składowała w piwnicach.

(...)
Dwadzieścia dziewięć stopni.
Szare ulice prowadzące do placówki porosły zielenią.
Człowiek ma wrażenie, że ktoś wyciął kawałek tortu i odsłonił biszkopt gęsto przekładany chlorofilem i masą doniczek surfinii.
Miasto w polewie słonecznej.
Chodzę, chłonę.
To ostatnia taka moja wiosna wśród tych ulic.
Od września Dynia zaczyna staż za rogiem w ‘Szwabskich Kluseczkach’.
Zaraz potem pójdzie do szkoły.
Zaskakuje mnie, jak fatalnie znoszę zmiany.
Mimo codziennej, uporczywej praktyki.

©kaczka

[168]

[6 May 2015]

(...)
Rosalinda, faktycznie, tylko po kalabryjsku.
No, ale jak ona ma się uczyć, gdy te dzieci nieużyte (w tym i moje) załatwiają z nią wszystko na migi.
Przesuwają biedulę jak gońca na szachownicy albo ‘yyyyyyy...’ emitują poparte jakąś bollywoodzką choreografią. I że niby z tego ma Rosalinda wydedukować, że ‘a teraz kopsnij się szybko po niebieską piłkę w kropki, która leży pod płotem za szpalerem cyprysów’.
Nic dziwnego, że Rosalinda się zniechęca i idzie samotnie dłubać w piaskownicy.
Pokusiło mnie, żeby odpalić dydaktyczne kadzidło o zapachu integracji.
Zawezwałam przed oblicze Dynię i koleżaneczki, zawołałam Rosalindę.
Tłumaczę łagodnie, szemrzę jak strumyk, że mogą rozszerzać wokabularzyki wymianą barterową.
Wystarczy pokazać palcem, zapytać: ‘Co to?’, a po usłyszeniu wersji kalabryjskiej przedstawić własną w dowolnym języku urzędowym.
Ku obopólnej korzyści!
Posunęłam się nawet do zaprezentowania metody w praktyce.
Pytam Rosalindę: ‘A jak po kalabryjsku mówisz na...’ i pokazuję paluchem na niebieską piłkę w kropki za szpalerem cyprysów.
Rosalinda, pilnie czytająca z ruchu warg, nie zauważyła gestu i całkiem słusznie zapytała: ‘Cosa?
Dynia spojrzała najpierw na piłkę, potem na Rosalindę, jeszcze raz na piłkę i jeszcze raz na Rosalindę.
Wreszcie spojrzała na mnie.
Z niedowierzaniem. A nawet jakby z drwiną.
- KOZA?! -  zapytała. - GOAT?! [1]
Po czym, razem z taką drugą, pochwyciły Rosalindę za ręce i mową ciała wyjaśniły kierunek i przeznaczenie lotu.
Po tym incydencie złożyłam prywatne śluby neutralności.
A nuż, ten brutalny trening pozwoli Rosalindzie wygrać kiedyś mistrzostwa świata w szaradach towarzyskich?

[1] Klasyka! Dynia ujawnia znajomość słowiańskiego słownictwa jedynie w sytuacjach, w których niemożliwe jest zbicie na tej znajomości żadnego kapitału.

(...)
A gdyby tak.
Gdyby tak, wytatuować sobie wszystkie tutejsze przypadki?
Nie musiałabym już maskować napadami kaszlu swojego odmieńczego niezdecydowania względem rodzajników!

Dynia natomiast życzy sobie romantycznie.

(...)
'I am gonna be EVERYTHING.' ... i w tym celu kompletuję stosowną garderobę.


 ©kaczka

Wpis ze wszech sił motywujący



Najzacniejsi Czytelnicy, Kaczkolubcy, Entenfile, Duckfani!

Świerszczyk.
Świerszczyk, dziarski, wesolutki staruszek, skończył właśnie siedemdziesiąt lat.
Świat się zmieniał, upadały mury, przesuwały się granice, wklęskały się galaktyki, wybuchały gwiazdy, człowiek wylądował na Księżycu, zniesiono kartki na mięso, a Świerszczyk nieprzerwanie trwał.
Trwał, uczył, bawił, wychowywał kolejne pokolenia.
To najostatniejszy (!) polski magazyn dla dzieci na krajowym rynku.
Perła w morzu edytorsko-wydawniczej bylejakości.
Ginący gatunek.
Dobro narodowe.
Dla uczczenia zaokrąglonej Świerszczykowej rocznicy Kasia Warpas, czyli Bebe, czyli ilustratorka i pierwsza dama lakonicznej kreski – ogłasza razem ze Świerszczykiem fantastyczny KONKURS dla blogerów i nieblogerów, dla dużych i małych, dla literatów i malarzy, dla tych, co czytają Świerszczyk i tych, którzy jeszcze nie.
Nagród jest pod korek i na bogato.
W imieniu Bebe i Świerszczyka prosimy TĘDY.

©kaczka

[167]

[1 May 2015]

(...)
Różne zajścia miały miejsce w placówce wychowawczej w ostatnich miesiącach, a ich niewątpliwą zaletą było to, że nie musiałam uczestniczyć i znam tylko ze słyszenia.
Dla jednych były to zajścia, dla Derekcji  prawdopodobnie każdorazowo zejścia ze skutkiem śmiertelnym.
Gdyż, wiadomo, Derekcja dość łatwo nadwyręża się emocjonalnie.

Odbyło się ognisko.
To, o którym dziateczki mówiły ‘BUMFIRE’(zamiast Bonfire), ale na szczęście nikt nie osmalił sobie spodenek.
Mam film.
Na filmie Derekcja przygrywa na gitarze, a garstka solistów ratuje honor chóru.
Pozostali jedzą kiełbasy, albo fechtują kijaszkami.
(Nietrudno się domyślić, w której grupie znalazła się Dynia.)

Odbyła się wyprawa do Domu Najspokojniejszej Starości.
(Wpuszczenie tam Małpiatek powoduje, rzecz jasna, przejściowe traktowanie przymiotnika ‘najspokojniejszej’ jako soczystego oksymoronu.)
Małpiatki udały się tam z recitalem.
Miało być o motylkach, ale Jack London wyrwał się przed szereg i zaśpiewał utwór autorski o Spajdermanie, co ponoć zaburzyło kruchą strukturę stada i zdruzgotało delikatne morala innych potencjalnych śpiewaków. Zdruzgotane morala miały bezpośredni wpływ na synchronizację głosów a cappella.
Koncert był krótszy i nie wyniesiono zeń, jak rok wcześniej, pełnych kieszeni ciągutek.
- Ale jakże to? – zapytałam przy odbiorze. – Nie dostaliście nawet po ciasteczku?
Dynia miała na tę okoliczność swoje podejrzenia:
- They ate them! Old people! Without sharing!
(Ciasteczka, być może, ale żeby tak ciągutki? Nie wierzę!)

Odbył się dzień ‘Przyjedź do placówki na własnym rowerku’.
Ponieważ większość dziatwy, by dojechać rowerkiem  na zajęcia na czas musiałaby wyruszyć dzień wcześniej, w bardzo wielu rodzinach poranek zaczął się od zderzenia z fizycznymi ograniczeniami materii. Jak przyczepić rowerek do bagażnika własnego roweru lub jak zmieścić tenże rowerek w bagażniku samochodu?
Kwadratura koła. Lub kilku kół.
(Z tą fizyką zmagał się Norweski.
- Maaama! Papa has just said: SCHEISSE! – uczynnie donosiła Dynia obserwując rozwój wydarzeń z balkonu.)
Gdy przybyłam po Dynię, Derekcja tradycyjnie hiperwentylowała się w kąciku otoczona wianuszkiem wrażliwego personelu, a gdzie okiem nie sięgnąć wszędzie stały rowery.
Jest taka liryczna piosenka, którą śpiewa Katie Melua: 'Nine Million Bicycles'.
W Pekinie.
O to to... właśnie tak wyglądało podwórko w placówce.
Zapłakałam na ten widok, bo nie przewidziałam, że koszyczek z Helou Kitty może nie być najszczególniejszym znakiem rozpoznawczym.
Ale w sumie to ja tu nie o tym, ile rowerów przeniosłam tego dnia na plecach.
Raczej o tym, jakim piętnem odciskają się Małpiatki na siwiejącej, wychowawczej głowie Pana od Małpiatek.
Widzę go czasem, gdy wychodzi z placówki i znika w bramie prowadzącej na podwórko najbliższej kamienicy.
Mam dobry widok na to podwórko, gdy odbieram Dynię z lekcji gry na trójkącie.
Pan od Małpiatek trzęsącymi się rękami wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów, odpala jednego (choć mam wrażenie, że gdyby tylko mógł to wraziłby sobie w usta wszystkie) i zaciąga się głęboko.
Jakże ja go rozumiem.

(...)
Do urodzin Dyni pozostało sześć tygodni.
Dynia trzyma rękę na pulsie spraw i monitoruje postęp prac organizacyjnych.
Wczorajszej nocy nadpłynęła o trzeciej, żeby stanąć u wezgłowia naszego małżeńskiego łoża, wytrząsnąć nas ze snu i przypomnieć, że musimy bardzo dobrze oznaczyć drogę do toalety.
Gdyż Rosalinda z Kalbrii mówi tylko po kalabryjsku.
Zaintrygowało mnie, rzecz oczywista, jakie intencje przyświecały Dyni z intensywnością, na oko pierdyliarda luksów, by sprawę sygnalizować dwóm zezwłokom nakrytym fazą REM.
Dynia milczy tajemniczo.
Rozważam podejrzliwie, by oprócz piktogramów, strzałek i wstępnej wycieczki po obiekcie, oznaczyć drogę farbą fluorescencyjną.
To tak na wypadek niezapowiedzianych przerw w dostawie prądu elektrycznego lub zaćmienia.

(...)
Oprócz sacrum, jakim są niewątpliwie, portrety infantów i infantek, robimy też dużo w profanum.
Jakiś czas temu powstał jeden z pierwszych, autorskich szkiców ‘ojciec w toalecie’.


Dziś wspólnie pracowałyśmy nad ‘studium z natury w klozecie’.
Dynia zadbała nie tylko o wyraz twarzy, o kolory (klozet złotą kredką!), ale i o gazy.
(Uważni dostrzegą. Zielone. Spiralne.)
...
Norweski przebąkuje (sic!) o kluczu do łazienki.



(...)
Parę tygodni temu Dynia i Norweski polecieli do Oksfordu na urodziny Rubenita i Pięknego Edka.
Wiedząc, jak mi przykro, że nie mogę dołączyć przyobiecali obfitą relację fotograficzną.
I słowa dotrzymali.
Norweski obfotografował urodziwe zabytki, fragmenty królów, tablice pamiątkowe, angielskie ogrody i najzieleńsze trawniki.
Dynia natomiast jednym zdjęciem utrwaliła prawdziwe życie i wywołała lawinę wspomnień.
Tym zdjęciem.


(...)
Piękny Edek jest rozrywany.



©kaczka