Image Slider

[407]

[17 Oct 2019]

(...)
Okrętem dowodził kapitan o imieniu Manuel.
Manuel Panzerfaust.
Imię to, rzecz jasna, każdemu kto oglądał ‘Hotel Zacisze’ natychmiast winno wystukiwać w głowie sygnał S.O.S i odpalać ratunkowe race. Tymczasem poziom mej despracji, by odbyć tę podróż, sprawił, że od tych niepokojących danych personalnych nawet nie zacisnęłam mocniej troczków  kamizelki ratunkowej.

Kapitan Manuel wyznał przy wódce, że od dzieciństwa marzył o rzeczach wielkich. Zapewne odwrotnie proporcjonalnych do swego nienachalnego wzrostu.
Kapitan Manuel był bowiem drzewkiem bonsai pośród oficerskich smreków. Gdyby ubrać Biskwita w czapkę, ozdobić adekwatną ilością gwiazdek i pasków oraz zaplanować akcję po zmroku, możliwe, że Biskwit przeniknąłby na mostek i dziś bylibyśmy już u brzegów Australii.
Historia szła tak, że od dzieciństwa śnił  Manuel o morzach i oceanach, ale brzydził się martwą rybą, niedojrzałymi bananami i kontenerami plastikowych misek z Chin, wybrał zatem przeładunek niemieckich emerytów.

Korab nasz był długi na czterysta łokci, a projektant jego wnętrz najwyraźniej inspirował się Titanikiem (przed katastrofą). Niestety,  ograniczenia budżetowe pozwoliły mu realizować wizję jedynie w sklepie niemieckiej marki meblowej Poco. Złoto, srebro, pasteloza i brylantoza, a wszystko to z tombaku, sklejki, polichlorku winylu i przetworzonych butelek PET.

Codziennie o świcie wymykałam się z kajuty, darłam na najgórniejszy pokład, budziłam drzemiącego w stercie kocy stewarda, który półprzytomnie wydawał gorące napoje, i łaziłam w kółko przez godzinę lub dwie, radując się samotnością i naparem z rumianku, nim poderwały się z łóżek me dzieciny, a zaraz po nich emeryci. Niewielu było takich, którzy zaczynali dzień o piątej rano (oprócz mnie rodzice niemowlęcia z tymże rześkim niemowlęciem i pięciu emerytów, którzy dym z cygar strząsali na swe aparaty tlenowe), więc szybko stałam się rozpoznawalna. Ikona poranka po trzydziestym piątym okrążeniu i czwartej herbacie z ziółek.
Przysięgam. Nigdy mi się nie znudziło.
(Nawet teraz, gdy wpadam we wnyki zebrań w fabryce, przymykam oczy, marszczę brew symulując skupienie i nadal tam chodzę.)

Przez trzy tygodnie morze było gładkie jak stół, aż w końcu zakipiało już w drodze powrotnej, gdzieś między Grenlandią i Islandią. Przez dwa dni i dwie noce ciskał nami sztorm o rozmachu dziewięciu Beaufortów. Podłoga uciekała spod stóp. Fale z pianą na pyskach uderzały w bulaj i z irytującym, rytmicznym hałasem rozbijały się o burty. (Oto i powód, dla którego kabina trzeciej klasy na dziobie jest tańsza.) Biskwitowi doskwierał globus. Ja wbrew rozsądkowi leczyłam się dietą z frytek, których dzięki okolicznościom i wyeliminowaniu konkurencji wreszcie było pod dostatkiem. Dynia z garstką rówieśników grała w grę salonową ‘Kto ostatni puści pawia?’ i podobno wygrywała, nawet bez dopingu z aviomarinu. Najgorsze momenty zgodnie postanowiłyśmy przespać, nawet jeśli oznaczało to ubranie się w pidżamy zaraz po obiedzie.
Co tam!
Powidoki wynagrodziły wszystko.













Aappilattoq. Metropolia pośrodku przesmyku. Stu trzydziestu jeden mieszkańców.

cdn.

(...)
Szkoła imienia Ofiar zaskoczyła nas już w dniu rozpoczęcia roku szkolnego. Dynia przyniosła zeń list odwołujący wszelkie weekendowe zadania domowe, a w zamian zastępujący je propozycjami: wyjdź na plac zabaw, zagraj w grę planszową, zapatrz się w chmury, odwiedź pradziadka, wyczyść rodzicom przynajmniej trzy pary butów, przeczytaj książkę.
Moja euforia trwała równe piętnaście sekund. Przez piętnaście sekund myślałam o placówce z czułością. Oto wreszcie wszyscy gramy do jednej bramki! Oto naszym wspólnym, nadrzędnym celem jest dobrostan przyszłości narodu! Nurzałam się w tym szczęściu do chwili, gdy odkryłam treść drobnym drukiem. Zadania domowe z trzepania dywanów i chodzenia boso po rosie (identyfikuję wpływy pedagogiki Montessori i metafizyki Coelho) mają być obowiązkowo udokumentowane jednostronnicowym esejem na papierze formatu A4. Mniemam, że nic tak nie pociągnie cherubiątek ku karierze literackiej jak konieczność napisania wypracowania o pastowaniu kozaków.

Gdyśmy już przyzwyczaili się do myśli, że odtąd przynajmniej raz w roku będziemy mieć czyste buty wypolerowane maczugą Melpomeny, szkoła podjęła temat bezpłatnych zajęć pozalekcyjnych. Dotychczas był to chór szkolny, lekcje gry na flecie oraz gimnastyka. W tym roku, w swej niepojętej hojności szkoła dorzuciła gotowanie i francuski.
Piętnaście miejsc przy patelni z sadzonym jajem na boczku. Ośmiuset chętnych. Kwestionariusz wymagał wybrania zajęć w opcji pożądanej i alternatywnej. Na życzenie Dyni wpisałam gotowanie. Wbrew życzeniom –  francuski. Ponieważ wszyscy chcieli gotować, a nikt nie chciał uczyć się języków obcych, Dynię natychmiast umieszczono w grupie filologów romańskich  i tym samym, odebrano jej szanse na gwiazdkę Michelina. Przez dwadzieści cztery godziny byłam najmniej popularną matką na świecie. Na szczęście okazało się, że szkoła zaplanowała zajęcia pozalekcyjne na czas, gdy trwają regularne zajęcia lekcyjne (!) - francuski zaczyna się o 11:45! - do końca zatem nie wiadomo, kto będzie na nie uczęszczał (woźny i bibliotekarka?) Tajemnicy tej nie sposób rozwikłać, bo od początku tego happeningu naszpani od francuskiego jest na zwolnieniu lekarskim. Dynia nie może się zatem z zajęć wypisać. Ba! Według drobnego druku wypisanie się zasadniczo nie jest możliwe. Akt nieuzasadnionej apostazji karany jest obniżeniem oceny z dowolnego przedmiotu na świadectwie. Z niejednego pieca już w tej szkole sznycle jadłam, żeby zdawać sobie sprawę, że fakt, iż Dynia ma ustawowy wuef w czasie francuskiego niekoniecznie jest wystarczającą wymówką.
(W ramach daru od losu: dla sąsiadki zabrakło miejsca w grupie flecistek, co położyło kres porannym ćwiczeniom tuż przed wyjściem do szkoły i audiotorturom.)

Ustawowy wuef wpadł w tym roku w ręce naszpani od niemieckiego.
W każdy czwartek młodzież musi odpękać godzinę aktywności fizycznej w sali gimnastycznej, przebrać się z krótkich gaci, zaliczyć matematykę, łyknąć na stojąco obiad w świetlicy i zdążyć na szkolny autobus, który powiezie ją na obowiązkowy basen. Dodatkowo po basenie Dynia łapie tenże autobus, wpada do domu, zarzuca kimono i na rowerze pędzi na trening. Do tego również w czwartki przedszkolna banda Biskwita wychodzi na cały dzień do lasu, co wymaga stroju kanadyjskiego drwala, scyzoryka, poduszki, latarki, pudełka na chrabąszcze i dzicze bobki oraz precli powieszonych na szyi na sznurku.
Ilość rzeczy, o których nie wolno mi zapomnieć w środę wieczorem jest bardzo wyczerpującą profilaktyką demencji. Komu scyzoryk, komu gumowe pantofle, komu strój do kąpieli, komu suszarkę do włosów, komu precla, by wabić dziki i wiewiórki?

Że sport to zło, mógłby zaświadczyć Norweski, któremu siódmoligowa, ukraińska drużyna siatkówki urwała podczas treningu nogę. Mógłby zaświadczyć, ale twierdzi, że nie zaświadczy, bo niby dzięki urwanej nodze nie musiał pląsać irlandzkich tańców ludowych podczas muzycznego weekendu w dzikiej głuszy, który zorganizowali nam Montessorianie. Jednym słowem, Norweski uważa, że wygrał. To klasyczne wyparcie, bo naszą godność osobistą straciliśmy na długo przed wywijaniem finałowych hornpajpów, co potwierdzi każdy, kto w tych dniach słyszał nas śpiewających w chórze. Obecnie Norweski czeka, aż noga mu przyrośnie z powrotem do reszty człowieka. Nie wiem, czy mi aż tak zależy, bo wreszcie fraza ‘skocz po...’ nabrała sensu.

©kaczka