Image Slider

[9]

[28 Nov 2013]

(...)
Odnotowałabym tu jakąś błyskotliwą, filozoficzną myśl Dyni, ale przechodzimy aktualnie ostrą fazę humoru urynalno-fekalnego, który to bawi samą autorkę i czasem (głównie przez grzeczność), jej najbliższych.
Nie ostał się chyba żaden wiersz w polskiej literaturze dzieciecej, którego nie zbeszcześciliśmy klozetową parafrazą.
Przyoszczędzę przykładów.
Gdybyż tego było mało, dziś o świcie Dynia powstała z łoża i z perfekcyjną dykcją wyartykuowała następującą frustrację: ‘DAMN IT! WHERE IS MY BLOODY PRINCESS KLEID?
(Tak, powinnam mieć na uwadze, co mówię, gdy próbuję odnaleźć otwieracz do butelek lub zimową kurtkę, a jedyne, co mi wpada w ręce to precyzyjnie zapakowane w cztery warstwy szarego papieru pudełko po lodach – osobno pudełko, osobno pokrywka, razem osiem arkuszy papieru  – w które jeden kraj temu pakowałam Dyni spyżę na obiady w zakładach wychowawczych.)
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Dynia podzieli się nowymi zdobyczami wokabularzyka w przedszkolu, tak jak ochoczo wyznała dentyście, zapytana:  - jakie jest twoje ulubione jedzenie?  - CZEKOLADA!, a na egzaminach wstępnych do placówki: - czy grywasz w gry komputerowe? - ALL DAY LONG!
Dynia nie ma lekko w nowych okolicznościach.
W ramach dni adaptacyjnych pocina do placówki na siódmą trzydzieści, skąd wydobywam jej zezwłok w okolicach jedenastej.
Żebym choć ja mogła się wyspać, gdy już wyjdą z domu i Dynia, i Norweski.
A skąd.
Od siódmej trzydzieści cała ulica zaczyna witać dzień unosząc z hukiem zewnętrzne, okienne żaluzje.
W każdym pokoju łącznie z psią budą i domkiem dla ptaków.
Jedni skończą, następni się inspirują.
Nie ma co w bezsilności gryźć poduszkę, wstać należy i rozpakowywać kartony.
Dziś musiałam wyglądać nad wyraz biednie, bo personel w placówce sam zaproponował, że przygarnie jutro Dynię do trzeciej.
Jest szansa, że wyśpimy się, ona tam, ja tu.
A gdy nie śpię i gdy nie rozpakowuję to gładzę błyszczące chromem artykuły gospodarstwa domowego.
Zapomniałam, że mogą być i ładne i funkcjonalne.
Patrz: nasza wyspiarska lodówka.
Do wyboru mieliśmy jedną, bo tylko tę można było wcisnąć w szparę między drzwiami a szafką.
Ale też i nie przesadzajmy, w sklepie stało pięć modeli, co ogromnie ułatwiało podjęcie decyzji.
(Bierze lodówkę? Nie bierze? Lepiej bierze, bo to ostatni egzemplarz! Odkurzacz? Tylko niebieskie. Że nie pasuje do wystroju wnętrza? DO WYSTROJU CZEGO?! Nie, nie można obejrzeć.  W magazynie stoi. Trzeba kupić. Potem można tu w sklepie rozpakować i jak się nie podoba to można na miejscu zwrócić. Nie, nie można wypróbować. Nie mamy wtyczek dla klientów.)
Gdy się włączała ta lodówka, bękart myśli technicznej narodu, który przecież rozpoczął rewolucję przemysłową, gdy się włączała, wprowadzała podłogę w niekontrolowane wibracje, oferując bezpłatny masaż stóp.
Człowiek tę lodówkę otwierał i już po kwadransie zapalało się w niej światło.
(Przy takich luksach światła Kuba Rozpruwacz prowadził prawdopodobnie swą praktykę chirurgiczną.)
Warto nadmienić, że nic się w niej nie mieściło.
Ani standardowa w obrębie kraju butelka z mlekiem, ani napój gazowany w butelce PET.
A taki produkt Republiki Federalnej Niemiec?
Stoi w kącie, łagodnie szumi, a gdy otworzyć drzwi z miejsca oślepia jak ten otwierający się spodek z ‘Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia’.
Za każdym razem wciąż jeszcze się spodziewam, że z wnętrza wyjdzie mi na spotkanie jogurt anonsując ‘przybywamy w pokoju!’.

(...)
W królestwie - równouprawnienie.



©kaczka

[8]

[26 Nov 2013]

(...)
Dzięki postępowi technologicznemu Dynia pozostaje w stałym kontakcie audiowizualnym z Rubenitem i Pięknym Edkiem.
Zwykle wygląda to tak.
O zmroku Dynia wypolerowawszy zęby, wdziewa pidżamę i przypomina sobie nagle, że bezzwłocznie, tu teraz i natychmiast, musi nawiązać z Rubenitem kontakt wizualno-werbalny w celu wymiany krytycznych dla istnienia galatyki informacji.
Gdyż, uwierzcie lub nie, tysiąc kilometrów dystansu do sprawy i Rubenito awansował do tytułu ‘majn beft friend’.
Zwykle próby wywołania Rubenita w sieci na cito są daremne, gdyż ten, albo śpi, albo je, albo myje zęby, albo robi kupę, albo konwersuje z Abuelą.
Dynię z tej okazji ogarnia okrutny Weltschmerz, ma nam wszystkim bardzo za złe, utrzymuje, że wszystko to z naszej winy, po czym streszcza to, czym chciała się z Rubenitem się podzielić, niestety nie w formacie ‘executive summary’.
Za pośrednictwem telefonów komórkowych skrzykujemy tedy z Matką Rubenita najwcześniejszą możliwą, poranną konferencję.
Rubenito na tę okoliczność (tak jak na każdą inną od miesiąca) obleka się w strój Gruffalo.
Dynia na tę okoliczność (oraz jak na każdą inną od miesiąca) obleka się w szaty i insygnia królewskie, a na widok Rubenita na ekranie, milknie, spuszcza wzrok i zaczyna skubać wstążki.
Delikatnie ponaglana przez dwie matki w pidżamach, nieprzytomnie kiwające się nad kubkami kawy przy kuchennych stołach (‘no i cóż takiego chciałaś powiedzieć’), królewna wzrusza ramionami i mówi ‘Donoł!’.
W tle podskakuje Eduardo, nadal w ostrej fazie separacyjnej rozpaczy, drąc się ‘WAAAAAAAAAAAAAAANT DYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYNIA!’.
Sznurek konwersacji przejmuje Rubenito, który na tę okazję zawsze trzyma coś w rękawie, coś, czym można zadać szpanu lub posolić niezasklepione rany.
Typu: ‘Patrz! Mam nową figurkę Angry Birds!
Dynia przebija Birds plastikowym truchłem Hallo Kitty.
Rubenito przynosi najnowszy film ze świnią Peppą. Christmas Limited Edition 2013.
Dynia na to trzy DVD z Barbie.
Rubenito idzie po nowy odkurzacz.
Dynia próbuje wciągnąć do kuchni swoje nowe łóżko.
Rubenito pokazuje rower.
Dynia domaga się okazania naszego telewizora.
Rubenito idzie przynieść ogród.
Dynia chce, abym poszła po tramwaj.
Rubenito sięga po ostateczny argument i podciąga do kamery za szyję lub szelki swego brata (‘Mam brata! HA!’).
Dynia uderza w ryk.
Przyduszony Eduardo uderza w ryk.
Strofowany Rubenito uderza w ryk.
W tle dwóch, ojców w pidżamach, zwabionych syrenim śpiewem swych dziatek, stoicko przekrzykuje soprany omawiając swe poglądy na najnowszą metodę syntezy cząsteczki  beznadziejanu czasu lub atłasu.
Dwie matki próbują o pogodzie.
Gdy poziom decybeli zaczyna przekraczać dopuszczalne normy, następuje gwałtowne pożegnanie.
Z tej przyczyny dziatki uderzają w jeszcze głośniejszy ryk.
Nie wiem, jak u Rubenita, ale u nas Dynia idzie się dramatycznie rzucić w piernaty, a po drodze zdarzy jej się trzasnąć drzwiami.
Rodzice tymczasem idą sobie wlać do kawy wódki.
(A konkretnie, wylać zimną  kawę i nalać wódki. Po drugiej stronie kanału – wylać zimną kawę i nalać sherry?)
Zastanawiam się, kiedy naturalizowani Sycylijczycy z dołu uznają, że jest za głośno.

©kaczka

[7]

[22 Nov 2013]

(...)
Względem nowej placówki wychowawczej, do której odesłałam Dynię, mam uczucia cokolwiek mieszane.
Ale nie zapeszajmy, dzień jeszcze młody.
Dajmy im szansę.
Odesłana wygląda na zadowoloną, bo ileż można nabywać atrofii mózgu ogrywając matkę w loteryjkę obrazkową, gdy tymczasem wzywa zew grupy rówieśniczej.
Grupa rówieśnicza, tradycyjnie, jest grupą męską, zatem gaśnie nadzieja, że Dynia przestanie jednak o sobie per ‘good boy’.
Grupa rówieśnicza konflikty rozwiązuje w bezpośrednim sparringu i jest przy Dyni, nie dosyć, że przykrótka i cherlawa, to i psychicznie dość miękka i mocno niedojrzała.
Niektórzy niedojrzeli jeszcze nawet do nocnika.
(Co przyznaję, nieco mną wstrząsnęło.)
Ale są szczoteczki do zębów, kapcie na zmianę, obowiązkowe codzienne wietrzenie na  świeżym powietrzu w przyległym zagajniku, bioorganiczno-ekologiczny katering (żegnajcie dwojaki!)  i dużo  okazji, by kontynuować rolę ‘pupilka naszej pani’.
‘Nasza pani’ jest z Arizony i wychowuje dzieci przy użyciu pani z Edynburga.
To hadronowe zderzenie akcentów sprawia, że większość grupy milczy, ale Dynia sprawę chromoli, gdyż zawsze ma coś do powiedzenia w licznych kopiach (niekoniecznie na temat) i bez skrupułów wykorzystuje każdą spację w rozmowie.
Do tego wiejskie dziecko odkryło światła wielkiego miasta i fakt, że z placówki możemy wracać tramwajem wstępując po drodze na Nusskipferl.
Chwilowo ekstaza.


©kaczka

[6]

[21 Nov 2013]

Podzieliłabym się wynikami badań nad ludnością autochtoniczną, nad Aborygenami Szwabii, nad Aztekami Wurstenbergii, nad Indianami Gór Harzu, problem w tym, że ich nie spotykam.
(Lub gardzą mymi szklanymi paciorkami?)
Spotykam za to Rosjan w ilościach tak hurtowych, że zaczynam wątpić, czy nie przedłożyć poezji Majakowskiego nad lekturę wczesnych dzieł  Rainera Marii.
Spotykam Turków, którzy najwyraźniej odrobili straty liczebne po łupniu pod Wiedniem.
Za sąsiadów mam Sycylijczyków z zarażonym wścieklizną miniaturowym szpicem.
Elektrykę ogarnia nam Herr Melchizedek.
A lekarka, która wczoraj załamała ręce nad kartą szczepień Dyni, okazała się rodaczką.
Miasteczko wessane przez trzy inne miasta za dnia i nocą wygląda na wymarłe.
Nocą nad dachami  domów – ot,  lokalny folklor – suną wagony kolejki linowej transportującej azbest, cement lub rudę uranu.
(Indagowani na okoliczność tubylcy migają się od odpowiedzi.)
Jedyny kontakt z rdzenną ludnością następuje pod ladą chłodniczą, gdy owa goni za Dynią z szajbą kiełbasy ‘für Schätzle’.
Lub, gdy ludność przywozi mi kredens i próbuje się migać od wniesienia go pod drzwi, mętnie tłumacząc się brakiem kręgosłupa.
(Punkt dla ludności, nie cuchnie tytoniem.)
Lub, gdy dzwoni, by powiedzieć, że dostarczy piekarnik w sobotę.
- I cóż sobie na tę okoliczność ugotujemy, Rodzino? ¬ - pytam, szukając przepisu na homara w truflach.
- Mirácoli! Z Aldi. Z torebki! Bo śni mi się po nocach. – odpowiada Norweski, który tymże żywił się przez sześć do dziesięciu lat studiów. Codziennie.
- Fish and chips.  – odpowiada Dynia.
Mam szczęście, są dość prości w obsłudze.

(...)
A za autostradą, na lewo, jest miejscowość o nazwie Orzesza Dziura.
(Dziury to zresztą przewodni motyw tutejszej miasteczkowej nomenklatury.)
I nie mogę pozbyć się myśli, że zamieszkują ją ogromne wiewiórki.


©kaczka

Ogłoszenie nadzwyczajne: Jest Robótka. Dzięki Wam po raz CZWARTY!

Znajomi i Nieznajomi,
Nie ma zimy bez Robótki.
Nie ma Robótki bez Was.
Klikajcie w przecudny sztandar autorstwa Bebe, czytajcie naszą prośbę i chwytajcie za pióra.
Jedna świąteczna kartka, kilka słów i ziuuuu... rusza lawina dobra i radości.

http://la-terra-del-pudding.blogspot.de/p/robotka-2013-under-construction.html
©kaczka

[5]

[17 Nov 2013]

(...)
W środę o świcie zapukało do drzwi dwóch nasiąkniętych machorką i zażądali żebym poszerzyła im od ręki ulicę.
Przyznaję, nie przyszło mi do głowy, że dobytek przywiozą Lewiatanem. Ostatecznie powieźli go w dal mizerną furgonetką. Jednakoż, mogli przecież ostrzec, prawda?
Skąd mogłam wiedzieć, że szwajcarska armia planuje mobilizację i uzna za stosowne przeprowadzić w komplecie z naszym dobytkiem siedem innych rodzin?
Oceniając po oryginalnych kształtach paczek, prawdopodobnie również owiniętych w szary papier i zdeponowanych pod plandeką.
Dwóch nasiąkniętych machorką wniosło nasze osiemdziesiąt osiem paczek na pierwsze piętro  (bez windy) i wyglądało na to, że lada moment dostaną zapaści.
Przy tym mówili jeszcze, że te to żadna robota, bo następnego dnia muszą wyładować w Genewie.
Trzy razy.
Czołg, zegar z kukułką i ogrodowy zderzacz hadronów.
I tak tu sobie od środy rozpakowujemy, rozwijamy i szukamy po omacku w tych pudłach.
Raz się znajdzie kalosze, innym razem kubek z koronacji Elżbiety, innym razem opakowanie tranu.
Zwykle nie to, czego człowiek szuka.
Dodatkowo utrudniał nam nieco brak światła. Dokuczliwy w mrocznym sezonie jesiennym.
Poprzedni lokatorzy, Szwajcarscy Robinsonowie, zostawili nam, co prawda, kuchenne szafki do złożenia, ale zabrali wszystko inne.
Żarówki, kostki, kable, haczyki do podłączenia lamp, nawet łańcuch do drzwi, klucz do skrzynki pocztowej i korek do wanny.
Oszczędny to i zapobiegliwy naród.
Od wczoraj przynajmniej iluminują gdzieniegdzie z sufitu gołe żarówki.
Nadal nie mamy ni lodówki, ni pralki, ni piekarnika.
Mieszkamy za to na zapleczu Ikei, więc wieczorami traktujemy ją jako przedłużenie naszego salonu i kuchni.
Dla Dyni to już taka oczywistość, że tematem przewodnim każdej zabawy jest handel meblem i projektowanie wnętrz. Z ołówków wyniesionych z Ikei moglibyśmy prawdopodobnie zbudować kilkanaście regałów Billy.
Dynia, która zjawiła się tu w czwartek, całą sprawę przeprowadzki znosi z nieopisaną dojrzałością i niezachwianym optymizmem.
Po miesiącu rozpoznaje bohaterów narodowych (‘Look mama! Sandmännchen!’), gotowa jest żywić się wędzonym śledziem w occie, Maultasche oraz Leberkäse z bawarską musztardą przyjmując jako dietetyczną oczywistość, godzinami  bez protestów przesiaduje z nami w urzędach lub sklepach, skręca meble, nosi śrubokręty, rozpakowuje kartony i ciągle jeszcze celebruje otwieranie drzwi do ‘my new house’ nieomal jak z przecięciem wstęgi i nożyczkami na poduszce.
Nie złamał jej nawet brak telewizji równoznaczny z brakiem dostępu do kanadyjskiej wersji szwedzkiej Pippi Langstrumpf z niemieckim dubbingiem.
Norweski zapewniany przez aramejską rodzinę, że na dachu jest antena satelitarna, której przez lata nadużywał poprzedni wynajemca, ten sprzed Robinsonów, przyniósł do domu telewizor.
Telewizor stoi, lśni i uświadamia nam, że przegapiliśmy dwadzieścia lat postępu technologicznego.
Nasz ostatni telewizor miał bowiem mniejszą przekątną ekranu niźli głębię kineskopu.
Podłączyliśmy telewizor do satelity i oto jesteśmy dumnymi posiadaczami stu czterdziestu dziewięciu kanałów.
Wszystkich po turecku.
Teorie są dwie, najemca sprzed Robinsonów był znad Bosforu lub Robinsonowie zabrali wszystkie inne programy razem z korkiem do wanny.
Cóż, Dynia znosi lepiej brak dostępu do Pippi niźli Norweski prohibicję wyścigów F1.
Wiele jej jesteśmy już winni.
Oferowaliśmy przedłużenie pobytu u Hauptcioteczki, ale postanowiła zostać w Ruinach i Zgliszczach.
(Choć, na naszą obronę, jej własny pokój, składany z podzespołów nocami, działa bez zarzutu i jest przystanią stabilności.)
Do tego odnoszę wrażenie, że się temu narodowi od dobrobytu i trzystu rodzajów jogurtu porządnie przewróciło w głowie.
Pracownicy Ikei strajkują od dwóch miesięcy, co wpływa znacząco na ciepłotę serwowanych sznycli oraz ilość wydzielanych mięsnych kulek, gdyż domagają się tego, co już i tak mają.
Bo tak.

(...)
Kliniczny przypadek tutejszej pastelozy.



©kaczka

[4]

[11 Nov 2013]

(...)
A zatem już nie w Kansas.
Spakowaliśmy porcelanę po Norweskiej babce i udaliśmy się na Południe.
(Porcelana – produkt Made in Poland, garnitur do kawy wyprodukowany czterdzieści lat temu w Chodzieży. Do tego jeden talerz z takiej samej zastawy -‘odrzut z eksportu’- na jakiej kaczka za młodu jadała kluski z serem.)
Na Południu jak to na Południu.
Palmy, plantacje, Aldi Süd.
Norweski sam zbudował internet.
Mieszkanie puste, odmalowane na biało jako ta panna na wydaniu, jeszcze pachnie farbą.
Zajęliśmy jeden pokój, rozbiliśmy obóz, czekamy.
Na dziecko (w czwartek), na nasz dobytek (w środę), na meble z Ikei (jeszcze nie zamówione), na mityczny kredens (cztery do sześciu tygodni).
Mam wrażenie, że jest tak jak poprzednio.
Choć, nie. Poprzednio mieliśmy przynajmniej leżak i piekarnik.
Teraz mamy przeraźliwie dużo miejsca.  
(Jeśli wraz z kolejnymi przeprowadzkami przestrzeń powiększa się nam nieomal w postępie wykładniczym, przy kolejnej przeprowadzce spodziewam się pałacowego metrażu.)
Muszę od nowa przyzwyczaić się do sąsiedzkich dźwięków.
Do otwieranych żaluzji, szczekania psa, włoskiego dziecka, które odmawia poddania się codziennemu obowiązkowi szkolnemu, stukania holenderskich chodaków na schodach, i że, gdy Johann z drugiego piętra stojąc pod prysznicem potrzebuje ręcznika to głośno o tym informuje swą Frau.
W ciągu minionych trzech tygodni zwiedziłam nieprzeliczoną ilość Zamtów.
Józefowi K. mogłabym rysować mapy.
W nowych współrzędnych geograficznych część tych wizyt (w tym odwlekaną, w Auslanderrauszamt) jak przypuszczam, trzeba będzie wykonać od nowa.
- ‘Wiesz, kaczko’ – mówi Norweski – ‘kiedyś  nadejdzie lato. I wtedy będę siadał na balkonie z filiżanką kawy, cieszył oko widokiem doskonale utrzymanego ogrodu i ze współczuciem  spoglądał na tego nieszczęśnika z dołu, przycinającego ten ogród nożyczkami do paznokci.
Ciekawe, coż ja będę robić latem?
Tymczasem pora opuścić macierzysty statek i wyjść na spotkanie tutejszej cywilizacji.

(...)
Językowi puryści niech odwrócą wzrok niźli mieliby mnie zlinczować pociskami z dyftongów.
Mama! LOOK! Oma hat gegessen a lot of my gruszkas! Tell her not to do this AGAIN!
Przy życiu trzyma mnie jedynie, to, że możną ją wysłać ‘do kuchni, po jedną torebkę kawy z brązowego opakowania’ albo ‘po kubek w żółte kwiatki z szafki pod zlewem’ i przyniesie dokładnie to, o co się ją prosi.


©kaczka

[3]

[5 Nov 2013]

(...)
Dla Dyni to jest jednak jakaś odmiana raju.
Gdzie nie pójdziemy, mam na myśli sklepy z asortymentem spożywczym, wszędzie nieletnich dożywiają gratis.
Czasem wolontaryjnie, czasem należy się upomnieć.
Dynia – ależ niespodzianka (!) –  błyskawicznie nauczyła się upominać.
One szajbe Wurst’ krzyczy pod ladą chłodniczą, a obsługa usidlona błękitem pruskim ócz nie tylko przytnie szajbę grubą na rzeźniczy palec, ale jeszcze po bułeczkę wielkości rondla poleci.
Dyni się tak od tego poprzewracało w głowie, że czasem nadgryzie i gdy uzna, że jej nie konweniuje z kubkiem smakowym, próbuje oddać i wyłudzić w zamian nogę szynki parmeńskiej.
Dziś przyłapałam Dynię i Hauptcioteczkę na konsumpcji promocyjnej kiełbasy typu metka cebulowa przegryzanej sałatką ze śledzia matiasa. Na spróbowanie. Na oko pół kilo.
Nie mam nad tym kosmosem żadnej kontroli.

(...)
Przystanęłyśmy w sklepie z odzieżą.
Dynia zajęła kanapę przed telewizorem z kreskówką, ja kilka metrów dalej przerzucałam wieszaki, gdy oto nagle na kanapie obok Dyni przysiadła urocza, nieletnia, elokwentna autochtonka i najwyraźniej próbowała Dynię zająć rozmową.
Dynia nie zdzierżyła i nadeszła z oryginalną, tubalną na pół sklepu pretensją.
Mama! Why this boy [1] wants know my name?! I don’t want to say my name! I WANT WATCH. WATCH IN PEACE!
Autochtonka uciekła z płaczem.
Pierwsze kontakty z nową cywilizacją bywają złożone.
Tubylcy winni się jednak cieszyć, ostatecznie zwyczajem Pizarra nie wymieniła tyfusu na frytki.

[1] Ludzkość składa się nadal wyłącznie z boys (nieletni) oraz pani (dorośli). Błogosławiona niech będzie Miss Niles, która tak intensywnie rozwijała w Dyni poczucie własnej wartości, że ostatecznie utrwaliła w Dyni i jej płeć w nierozerwalnym zestawie ‘I am clever girl’.
- Kim jesteś, Dyniu?
- Iamclevergirl!



©kaczka

[2]

[4 Nov 2013]

(...)
Jako beneficjentka in spe miejscowej opieki socjalnej uznałam, że stosownym jest podjąć lekcję oszczędnego gospodarowania, przyoszczędzić na kawiorze, szampanie i blinach, zainteresować się przepisami na Eintopf z rzodkiewki i pasternaku oraz skoro Hauptcioteczka zaprasza, wstać o świcie, by uczestniczyć w wielkiej wyprzedaży w Lidlu.
O nostalgiczna podróży w lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku!
O socjologio społeczna in vivo!
O siódmej pięćdziesiąt nie było już wolnych miejsc na parkingu, a kolejka oplatała sklep tak ściśle jak wstążka brytyjski fruit cake.
Trzon kolejki stanowił element klasyczny nordycki oraz napływowy element turecki, czemu być może sprzyjał malutki jak pudełko zapałek meczecik na zapleczu. (By wzywać na pokuszenie tuż przy monopolowym.)
Nordycka masa sunęła w sposób zorganizowany wczepiona w swe wózki. Element napływowy siał ferment i robił Wiedeń prując pod prąd lub metodą ‘mam ze sobą babcię staruszkę lub siedmioro maleńkich dzieci’.
Miałam tę przewagę, iż nie planując kupna lodówki, ani przemysłowej sprężarki nie pobrałam wózka, nie przytroczyłam też do piersi Dyni, gdyż po pierwsze, prosta to droga do przepukliny, po drugie wątpliwe, abym zbudziła ją przed ósmą. (Mimo przeprowadzki Dynia pozostaje w poprzedniej strefie czasowej, do tego zarzuciła popołudniowe drzemki, zatem REM trzyma ją do dziewiątej.)
Krążyłam tedy jak wolny elektron, co szybko spotkało się z dezaprobatą elementu nordyckiego.
Tenże próbował mnie zlinczować kabanosami (sześć sztuk za dwa ojro), gdy odważyłam się naruszyć algorytm postępowania i przerzucić paczkę pieluch na prośbę z sąsiedniej alejki.
Nauczona tym doświadczeniem, dwadzieścia puszek mleka kokosowego przerzuciłam tedy w pełnym kamuflażu zyskując w zamian przepis na ryż po karaibsku od obfitej damy z przedmieść Jamajki.
Fascynujące, że element napływowy żarł czekoladki  wprost z opakowań, podczas, gdy element nordycki ze stoickim spokojem zbierał to, co zostało i metodycznie składał sobie zeń własne zestawy.
Takoż i z proszkiem do prania.
Ubytki w kartonach napełniano zbytkami z innych kartonów. Niekoniecznie kompatybilnych.
Dziwne, zamiast uprać sobie na miejscu?
A w tym wszystkim chyba najdziwniejsze, że nikt nikomu nie wykradał z wózków, choć aż się prosiło.
I tę myśl wyniosłam ze sklepu razem z parą rękawiczek ogrodowych, pięcioma puszkami mleka kokosowego, pudełkiem klocków, mydełkiem Fa, spodniami niemowlęcymi w sam raz na Edwarda, grą planszową, przyprawą do steków, pastą z sardeli, ciastem w proszku, opakowaniem flamastrów i trzema pełnometrażowymi filmami o przygodach Barbie.
Wyjątkowo udany poranek.

(...)
Dynia mówi.
Możliwe, że wcześniej gdy nie spędzałyśmy ze sobą razem tyle czasu, umknął mi rozmach jej krasomówstwa.
Możliwe, że to zmiany w scenografii uaktywniły nagle jakieś wcześniej niemrawe ośrodki mowy.
Dynia mówi. Używa słów, o znajomość których nikt jej nie posądzał (‘I am too little to have boobs. When I have boobs, I can clean toys, ok?’ cytat na miarę ‘All I Really Need To Know I Learned In Kindergarten’). Ujawnia, że rozumie o wiele więcej niż nam się zdaje.
Mówi jednak nadal karkołomnie i z naciskiem na ilość niż na jakość.
Irytuje ją konieczność sortowania języków.
Odnoszę wrażenie, że uznaje to za stratę czasu, denerwującą pauzę w jej zewnętrznym monologu, a może po prostu nadal nie ogarnia, że to trzy odrębne systemy?
Po trzech latach systematycznego recytowania Kaczki Dziwaczki, a dodajmy do tego jeszcze minimum sześć miesięcy prenatalnej lektury, wczoraj zdaje się wreszcie zrozumiała fragment fabuły: Mama? Fryzjer cutting hair, not selling cheese!
(Otworzyłabym szampana, lecz cóż jeśli to stały trend? Po trzy lata na strofę?)
Mówi nieustannie.
Przez sen również.
Do tego pisze.
Przezornie notuje każdą swoją złotą myśl na każdym dostępnym skrawku papieru.
I nie wychodzi z domu bez minimum dwunastu długopisów.
Nierozsądnie jest zostawiać ją sam na sam w towarzystwie urzędowych dokumentów i formularzy.
Do tego obrała konkretną ścieżkę kariery zawodowej. Będzie princessą, kontessą, baletnicą, narciarką, wygra Wielką Pardubicką, zostanie chirurgiem (to z naszej winy, bo pozwalamy jej oglądać M.A.S.H), a po godzinach będzie stemplować dokumenty i jeździć do pracy porzucając dzieci w ochronce.
Przez angielszczyznę zaczyna się przedzierać mowa ojców.
(Hast du Angst, mama? Bist du fertig? Ich mag...)
I coraz wyraźniej do mnie dociera, że Dynia jest w kraju ojców.
Że kurczy mi się przestrzeń na promocję bigosu, opłatka, dwuznaków i Bogurodzicy.
Jutro.
Pomyślę o tym jutro.
Albo w przyszłym tygodniu.
Albo w ogóle zaprzestanę myślenia.


©kaczka