Image Slider

[128]

[28 Nov 2014]

(...)
Biskwit bije rekordy swego różowego PR na wynos.
Zdybał i omamił wycieczkę Chińczyków.
Wycieczka Chińczyków wykonała kilka tysięcy zdjęć Biskwita z fleszem i bez, tłumacząc, że pierwszy raz spotyka dziecko o takim odcieniu białości.
(Przewodnik miał mi za złe. Widziałam, jak zaciska chińskie pięści na kijku z chorągiewką. Też mu pobielały.)
Jeśli będziecie przypadkiem w Pekinie, rozejrzyjcie się, proszę, warto byłoby wiedzieć, czy Biskwit wisi tam już na bilboardach reklamując wybielacze rodzimej produkcji.
Wczoraj Biskwit uwiódł ekskursję dwunastu przedstawicielek Federacji.
Przedstawicielki zdezorganizowały kolejkę do kas sklepowych, by obstąpić Biskwita i na wyprzódki produkować komplementy na temat nadzwyczajnej urody, wysublimowanych manier i niepospolitych zalet ducha.
Przy ‘Gospodi pomiłuj... toż ona jak laleczka’, mając na względzie okres burzy i naporu, który aktualnie przerabiamy na metrażu, jedyny komentarz, jaki przychodzi do głowy to: 'I owszem, laleczka...
Laleczka Chucky.'

(...)
U Małpiatek zaczął się sezon godowy i czas łączenia w pary, trójkąty oraz czworokąty.
Skutkiem ubocznym jest wynoszenie dziatek z placówki z kawałkami futryny lub z elementami garderoby wybrańca, a czasem jeśli narzeczony/narzeczona okazują się wagi piórkowej to się wynosi i z nimi. Pech, że Dynia upodobała sobie Jacka Londona, który ma metr dwadzieścia dwa i emabluje czteropakiem, a ja mam słaby kręgosłup i standardowo jedną rękę zajętą niemowlęciem.

(...)
W ramach zajęć z wychowania obywatelskiego Małpiatki miały za zadanie przygotować paczki z prezentami świątecznymi  dla rówieśników z Mołdawii.
Pomysł Pana od Małpiatek, aby podzielić się własnymi, ukochanymi zabawkami był wielce szlachetny, ale nie wypalił. W ramach rozmów pod wieszaczkiem okazało się, że Małpiatki, jak jeden mąż, darzą uczuciem kompletny demobil. Rozpadające się autka, beznożne plejmobile, zagłaskane maskotki, kocyki, których oryginalnego koloru, kształtu, czy składu nie da się już ustalić lub rozsypujące się książki.
Biskwit dorzuciłby tu pogniecioną butelkę po kokakoli, a Dynia w spazmach – podarty portfel.  Pomysł upadł od rozmiaru traumy i skali zagrożenia sanitarno-epidemiologicznego. Małpiatki udały się zatem na zakupy (przebóg, nie razem! każde z osobna!) i  jeśli generalizować, na przykładzie koszyka Dyni, to prawdopodobnie za rok do Mołdawii powinien wyruszyć konwój dentystów. (Dla uspokojenia sumienia dołożyliśmy pastę do zębów.) Motywem przewodnim Dyniowej paczki był róż, hiperaktywizujące syntetyczne barwniki oraz konserwanty wycofane z obrotu. A wszystko to zawinięte w  świąteczny papier.



(...)
Na kompletach z języka przypadki, co chodzą po ludziach.
Dativ, Nominativ, Oskarżacz.
Na każdej lekcji zstępują na mnie jakieś okołolingwistyczne epifanie.
Zamiast budować ten język od podstaw, z konieczności i przez okoliczności towarzyszące przeprowadzam tu renowację mocno zdezelowanego wychodka bez fundamentów.
Biegam po rusztowaniach i doklejam der, die das z utrwalonym w oczach wytrzeszczem zdziwienia.
Mam od tego mocno spoconą szarą masę.

(...)
Na niedoczynność wzruszeń i niedobór endorfin razem z Bebe polecamy suplemetację Robótką. Do nabycia bez recepty. Nie konsultuj z lekarzem.


http://jestrobotka.blogspot.de/


©kaczka

[127]

[25 Nov 2014]

(...)
Minął rok.
Wnieśliśmy na pierwsze piętro kredens. Na półkach ustawiliśmy wyjęte z kartonów książki.Tu i ówdzie zasłoniliśmy gołe żarówki abażurem.  Na podłodze rozłożyliśmy stary dywan.  Codziennie siadamy przy nowym stole. Kupiliśmy trzy rodzaje kieliszków  i siedem niepraktycznie ładnych talerzy z Bolesławca. Rzeźnik wie, że raz w tygodniu w czwartek jadamy dokładnie cztery patriotyczne parówki z polskich, eko-sreko, indyków.
Mamy kartę do biblioteki, bilet miesięczny, znaleźliśmy dentystę, podłączyliśmy do telewizora itv1 i Pana Tumble’a.
Dzieci zapisaliśmy na lekcje gry na trójkącie dla młodzieży przedszkolnej  i kurs tańca towarzyskiego dla niemowląt.
Popołudniami wystajemy pod zjeżdżalnią na placu zabaw, bo tam po lekcjach się rozstrzyga, kto jest samcem, a kto samicą alfa wśród Lisków, czy Małpiatek.
Krzątaliśmy się gorliwie, budowaliśmy żarliwie.
Wreszcie usiedliśmy w zadowoleniu patrząc na nowy fundament.
I wtedy Dynia zapytała, kiedy wracamy do domu.
Tego na Wyspie.

©kaczka

[126]

[21 Nov 2014]

Na kolonii w Kolonii...


... dokąd udaliśmy spotkać się z kulturą wysoką, a konkretnie z Artystką Wasiuczyńską, która odpowiada specyfikacji.
Jest wysoka i bardzo kulturalna.
Dni poprzedzające spotkanie wypełniły nam niskie atrakcje.
Gdyśmy tak z poziomu ziemi zadzierali głowy pod katedrą, żeby dostrzec czubek z kogutkiem, przydybała nas stacja SAT1 z kamerą i mikrofonem w futrze i na kijku. SAT1 był zainteresowany opinią Norweskiego na temat spadających z katedry cegieł.
Że pierdut. Na bruk. Pod stopy turystów.
- Yyyyyyy? – odpowiedział Norweski uparcie odrzucając koła ratunkowe podsuwane przez ekipę telewizyjną: ‘Czy jest pan oburzony?’, ‘Czy to panem wstrząsa?’, ‘A gdyby tutaj staruszka przechodziła do domu starców... ’ Nie, Norweski twardo obstawał przy 'yyyyyyyy?')
[Nie można wykluczyć, że bezpośrednią przyczyną spadania cegieł było głośno wyartykułowane rozczarowanie Dyni na wieść, że w poniedziałki Muzeum Czekolady jest nieczynne, a pech chciał, że dowiedziała się o tym w poniedziałek. Cegłami mogła również ciskać Artystka Wasiuczyńska, która podobno w tym terminie krążyła po dachach katedry. Nie że przez złosliwość ciskała. Po prostu strącała przez nieuwagę muskając anielskimi skrzydłami.]
Norweskiego nie wyemitowano w paśmie najwyższej oglądalności.
I na ten temat posiadam stosowne hipotezy. Pierwszą, że z samego 'yyyyyyy?' nawet najzdolniejszy realizator dźwięku nie sklei zdania choćby, li tylko, nierozwiniętego. Drugą, że najbardziej utalentowani montażyści SAT1 polegli próbując wyciąć z tła irytującą kobietę z dwójką dzieci, która wyskakiwała znienacka zza pleców respondenta, by przemycić pozdrowienia dla rodziny albo przymusić dziateczki do zademonstrowania swych umiejętności przed kamerą (Sami rozumiecie Biskwit nauczył się klaskać, a Dynia potrafi odtańczyć rosyjskiego kujawiaczka...).
Przyznaję, zraziliśmy się do katedry przez te cegły, więc nie złożyliśmy wieńca pod urną z Rychezą, ani pod sarkofagiem z Trzema Królami.
Późne pobudki, niskie pobudki, więc z Kolonii pamiętamy właściwie wyłącznie radioaktywne pączki, sklep Lego, w którym można było sobie poukładać oraz sklep marki Primark (nostalgia i dziesięć podkoszulek).


Pamiętają nas za to doskonale w Muzeum Czekolady (otwarte we wtorek), gdyż prawdopodobnie i Dynia i Biskwit wygrały konkurs na ‘kto najwięcej razy wróci po czekoladkę?’  Strategia ‘nigdzie się stąd nie ruszę, od biedy mogę przesunąć się o centymetr w tył, a następnie natychmiast w przód’ okazała się strzałem w dziesiątkę. Tak jak i wtarcie sobie w twarz pierwszej czekoladki, by z tej twarzy przypominać nikogo i tak zamaskowanym imitować czterdziestoosobową kolejkę do ludzkiego podajnika pralinek.


Tymczasem Artystka Wasiuczyńska krążyła po okolicy w ramach swej trasy koncertowej [1] rozdarta między nieruchliwą twórczością Picassa i szybkobieżnymi, dziewięćdziesięcioosobowymi grupami przedszkolaków domagającymi się uwagi, głośnej lektury i cytuję:‘wąchania pach przez psa Pypcia’.
Zastaliśmy Artystkę Wasiuczyńską przy pracy.
Nosiła pewne znamiona wyczerpania.
(Nic dziwnego, trzeci dzień wąchania Pypciem i animowania Katastrofą!)
Nosiła (razy kilka) TE korale, spódnicę i torbę.
I czarną pelerynę.
(Informuję, bo nie każdemu po drodze, a przecież w ten oto prosty sposób można sobie wydrukować i złożyć z podzespołów swoją własną Artystkę Wasiuczyńską. Za bezcen!)
... i roztaczała wokół siebie taką czarodziejską aurę fantastyczności, że przemknęło mi przez myśl, że nawet okiem nie mrugnę, jeśli wejdzie tu zaraz jednorożec.
Nie wszedł.
Ale chętnie zastąpiłam.
(Bardziej jako nosorożec niż jednorożec, ale chęci szczere!)
Na swój widok Dynia i Artystka Wasiuczyńska padły sobie w ramiona i już było pozamiatane.
Eksplodujące tęcze, żetem, fajerwerki, ciociaela, CIOOOOOOOCIA!
Ledwie się dopchałam.
Artystka Wasiuczyńska wysłała nas nawet po złote runo, by zapewnić sobie wyłączność Dyniowego towarzystwa.
Niestety, nie przewidziała, że za lekcje rysunku Dynia pobiera honorarium  w kiełbasianej walucie.
Na wiele więc raczej  nie wystarczyła skromna torebka kabanosów.
Do tego, tu płonę wstydem, bo powinnam powstrzymać, Artystka Wasiuczyńska prawdopodobnie wydała całą swoją gażę, by wykarmić kaczą rodzinę romantycznym posiłkiem przy świecach, a na drogę wcisnęła nam jeszcze oscypek, całą obsadę Pana Kuleczki, najnowszą Musierowicz, prasę ojczystą,  korale, zawrót głowy, palpitacje i euforię.
(W rewanżu, w porywie serca, sporządziłam Artystce biznesplan podboju nowych rynków czytelniczych i zaoferowałam, że od teraz mogę jej wszystko, łącznie z instrukcją obsługi piły tarczowej, tłumaczyć ze szwedzkiego na jidysz.)

 [Konsultacje społeczne: cynoberek, cynaderek, czy ultramaryna?]
...
I jeśli wydaje się wam, że to już wszystko, to nie.  Artystka Wasiuczyńska potrafi tak utrefić wiązankę kwiatów w kuble na śmieci, że człowieka zatyka z zazdrości, wierzy, że to stały element dekoracyjny i goni ze skargą do hotelowej recepcji, że mu do łazienki nie wstawili identycznej ikebany!

(Plan zwiedzania Kolonii opracowałam na podstawie cennych wskazówek Hieny
I udowodniłam, że można zobaczyć mniej.
)


[1] Program Wymiany Smoków Partnerskich oraz akcja 'Cała Polska czyta Niemcom'

©kaczka

Ogłoszenie jeszcze bardziej specjalne

[20 Nov 2014]

Tak, wiem, z poślizgiem [1]. Tym bardziej nie ma co zwlekać, gadać po próżnicy, tylko trzeba nam za długopisy łapać i pisać.
Padam tu na krzywe kacze kolana i proszę: Piszcie z nami! [KLIK w sztandary i banery] Jest blog, jest facebook! Jest fajnie!



http://jestrobotka.blogspot.de/
https://www.facebook.com/events/533619573407962/


[1] Mam usprawiedliwienie wystawione przez Artystkę Wasiuczyńską (uczestniczkę programu wymiany smoków partnerskich Polska-Erefen), że mnie tu nie było w słusznej sprawie. Słuszna sprawa wymaga detalicznego opisania, co nieuchronnie nastąpi, gdy tylko oporządzi się prozę życia.

©kaczka

Ogłoszenie specjalne

[15 Nov 2014]

... gdyż trzeba wam wiedzieć, że w tym roku, z okazji pięciolecia Komitet Dezorganizacyjny wynajął  dla Robótki  pustą halę wystawową na samym końcu internetu. I ostatnio właśnie tam się głównie krząta w ramach roboczoblogogodzin.
Bebe maluje ściany w rzucik,  wiesza obrazy, przycina frazy i krzyczy na kaczkę, gdy ta maca czcionki. 
kaczka maca czcionki, leje wodę i rozstawia słowa po kątach.
Bebe chodzi [1] za kaczką, wzdycha ciężko, nadmiar słów pakuje w czarne foliowe worki i wrzuca do pojemników z frazą używaną.
Jeszcze chwilę, dajcie nam jeszcze chwilę.
Otworzymy drzwi z nadzieją, że ustawiona pod nimi kolejka Robótkowiczów wpadnie do środka jak na wyprzedaż w niemieckim supermarkecie.
(Szczerze się ucieszę, jeśli przy tej okazji zostanę stratowana.)
Że się znów żaden z Dzieciaków Starszaków nie ukryje przed kartką z życzeniami.
Że się wam tam spodoba.
Że podlinkujecie, podacie dalej, że się dobro będzie toczyć.
Jeszcze chwilę, dajcie nam jeszcze chwilę, dobrze?

[1] mimo kolana popsutego przez Potomka
 
©kaczka

[125]

[12 Nov 2014]

(...)
Naukę niemieckiego porównuję odważnie do układania okrągłej  kostki Rubika.
Z zawiązanymi oczami.
Na czas.
Nic dziwnego, że mi to nie wychodzi, ale wszak nie od razu Berlin zdobyto.
Norweski nie jest w tej materii szczególnie przydatny, gdyż ortografii uczył się za Bismarcka i nigdy nie zadał sobie trudu, by przyswoić postrewolucyjne zasady.
Bywają więc te niesłychanie rzadkie momenty, gdy wiem lepiej.
Ale zasadniczo, co tu kryć, nie wiem nic.
Ma to swoje dobre strony, gdyż wszystko mnie cieszy.
Na przykład, brak nazewniczego polotu, osobliwa semantyczna dosadność i to, że Goethe rymował (zaznaczam! to subiektywne odczucie) dość ciężką ręką, nieomal jak ‘w nosie –prosię’.
Język , dostrzegam, wiele mówi (sic!) o narodzie.
Ostatnio prowadząca nam zaniemogła i przysłano zastępstwo.
Zastępstwo pochodziło z Federacji i zachodzę w głowę, czy reprezentowało wrodzony, czy nabyty model dydaktyki języków obcych?
Zastępstwo było wrażliwe na przerwy na myślenie (Schnell! Schnell!) i wydawało się, że najchętniej lało by nas wszystkich linijką po łapach przy każdym źle wykrztuszonym umlaucie.
Dla mnie nostalgia i powrót do piątej klasy podstawówki. Anglosasi niby wykazali jakieś zarzewie buntu, ale ostatecznie zaczęli oficjalnie przepraszać, że żyją.  Jugosłowianie natychmiast ruszyli kolaborować z systemem i donosić na mniej rozgarniętych. A Japonka, chyba trochę z natury niezdolna, by artykułować co bardziej karkołomne zbitki niemieckich sylab, miała nieprzenikniony wyraz twarzy i kłaniała się nam po każdym ćwiczeniu.
Zastępstwo cisnęło nam na odchodne dwieście dwadzieścia nowych słówk, które kazało wykuć na pamięć na czwartek. Ozdobiwszy uprzednio każde jedno nieodłącznym derdiedas.
Czy cieszę się, że nie zapisałam się na kurs intensywny? I owszem. Bardzo.
Ale podział jakiego dokonało Zastępstwo, podział na słowa ważne oraz te wyłącznie ‘zum dekorieren’, winien moim zdaniem być oficjalną jednostką w lingwistyce.

(...)
Z okazji świętego Marcina Derekcja przebrała się za Simona i Garfunkela i uderzając w struny gitary, ze śpiewem na ustach przeprowadziła dziateczki na drugą stronę dwupasmówki.
Jak Mojżesz.
Widziałam to.
Setka dzieci, każde z latarenką nietrwale osadzoną na patyku i podłączoną do obwodu elektrycznego z żarówką. (W trakcie imprezy odntowano kilku porażonych, którzy postanowili podłączyć się do baterii zamiast żarówki.)
Personel i rodzice.
Matki z wózkami. (Z nieznanych przyczyn, największa troska Derekcji i powód jej nerwowej agitacji.)
Niemowlęta (a raczej po prostu Biskwit) bez czapeczek. (Bezpośrednia przyczyna lęków napadowych Derekcji.)
I poszli świecąc, choć dzień jeszcze był jasny.
Derekcja jak samotna boja z gitarą powstrzymała ruch na dwupasmówce.
Kierowcy trąbili, lżyli Derekcję słowem wulgarnem, grozili sankcjami i prokuraturą, światła sygnalizacji zmieniały się raz po raz, Rezolutne Liski splątały druciki  od latarenek i rozplątywały je na środku przejścia dla pieszych, matki wymieniały się przepisami na kluski, chodnik po drugiej stronie ulicy okazał się zbyt wąski, przedszkolaki zablokowały całe skrzyżowanie, zapanował bezruch i stagnacja, a Derekcja stała na środku jezdni przygrywając sobie na gitarze.
Piękne.
Ale w końcu coś drgnęło i dotarli do Domu Spokojnej Starości.
Wyłuskani z kurtek, oskubani z nadopiekuńczych rodziców ruszyli przez ciemne korytarze śpiewając ‘Laterne, laterne’, a ja nie nadążałam rozdawać chusteczek.
Nawet koreańskie matki, które dotychczas wydawały mi się pozbawione jakichkolwiek mięśni mimicznych twarzy, łkały wzruszone.
I tak się niosło to ‘Laterne’ przez mrok, wibrując uroczym niemieckim ‘ehr’. (Dowód na to, że do piątego roku życia człowiek faktycznie przyswoi każdy akcent jak gąbka.)
Po występach święty Marcin, uderzająco podobny do Pana z grupy Oposów ' [1],  rozdał dziateczkom po bułce ulepionej na kształt Golema z rodzynkowymi oczami. Teoretycznie, Derekcja przykazała dzieciom, by zgodnie z tradycją odpaliły rodzicom po kawałku tej bułki.
Dynia udawała, że tej części przemówienia nie zrozumiała.
Nocą obudziło mnie ‘Maaaaaaaaaaaaaaamo!’
Pobiegłam łamiąc nogi.
Obudzona Dynia siedziała na łózku gotowa by zadać pytanie:
Why Saint Martin had no HORSE?! Where was THE HORSE?!
No właśnie, droga Derekcjo, gdzie koń?


[1] Na nic się zdały okulary przeciwsłoneczne (!) na pół twarzy.


(...)



(...)
I najważniejsze!
Lada moment ruszamy z Robótką! Edycja 2014!
Można ustawiać się w blokach startowych.
(W tym roku na specjalne życzenie Robótkowiczów rozbudowana na miarę możliwości i limitu znaków, charakterystyka Bohaterów.)


©kaczka

[124]

[7 Nov 2014]

(...)
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Biskwit w tej fabule obstawia role wyłącznie drugoplanowe.
Nic bardziej mylnego.
Złudzenie optyczne.
Biskwit jest mistrzem marketingu, heroiną public relations, a swoim jestestwem  (wiadomość z ostatniej chwili: dziewięć kilogramów i siedemdziesiąt cztery centymetry) zasłania wszystkie plany.
Och, gdybym to ja miała takie spokojne dziecko!’ – zwierzają się ze swoich najdzikszych marzeń matki przedszkolne, które swoje niemowlęta ubierają przez nokaut lub obezwładnienie paralizatorem. ‘Patrz jakie ono grzeczne! Patrz i naśladuj!’ – pouczają potomstwo zwisające z lamp lub wygryzające dziury w lamperiach. ‘Toż to anioł wcielony! Ono nigdy nie płacze! Ileż bym dała za taki egzemplarz!’ – mówią popatrując zazdrośnie.
W miejscach publicznych Biskwit dba o swoją reputację.
Siedzi nieruchomo w wózku, emituje szarm i uśmiecha się łagodnie, z wyrozumiałością, jak pielęgniarz do pacjentów na oddziale zamkniętym.
Niedawno zgubiłam się z Biskwitem w windzie.
Budynek użyteczności publicznej miał trzysta pięter.
Zależało nam, aby wysiąść na trzynastym.
Winda ciskała nami po wszystkich piętrach, łącznie z piwnicami i strychem, starannie omijając trzynaste.
Gdzieśmy się nie zatrzymały tam zawsze ktoś do windy wsiadł.
Zazwyczaj - taka specyfika urzędu - mocno zirytowany.
I wystarczylo, słowo daję, jedno spojrzenie na Biskwita, jedno sztachnięcie się Biskwicią emanacją, a petenci odmieniali swe życie.
Wychodzili z windy tańcząc, przytulali przechodniów, czynili zmiany w testamentach na rzecz schroniska dla zwierząt, wybaczali zniewagi kuzynowi z Poppenbüttel oraz  przysięgali na kolanach, że od dziś już będa lepsi i nie zapomną o regularnym zażywaniu witamin.
(Powinnam chyba pobierać prowizję?)
Tak postrzega Biskwita opinia publiczna.
Czarodziejskie, zrównoważone emocjonalnie niemowlę o uśmiechu, który kota z Cheshire wpędziłby w kompleksy.
Czarodziejskie niemowlę w gabinecie lekarskim zabawia personel pokazując, że potrafi suchą nogą przejść przez wodę samodzielnie wypijaną ze szklanki.
Personel bije brawo.
Matka za plecami personelu przeciera oczy w zadziwieniu.
Ta sama sztuczka za zamkniętymi drzwiami i bez widowni kończy się symulacją potopu i ciskaniem szklanką w matkę. Również w Matkę Ziemię.
Przez Biskwita rozdwaja mi się jaźń jak końcówki zaniedbanej koafiury.
Biskwit w domu to 'Ballada o Januszku'.
Kto nie widział dziesięciomiesięcznego niemowlęcia, które w histerycznym spaźmie tłucze pięściami w podłogę, bo mu ograniczono dostęp do tasaka, nożyczek, prądu stałego, żyletek lub rolki kolczastego drutu,  ten nic nie widział.
W domu podstawową odmianą retoryki Biskwita jest wrzask. Biskwit suponuje przez krzyk, a implikuje przez pisk.
Sztuka perswazji obu stron oparta jest głównie na działaniach siłowych (niemowlę), albo tłuczeniu głową w ścianę (matka). Bo co zrobić w sytuacji, gdy Biskwit nie chce oddać łyżki, którą życzy sobie być karmiony? Albo gdy próbuje przekąsić zestawem peruk z plejmobilu i zaciska przy tym szczęki jak mastiff? Albo gdy nie chce wyjść z kosza na śmieci?
Nadto Biskwit upodobał sobie sparringi, a w nich ciosy powyżej pasa. Szczególnie łamanie nosów ‘z główki’ i przegryzanie tętnic szyjnych.
Biskwit nie ma względów dla nikogo, nawet dla Dyni.
To nieco zrozumiałe, bo Dynia przenosi Biskwita w różne miejsca, zwykle niezgodne z wolą transportowanego. Biskwit szybko sobie wykoncypował, że przenoszenie ma związek z łamaniem praw człowieka i ograniczaniem mu dostępu do luksusowych dóbr.  Wypracował zatem dwie techniki, albo namolnie wraca, albo czeka aż Dynia wyjdzie z domu. Ostatnio wyszła i nie zamknęła w sejfie trzystu dwudziestu dwóch nalepek z geografią polityczną państw Ameryki Południowej.
[uczcijmy minutą ciszy]
Biskwit, który na mieście ubiera się w trymiga, postawiony przed tym zagadnieniem w domu wciela się w ośmiornicę pracującą nad ścieżką dźwiękową do 'Egzorcysty'.
Wreszcie tenże Biskwit, który przy licznej widowni ... pstryk... i zasypia od ręki, w samotności swej sypialni karmi się dramatem, urządza demonstracje, szlocha i smarka, protestuje przykuwając się do szczebli łóżka, ciska w przechodniów pociskami z wypchanych zwierząt i stopą blokuje drzwi między jawą a snem.
Jeśli odłowicie kiedyś butelkę po Nervosolu, a w niej kartkę ‘RATUNKU!’ to na pewno moja.


©kaczka

[123]

[4 Nov 2014]

(...)
Z okazji Halloween Biskwit przebrał się za dynię.
Dynia złożyła sobie samodzielnie kostium z sukienki Kopciuszka (po transformacji), z brokatowych rajtek, ze srebrnych pantofelków i z kapelusza.
Wyszło bardzo tanio. Po pierwsze, wszystkie podzespoły kostiumu były ogólnodostępne w szafie. Po drugie, najważniejszy element przebrania Dynia robiła twarzą.
I am a crossed princess!’ i tu następowała seria wykrzywień podkreślających zaawansowane zdegustowanie jej królewskiej mości.
U Małpiatek monotematycznie. Wszystkie dziewczynki były księżniczkami (o różnym stopniu zadowolenia z życia), wszyscy chłopcy rycerzami, a pan od Małpiatek przemalowawszy pół twarzy na biało był monochromatyczny.
Tubylcza młodzież, która wieczorem masowo napływała z siatkami po węglowodany, wywarła na nas wyjątkowo dobre wrażenie. ‘Dzińdbry, dwidzenia, najuprzejmiej dziękujemy, było nam bardzo miło, mamy nadzieję, że nie przeszkadzamy, czy byłaby pani tak łaskawa...’ i tych węglowodanów przywłaszczali sobie tak po garsteczce. ‘Ależ proszę, proszę, może więcej?’ ‘Ach nie nie, dziękujemy, w zupełności wystarczy.’ [1]
Amatorszczyzna!
Ich anglosascy rówieśnicy w adekwatnej sytuacji zazwyczaj odgryzali ręce trzymające miski z węglowodanami. Pierwszego listopada angielskie pobocza dróg były pełne pustych misek, odgryzionych rąk i papierków po cukierkach.

[1] Nie wykluczam, że ta powściągliwość mogła mieć związek z formatem węglowodanów. Nasze miały kształt gałek ocznych wyłupanych przepracowanemu wyrobnikowi korporacji.

(...)

(...)

(...)
Ledwie przeminął Halloween już trzeba się brać za bary ze świętym Marcinem.
W tym roku Małpiatki z latarniami i śpiewem na ustach przemkną przez dwieście pięter domu spokojnej starości.
Derekcja jest przejęta rozmachem wydarzenia i niewiele brakuje, a przygotuje trójwymiarową makietę operacji, nada jej kryptonim i opracuje symulacje zdarzeń przy użyciu pionków od warcabów przesuwanych grabiami krupiera.
Jako jednoosobowa trójka klasowa spędziłam już półtorej godziny nurzając się w temacie. Biorca Derekcyjnych dylematów: którędy wejść, którędy wyjść, czy w kurtkach, czy bez, kto będzie pilnował plecaków, w którym miejscu przeciąć gromadnie ulicę i czy włączać w wydarzenie służby bezpieczeństwa i lokalną prasę?
Tyle mojego, że pod te dylematy Derekcja podała wino i krakersy, które zażywałam bez ograniczeń.
Norweski tymczasem reaktywuje wiedzę na temat ogniw połączonych, albowiem latarnia wymaga źródła światła, a nikt przy zdrowych zmysłach nie wręczy Małpiatkom świeczek i nie wpuści ich do pomieszczeń, w których emeryci i renciści mogą być podłączeni do butli tlenowych.


(...)
Od niedawna też uczęszczam na lekcje języka, co jest logistycznym koszmarem, a i specjalnie nie obfituje w zabawne historie, które można sprzedać na blogu, albo przerobić na scenariusz filmu.
Może z wyjątkiem tej, że Anglosasi  zupełnie nie odnajdują się w systemie, denerwuje ich koniugacja z deklinacją, za nic mają okoliczniki i bezokoliczniki  i życzyliby sobie, żeby prowadzący podał im do bezrefleksyjnego  przyswojenia na  pamięć pięćdziesiąt zdań typu: ‘Wydaje mi się, że ta gicz cielęca jest nie pierwszej świeżości.’, ‘Gdzie mogłabym  kupić pomarańczowe guziki do żakietu?’ oraz ‘To my wygraliśmy tę wojnę.’


(...)
Just nice?!

©kaczka