Image Slider

[134]

[26 Dec 2014]

(...)
Scenariusz jasełek zainspirował prawdopodobnie program Familien im Brennpunkt.
Było o patologii, złych warunkach lokalowych, braku przywilejów dla ciężarnych i przemocy w rodzinie [1].
Rolę w jasełkach przy (nad)użyciu protekcji zorganizowała Dyni Hauptcioteczka.
Reżyserka – bliźniacza siostra Angeli Merkel – zaklinała się, że od pięciu lat wzwyż, że nabór do trupy już zamknięty, że próby trwają od wakacji. Na nic się to nie zdało. - Quatsch! – powiedziała  Hauptcioteczka i musiała Angela wcisnąć w scenariusz osiem sekund director’s cut.
Tak się szczęśliwie złożyło, że grupa owczarków i owczarek niemieckich według literackiego zamysłu autora scenariusza wypowiadała chórem ostrzeżenie: ‘Wir kommen!’ (z bańką mleka i koszykiem nabiału.)
Tedy nikogo nie zdziwiło (a miał się kto dziwić, bo na widowni zasiadło ponad trzysta osób), że przez ten tłum przepycha się rozedrgana od emocji Dynia (owczarek podhalański?) i dyszy prosto w mikrofon, tak wzruszająco, jak dyszeć potrafią tylko czterolatki z notorycznie powiększonym migdałem: ICH GEHE MIT! AUCH! [2]
Powiadam wam, z tego zrobione są święta.
...


[1] Melchior przydzwonił Baltazarowi w ucho. Baltazar ciepnął dary na posadzkę i z bekiem uciekł do matki. Przez moment nieomal zaistniała obawa, że przez ten ubytek cała historia będzie mieć alternatywne zakończenie.

[2] Oryginalny tekst zakładał, że Dynia powie: Ich komme auch mit!, ale mimo nieautoryzowanej podmiany publiczność ogarnęła przesłanie.

(...)
Pod choinką kaczka znalazła słownik języka niemieckiego als Fremdsprache. Bez obaw, nie pozostała dłużna romantycznemu ofiarodawcy. Ofiarodawca otrzymał dwa bilety na ‘Śpiącą Królewnę’ (balet!) w wykonaniu Teatru Bolszoj. Do spożycia razem z córką.
Podobno przedstawienie trwa dwie godziny i trzydzieści pięć minut.

(...)
Dwanaście potraw? Nic prostszego.



©kaczka

[133]

[22 Dec 2014]

(…)

Z okazji sezonu świątecznego, w ramach prac zespołowych Dynia i Ryfka wykonały pełną mistycznej symboliki ekumeniczną kartkę świąteczną. (W ramach cementowania przyjaźni Ryfka przyjmuje dary od świętego Mikołaja, a Dynia z zapałem dekoruje drejdel. Przy oficjalnych spotkaniach rodzinnych oni ‘nie wspominają o wojnie’, my o Palestynie.)
Zderzona z dziełem upadłam na kolana, powstałam, a następnie zacżęłam wnikać w detal.
- Kot? – wnikałam. – Drogie dziewczęta, czego symbolem jest ten kot? To specjalny kot Chanuki, czy nawiązanie do chińskiego roku Kota, a może hołd dla kultury starożytnych Egipcjan?
- Po prostu zawsze chciałyśmy narysować tygrysa! – prychnęły artystki. - BO UMIEMY!
Tak jak Cocteau.

(...)

Od miesiąca, gdzie nie splunąć, świąteczne jarmarki.
Smażone wursty, pieczone karkówki, naleśniki z nutellą, pierniki dekorowane rubaszną frazą, grzane wino ze sznapsem, likier z jaj.
Migdały w cukrze i najlepsze kasztany z placu Pigalle.
Ela, ela, karuzela.
(Nasze konie są przynajmniej stylowe. Początek ubiegłego stulecia. Ogony mają z prawdziwego włosia. Niezły odpustowy vintage. Gdzie indziej to sobie można co najwyżej na kaprawym kaczorze Donaldzie pojeździć.)
Jabłka w lukrze, cukrowa wata, chór portowych emerytów śpiewa ze sceny ‘Una Paloma Blanca’, tłum lezie na ślepo od straganów z gyrosem po ‘aryuvedyczne kryształy homeopatyczne w balsamie’ rozdeptując przy tym mikroskopijną, wstydliwie skrytą pod drzewkiem szopkę z drewnianym Jezuskiem.
Anioł upada twarzą w słomę.
Ludzkość też tak jakby.
Miejscami.
Ale zawsze tli się jeszcze nadzieja, prawdaż?

(...)
Trend: bikini.

Dynia, jak każda Miss Świata, życzy sobie pokoju.
Pokoju dla lalki.
I lalki.
Tymczasem użycza swoich talentów dramatycznych miejscowej kompanii teatralnej przygotowującej jasełka.
Biskwit miał wystąpić jako Zbawiciel złożony w żłobie, ale wycięto go ze scenariusza, bo wtykał głowę między szczeble i istniała obawa, że utknie.


©kaczka

[132]

[16 Dec 2014]

(...)
Rok temu, tyle pamiętam, noc z czternastego na piętnastego grudnia była nieszczególnie wygodna.
Biskwit próbował opuścić me gościnne tkanki kontrowersyjnymi metodami i nie przyjmował do wiadomości, że wali głową w gumowy mur.
I choć dziś nie przypomina już Biskwit miniaturowego boksera po nokaucie w osiemdziesiej czwartej rundzie (taka fizis wychyna z pierwszych zdjęć wykonanych na porodówce). Choć nam tu Biskwit wypiękniał, wysmuklał i pokrył łysą głowinę najmiększą z możliwych, pachnącą świeżym sianem blond peruczką to nas nie zmyli. Bezbłednie rozpoznajemy Biskwita po straceńczym, wrodzonym uporze.
Codziennie.
Uczciliśmy tedy rocznicę  narodzin Biskwita akademią ku czci i częścią nieoficjalną.
Przez te obchody nawet Komitet DezOrganizacyjny Robótki spotkał się przy kuchennym stole między tęczową posypką cukrową do ciastek ‘ADHD instant’ a  ‘ucieraj, a chyżo, bo ciasto w dzieży nadal przypomina glut’.
Część oficjalną i nieoficjalną Biskwit przesiedział w wysokim krzesełku kontemplując urodę regaliów jakimi został obdarowany.
Berło i korona!
Wreszcie ktoś się domyślił!
Nic już nie było Biskwitowi potrzebne więcej do szczęścia. A już z pewnością nie towarzystwo zaproszonej młodzieży niestabilnej emocjonalnie i charakteryzującej się skłonnościami do destrukcji i przemocy.

(...)
Krajobraz po.
(Biskwit pozwolił Bebe przymierzyć koronę.)


(...)
W kuluarach Dynia specjalizuje się w produkowaniu sloganów dla Brytyjskiej Izby Turystyki.
- Mama! I want to live in England!
- Dlaczego? (Przebóg, dlaczego?!)
- Because EVERYTHING IS SO PRETTY THERE! [1]

(Widzę to! Widzę! Spot reklamowy. Tamiza z lotu ptaka. Kamerzyści BBC filmują przyczepieni do motolotni. Rowan Atkinson zwisa ze wskazówek Big Bena. Lot koszący nad czarnymi misiami gwardzistów. Herbata PG w styropianowych kubkach. Japońscy turyści zagubieni przy Trafalgar Square. Nelson macha z kolumny do społeczeństwa. Zbliżenie na self-checkout w Tesco. Hampton Court. Japońscy turyści zagubieni w pałacowym labiryncie. Job center w Woking. Księżniczka Anna przecina wstęgę otwierając centrum rekreacyjnego w Wherethehellville. Królowa kupuje choux buns w M&S przy Oxford Street. W Iceland oferta: siedem mrożonek w cenie jednej. Z nieba śnieg czipsów Walkers (vinegar flavour).  Czipsy powoli zasypują wejścia i perony w londyńskim metrze. Pociągi grzęzną. Powracający motyw skonfundowanych japońskich turystów. Kamera przeskakuje do mieszkania Jemimy B., która w dwóch pokojach z kuchnią (semi-detached) zgromadziła największą na świecie kolekcję popielniczek. Podkład muzyczny: Elton John przy różowym fortepianie w duecie z Paulem McCartneyem grającym na dudach. A z offu głos Dyni (Dorset accent): ‘Visit UK… because EVERYTHING IS SO PRETTY HERE!’)

Czekam, kiedy poprosi, by wydziergać jej z resztek włóczki ocieplacz na czajnik do zaparzania herbaty (!).

[1]
- A co z twoimi nowymi przyjaciółmi? Z Ryfką, Jackiem Londonem, czy Peneolpą Cruz?
- Yyyy... (pauza, trwa intensywny synaptyczny bulgot) ... I have a good idea. I better stay here.


©kaczka

[131]

(...)
[Post, który powinien sponsorować Doktor Szmetker, psychiatra specjalizujący się w terapii ataków paniki matek dzieci wcielonych do placówek edukacyjnych.]

Dziś o  tym, że zasadniczo wszyscy jesteśmy Afroamerykanami, ale kiedy przychodzi co do czego...

Zacznijmy od tego, że najpierw przyszłam ja, nocą po kompletach z języka i gdy już ogarnęłam lęki separacyjne u całej rodziny, zorientowałam się, że za osiemnaście godzin Małpiatki inaugurują pieśnią sezon świąteczny.
Pieśnią biesiadną.
Drobnym drukiem i bezbarwną czcionką Dyrekcja dopisała, że skoro biesiadną to 'wykorzystajmy ten błogosławiony czas, aby w domowym zaciszu, przy wtórze kolęd przyrządzić razem z cherubinkami jakieś danie o duchowym wymiarze świątecznym'.
(To znaczy prawdopodobnie tak właśnie chciała napisać, ale wyszło jej  coś na kształt:  ‘Każda rodzina przynosi wypiek z dzieckiem’.  Wiem, wiem, prawnicy podkreśliliby nieograniczone możliwości interpretacyjne powyższego komunikatu.)
Zbliżała się północ i przez myśl mi przeszło, że na tym etapie już nie zdołam cherubiny dobudzić.
(Ani żeby wykorzystać ją jako siłę roboczą, ani jako składnik.)
Norweski wystąpił jako namiastka, co zresztą okazało się brzemienne w skutkach.
Wyjęło się foremkę na bałwanki z ciasta, wyjęło się okolicznościowe papiloty pod renifery, kopyścią zamiesiło się w dzieżach dwa rodzaje ciast – to ważne – z czekoladą i bez. Precyzyjnym rozlewaniem w otwory matryc, rozniecaniem i podtrzymywaniem ognia zajął się Norweski.
Ja wyjęłam z pieca obie partie.
Partię czarnoskórych bałwanków i albinotycznych reniferów.
[Aaaaaaaa!!!]
Norweski mętnie tłumaczył, że bałwanki wziął za kominiarczyków, ale argument ten słabo się bronił.
Żadna z religii nie przyszła nam z pomocą obierając sobie za przedmiot kultu czyściciela kominów.  Norweski próbował jeszcze dowodzić, że jeden z trzech królów był jakoby Afroamerykaninem, ale wiarę w tę wersję utrudniał nos z marchewki.
(Pomysł żeby przetopić i odlać ponownie albo przynajmniej przypalić na brąz renifery upadł nawet bez głosowania.)
Nie bardzo mogliśmy również udawać, że taka była koncepcja artystyczna produktu, gdyż karnacja bałwanków była nieomal identyczna z karnacją Pana od Małpiatek i mogło to nasuwać skojarzenia szkodliwe dla oceny z zachowania.
Z pomocą o poranku przyszedł doktor Szmetker – uczciwa, niemiecka chemia gospodarcza – z zestawem do make-up’u.
Biskwit i ja poszłyśmy poń w w piamach.
Nakładałam ten make-up razem z Biskwitem a’la Kate Titanic, zatem fakt, że produkt finalny wyglądał tak, jak wyglądał to doprawdy cud świętego Kominiarczyka.
Na miejscu Małpiatki odśpiewały pieśni okolicznościowe, wykonały pospiesznie i na odczepnego jakieś zet-pe-te, a potem rzuciły się do bufetu.
Nasza fauna poszła na pierwszy ogień,  zgodnie z zasadą, że nadnaturalne barwniki mają właściwości magnetyczne.
Małpiatki wbiły zęby w cukier, zapiły go gęstym od pianek kakao i zaczęły przegryzać sobie tętnice.
Był to znak, żeby ratować zastawę, docenić codzienną katorżniczą pracę personelu i ewakuować się z lokalu.
Co uczyniłam z dużą ulgą, gdyż Biskwit (w porywach do dziesięciu kilogramów) przesiedział imprezę w bocianim gnieździe mych ramion. Zstępowanie na ziemię okazało się zbyt ryzykowne dla kolekcji farb plakatowych i szopki z paper mache.

Imprezę uznać można by za udaną. Personel pochylił się nad wypiekiem, skomplementował wysiłek włożony w angażowanie progenitury w zajęcia z cukiernictwa, wypunktował pedagogiczne zalety współpracy nad plackiem, postawił za przykład... milczałam unikając wzroku oraz imitując skromność, nieśmiałość i wychowawczy profesjonalizm... i  wtedy do bufetu dopadła Dynia i wskazując palcem na bałwanki, zapytała oskarżycielsko z nienaganną dykcją i poszanowaniem zasad gramatyki: 'MUM, DID YOU DO... THIS? WHEN?'

(...)



©kaczka

[130]

[7 Dec 2014]

(...)
Żem półżywa.
Gdyż weekend obfitował.
Powiada Budda: 'Daremnie próbuje osiągnąć doskonałość ten, kto zaprzęga dzieci do prac okolicznościowych.'
Wpadka z kartkami świątecznymi i słoikami brokatu niewiele mnie nauczyła.
(A przecież wciąż jeszcze błyszczę i wydłubuję brokat spod paznokci.)
Uparcie idę poboczem zen. Na własne życzenie lezę w pokrzywy i tarzam się  w cierniowych krzakach.
Wychodzę z siebie i zamiast liczyć oddechy, dyszę.
Czasem żądzą mordu, czasem ledwie.
Fakt, że sąsiedzi z dołu odpalili choinkę w ogródku (patrz, kaczko, skomentował Norweski, każdy ma chyba taki Annual Rockefeller Center Christmas Tree Lighting na jaki zasłużył), skłonił mnie by wyjąć  stolnicę i zaprosić dzieci do współudziału.
Tak mi się atmosfera rzuciła na mózg.
Trzydzieści osiem pierników póżniej, edycja bardzo limitowana moją psychiczną wytrzymałością, odesłałam progeniturę przed telewizor, a ciało swe słabe złożyłam na kurhanie z mąki, gotowa na ostateczne namaszczenie lukrem.
Długo sobie nie poleżałam, bo PandeMonia sprowokowała poetry slam (poetry sram?) iżeśmy lżyły się poezją póki nie zamknięto baru.
(Lżenie rymem jest szalenie wyczerpujące.)
Robótka wygenerowała w mej skrzynce pocztowej półsetki wiadomości, ciepłych, czułych i wymagających responsu. Ten respons utrudnia niemowlę, które odkąd wyprostowało nogi, nieustannie odtwarza Kate Winslet na dziobie Titanica.
(Choć Robótka wciąż świeża to raduje się serce, że nie znalazł się jeszcze żaden malkontent.)
Niemowlę, powiadam, utrudnia odrabianie zadań domowych z języka.
Tedy Norweski wyprowadził niemowlę. Razem z Dynią zasiadłyśmy przy biurku. Dynia przy sztalugach, ja przy słownikach.
Dorabiałam aktualnie podpisy do ilustracji, gdy Dynia rzuciła okiem i dostrzegłszy moje wahanie, pyknęła paluszkiem w obrazek: 'Hier, Spazierengang gehen' a podawszy tym samym prawidłową odpowiedź z czarownym Wurstiańskim akcentem pozostawiła mnie w szoku pourazowym.
To są te chwile macierzyńskiej tortowej wisienki.
Ten moment, gdy człowiek przyłapuje rozum i rozsądek in statu nascendi we własnym potomku.
Ten moment, który wynagradza szarpaninę pod wieszaczkiem, sceny dramatyczne w tramwajach i ujemne IQ przedstawiane w kontaktach z psychologami i służbą zdrowia.

(...)
Wątek świątecznych dekoracji. 
[i] Edycja limitowana.

[ii] Listonosz wniósł wczoraj na piętro przesyłkę. Pod pierwszą warstwą papieru, kryło się pudełko z wiele obiecującym napisem ‘hunting & outdoor’.  Wewnątrz pudełka – cztery słoiki. Sposób unieruchomienia słoików w paczce przypomniał jako żywo, sceny z westernów, gdy broń szmuglowano między okładkami Biblii, alboteż sceny z kryminałów, gdzie policja obrysowuje zwłoki.  I tak oto, mamy adwentowy kalendarz, słoik małmazji na każdy tydzień, a nadto Biskwit docenił  szczodrą dostawę styropianu. ESD, czyli Eksperymentalne Słoiki Dżemu, rozsypały mnie na bozony. Mrau!

[iii] Lajfstajl, dizajn i architektura.
Budynek mieszkalny w Pekinie, znaleziony pod śmietnikiem, przemalowany przez Bebe i Wiewióra  na zamówienie Dyni na kolor ‘wściekła i niekompatybilna z niczym fuksja’, a wczoraj przeludniony bohaterami pozytywnymi i negatywnymi.
Mikołaj miał w tym roku z górki.
Zdjął z szafy i ustawił pod ścianą.
Potem ze zgrozą obserwował przyrost demograficzny.


©kaczka

[129]

[4 Dec 2014]

(...)
Jack London jest wyjątkowo urodziwym młodzieńcem.  I Jack, i Dynia są o głowę wyżsi od pozostałych Małpiatek, może więc i dlatego mają się ku sobie? Dwa samotne serca, które spotkały się w stratosferze? A może chodzi o to, że Dynia cynicznie wykalkulowała, że mięśniopak Jacka gwarantuje jej solidny immunitet pod wieszaczkiem?
Pech, natomiast, że London ma słabą konstrukcję psychiczną i ta konstrukcja udziela się Dyni.
Jeszcze ostatkiem sił do głosu dochodzi zdrowy rozsądek.
Dynia, na przykład, rozważnie wybiera miejsca dramatycznych performansów na temat ‘I waaaaaaaant it NOW!’ (Gdzie ‘it’ nieodmiennie jest szkodliwe, tuczące, niemoralne lub nieetyczne oraz zawiera konserwanty wycofane z obrotu we wszystkich krajach z wyjątkiem Atlantydy.) i nie robi scen leżąc na środku głównej ulicy miasta. Ma bowiem na względzie, że jeśli rąbnie w kałużę to pobrudzi sobie giezło księzniczki. Wybiera zatem miękkie, suche i wygodne, by wić się w swych udrękach.
Mam jednak złe przeczucie, że ta bieżąca sielanka [1] może nie trwać wiecznie.


[1] Sielanka! Przesunięcie semantyczne sponsoruje macierzyństwo.

(...)
Człowiek patrzy na Biskwita z daleka i raduje mu się serce.
Biskwit siedzi przed domkiem dla lalek i łagodnie sobie igra lokatorami.
Podejdź bliżej, a okaże się, że to zajęcia z dekapitacji i defenestracji.
Biskwit, który na placu zabaw tkwi w wózku, nieporuszony, jakby pozował Cranachowi do ‘Mistycznych zaślubin świętej Katarzyny’, w domowym zaciszu nauczył się opuszczać  zwinnie swój leżaczek.
Leżaczek ma konstrukcję katapulty.
Biskwit wychodzi górą.
Spodziewam się, że pewnego dnia wejdę do pokoju, a Biskwit będzie wisiał na lampie, a przy dobrym rozrzucie nawet i na przeciwległej ścianie.
A jeśli dziś odczuwacie zaburzenia pola grawitacyjnego to też prawdopodobnie Biskwit.
Grawitacja podstawiła wczoraj Biskwitowi nogę na prostej i gładkiej drodze.
Biskwit otarł rękawem krew z rozbitego nosa i wygląda na to, że będzie się mścił.
Moja konstrukcja psychiczna wymaga solidnego liftingu.



(...)
Dziś Robótkę promują Dynia i Elżbieta W. 
Przez przypadek.

http://jestrobotka.blogspot.de/

 ©kaczka

Projekt listopadowy: 'Historia mojej emigracji.'

[2 Dec 2014]

Post sponsorowany przez:

http://klubpolek.blogspot.de/

Projekt listopadowy: 'Historia mojej emigracji.'

Dlaczego wyjechałam?
Gdyby słuchać opinii publicznej, to dlatego, że potrafiłam.
- Ja bym tak nie potrafiła - ileż to razy tak mi mówiła opinia. –  Bez mazurka Dąbrowskiego na utwardzanym od Piasta Kołodzieja spodzie. Bez chleba na przodków zakwasie. Bez spraw korzennych. Bez wsparcia. Bez oparcia. Bez  przyjaciół. Bez rodziny.
Załóżmy zatem, że wyjechałam, bo potrafiłam [1].
Jeśli tak, to w jednorazowym, niestrzelistym akcie odwagi.
Gdyż, po pierwsze z natury jestem nadzwyczaj bojaźliwa, a po drugie, żaden ch*j mnie  nie strzelił.
Jak przez mgłę pamiętam.
Owszem finansowo może nie było płynnie, ale młodość mi to usprawiedliwiała, a do tego, nade wszystko, wyznawałam kult błogosławionej Skłodowskiej, patronki ubogich dysertantów i pocieszycielki piszących granty [2].
Wieszałam wota, ustawiałam ołtarzyki, zdjęcie nosiłam w portfelu  i we wszystkim wierzyłam jej na słowo [3].
- Dajcie mi wiadro uranowej blendy, a gołymi rękami będę wam rad i polon oddzielać od maku. – zdaje się, tak właśnie postulowałam pod gabinetem rektora, ale nikt się nie kwapił, żeby mi podsypać.
Traf chciał, przejeżdżał autobus z  tablicą ‘Emigracja’, więc zabrałam szczoteczkę do zębów, jedyne-w-swoim-rodzaju 'Delicje E. Wedel dawniej 22 lipca' i głębokie przekonanie, że reprezentuję Mesjasza Narodów.
I wsiadłam.
Przez ciekawość chyba.
Żeby zerknąć, co jest za rogiem i wrócić.
(Bo wcześniej zawsze wracałam. Z kolonii, z oazy, z harcerskich obozów, z Jugosławii, z Falklandów, z Midlandów, z Enerde, ze stypendium, z Włoch, z Brukseli, z Ohio, czy z Ameryki Południowej.)
Nikt mnie specjalnie nie zatrzymywał. Nikt się też pod koła nie rzucał.
Proza. Żadnego melodramatu.
I oto jestem. Dziesieć lat później i cztery kraje dalej.
Królowa życiowej prowizorki.
Kilkaset razy zmieniłam szczoteczki do zębów, kilkanaście razy mieszkania, zamiast Delicji jadam bez grymasu Jaffa Cakes, zamiast krakowskiej podsuszanej, gotowaną bawarską, a zamiast, 'że się nam należy, bośmy tę wojnę dla was wygrali' [4], wolę ‘należy nam się, bo ciężko tu, tam, czy jeszcze gdzie indziej pracujemy’.
Gdzieś w drodze zaczęła się moja własna rodzina.
Gdzieś w drodze urodziły się córki.
Gdzieś właśnie wtedy w głowie zakiełkowała myśl, że najosobliwszą emigracją jest macierzyństwo.
I tak naprawdę nawet nie zachodzę w tę głowę, czemu wyjechałam.
Ani przecież po lepsze, ani po gorsze.
Po inne chyba.
Czyli kwestia gustu.
A o tych się nie dyskutuje.


[1] Hipoteza to chybotliwa, bo jak udowodnił  Tom Hanks, człowiek, gdy zechce to potrafi sobie ząb łyżwą wyrwać bez zawracania głowy dentyście.  Cóż więc taki wyjazd w porównaniu z autoekstrakcją siekacza bez znieczulenia?
[2] do Komitetu Badań Naukowych.
[3] ‘Nikomu z nas życie, zdaje się, bardzo łatwo nie idzie, ale cóż robić, trzeba mieć odwagę i głównie wiarę w siebie, w to, że się jest do czegoś zdolnym i że do tego czegoś dojść potrzeba. A czasem wszystko się pokieruje dobrze, wtedy kiedy najmniej się człowiek tego spodziewa.’ (Ewa Curie, 'Maria Curie')
[4] W ubiegłym tygodniu w ramach komentarza do polityki imigracyjnej Camerona, brytyjska telewizja sprowadziło do studia osiadłego na Wyspie polskiego kombatanta wojennego. Kombatant był roszczeniowy w obyciu i domagał się dla rodaków przywilejów akonto dywizjonu i odkrycia (!) Enigmy. Wykazując daleko idącą niewdzięczność, nieśmiało zauważam, że można by tak zaktualizować narodowe zasługi. Jestem przekonana, że coś dobrego na pewno się przez te sześćdziesiąt lat zdarzyło między zdobyciem Berlina, a polskim hydraulikiem.

(...)
A teraz do Robótki!

http://jestrobotka.blogspot.de/
 
http://jestrobotka.blogspot.de/

(Kusimy Biskwitem z biskwitem.)

©kaczka