[28 Mar 2012]
(...)
Zegar Dyni nadal tyka czasem zimowym.
I owszem nad ranem może i plus dwa, ale wieczorem świat ostyga tu z plus dwadzieścia dwa.
Wreszcie, przez głupie trzy dni w roku, przyjemny jest ten chłodny dom z jednej warstwy papierowych cegieł, co nie zatrzymują ciepła.
(Bajka o trzech świnkach miałaby zupełnie inne zakończenie, gdyby jej akcja toczyła się na Wyspie. Nie opuszcza mnie przekonanie, że wystarczyłoby aby wilk oparł się mocniej o framugę, a miałby pod dostatkiem kanapek z wieprzowiną.)
Dziewiętnasta czasu letniego, Dynia nadal kłusuje żwawiuteńko, żywiuteńko lekceważąc zegary i klepsydry.
Gołe, mokre pięty czynią plask plask na łazienkowej, kamiennej podłodze.
Chichot Dyni jeszcze wsiąka w antresolę, zaraz ją wypełni, a w końcu wyleje się przez otwarte okna i połączy z wieczornym gwarem okolicznych kotów, dżdżownic, dziecięcych trampolin oraz narzędzi i kondymentów do barbecue.
Białe smugi na twarzy Dyni, we włosach, na stopach i piżamie, miętowo-fluorowa wokół Dyni poświata są dowodem, że albo Dynia ostatecznie przyłączyła się do jakiegoś plemiennego kultu, tudzież właśnie sama umyła zęby.
Sama.
Samość.
Nowe hasło ze sztandaru Dyni.
Bo Dynia obstaje, że jest dorosła i że należą jej się przywileje.
Dorosła Dynia domaga się udziałów w butach na obcasach, damskich torebkach i przeciwzmarszczkowych kremach.
Dorosła Dynia wystawia nadgarstki, by zraszać je eau de cologne z zastałej na łazienkowej półce kolekcji dwóch flakonów.
Myk, myk i miast do swego pokoju po wieczornych ablucjach, dorosła Dynia daje dyla w perkalowe, rodzicielskie piernaty.
- Ać, ać! – nazywa rzeczy po imieniu, choc najwyraźniej oszczędza na spółgłoskach.
Każe się układać na poduszkach.
Zsuwa się pod pistacjową pierzynę po sam nos.
Dysponuje niezwłoczne doprowadzenie Dżordża, Peppy, Matyldy i Psa (któren to bezimiennym jest, bo urodę ma mdłą i nijaką, a intelekt dorównujący urodzie).
Czule na ojcowskiej poduszce układa swoich tekstylnych wspólników i żąda lektury.
Wczoraj cierpliwie dotrwała do końca wiersza odczytanego po dwakroć.
Po dwakroć na własne żądanie.
Po tym wydarzeniu ostatecznie eksmitowałam obiektywizm względem własnej progenitury i zdrowy rozsądek, którym kiedyś ślubowałam wierność.
W sumie, akt miłosierdzia, przy Dyni wkrótce i tak umarłyby z głodu.
©kaczka
(...)
Zegar Dyni nadal tyka czasem zimowym.
I owszem nad ranem może i plus dwa, ale wieczorem świat ostyga tu z plus dwadzieścia dwa.
Wreszcie, przez głupie trzy dni w roku, przyjemny jest ten chłodny dom z jednej warstwy papierowych cegieł, co nie zatrzymują ciepła.
(Bajka o trzech świnkach miałaby zupełnie inne zakończenie, gdyby jej akcja toczyła się na Wyspie. Nie opuszcza mnie przekonanie, że wystarczyłoby aby wilk oparł się mocniej o framugę, a miałby pod dostatkiem kanapek z wieprzowiną.)
Dziewiętnasta czasu letniego, Dynia nadal kłusuje żwawiuteńko, żywiuteńko lekceważąc zegary i klepsydry.
Gołe, mokre pięty czynią plask plask na łazienkowej, kamiennej podłodze.
Chichot Dyni jeszcze wsiąka w antresolę, zaraz ją wypełni, a w końcu wyleje się przez otwarte okna i połączy z wieczornym gwarem okolicznych kotów, dżdżownic, dziecięcych trampolin oraz narzędzi i kondymentów do barbecue.
Białe smugi na twarzy Dyni, we włosach, na stopach i piżamie, miętowo-fluorowa wokół Dyni poświata są dowodem, że albo Dynia ostatecznie przyłączyła się do jakiegoś plemiennego kultu, tudzież właśnie sama umyła zęby.
Sama.
Samość.
Nowe hasło ze sztandaru Dyni.
Bo Dynia obstaje, że jest dorosła i że należą jej się przywileje.
Dorosła Dynia domaga się udziałów w butach na obcasach, damskich torebkach i przeciwzmarszczkowych kremach.
Dorosła Dynia wystawia nadgarstki, by zraszać je eau de cologne z zastałej na łazienkowej półce kolekcji dwóch flakonów.
Myk, myk i miast do swego pokoju po wieczornych ablucjach, dorosła Dynia daje dyla w perkalowe, rodzicielskie piernaty.
- Ać, ać! – nazywa rzeczy po imieniu, choc najwyraźniej oszczędza na spółgłoskach.
Każe się układać na poduszkach.
Zsuwa się pod pistacjową pierzynę po sam nos.
Dysponuje niezwłoczne doprowadzenie Dżordża, Peppy, Matyldy i Psa (któren to bezimiennym jest, bo urodę ma mdłą i nijaką, a intelekt dorównujący urodzie).
Czule na ojcowskiej poduszce układa swoich tekstylnych wspólników i żąda lektury.
Wczoraj cierpliwie dotrwała do końca wiersza odczytanego po dwakroć.
Po dwakroć na własne żądanie.
Po tym wydarzeniu ostatecznie eksmitowałam obiektywizm względem własnej progenitury i zdrowy rozsądek, którym kiedyś ślubowałam wierność.
W sumie, akt miłosierdzia, przy Dyni wkrótce i tak umarłyby z głodu.
©kaczka