Image Slider

1055

[28 Feb 2011]

(...)
Porzuciłam wieżę z sit – w ramach pracy zawodowej przesiewam świat przez sita, cokolwiek wpadnie mi w ręce przeciskam przez mikronowe oczka, dajcie mi wielbłąda, a przepchnę go przez ucho igielne, wieża z sit sięga mi już nad głowę –  porzuciłam, wyszłam, wygenerowałam złowrogie słupki współczynników absencji, wsiadłam w pociąg, przejechałam trzy hrabstwa.
Szpital.
Szpital, w którym rodziła się Dynia nie wywołuje już emocji.
Minęło moje pięć minut matki pierworódki, wytarły się wspomnienia, prawie wszystkie. Może oprócz tego jednego, które cyzeluję w pamięci, że przypalone tosty ze słonym masłem po – smakowały przewybornie.
Szpital.
W szpitalu konsultant.
Konsultant podobny do szarej wiewiórki.
Pewien śródziemnomorski uniwersytet zażądał od Matki Unii funduszy na projekt, którego celem miała być hekatomba szarych wiewiórek, stąd i bezpośrednie skojarzenie.
(Nie znam szczegółów, nie wiem, czy planowali zatruwać orzeszki, czy palić z dwururek, czy niewolniczo zatrudniać wiewiórki  do rozwieszania po drzewach bożonarodzeniowych iluminacji?)
Oprócz konsultanta – Doktor Junior, przemiły, acz nastoletni.
Jak z programu ‘Doktorzy Juniorzy –  życie twoje w ich rękach’ (Zaintrygowanych odsyłam do kanału BBC Pięć lub Siedem.)
Ręce Doktora Juniora bardzo nerwowo się trzęsły.
- Jak dobrze, że to nie zabieg neurochirurgiczny. – przeszło mi przez głowę.
Scenografia: dwa gabinety połączone drzwiami, a do tego w każdym drzwi wejściowo-wyjściowe.
W jednym gabinecie Doktor Junior, w drugim – Doktor Wiewiórka.
W jednym Doktor Junior próbujący uzyskać  informacje na temat przebiegu i symptomów.
(- Karta! Karta tu leży! Czytaj, Doktorze Juniorze, miast polegać na mojej zmęczonej pamięci.)
W drugim Doktor Wiewiórka strofujący przygłuchego diabetyka.
Niepodobna się  skupić.
- Kiedy? Jakie lekarstwa? Nie wiem. Wszak chyba musi być w karcie? Niebieskie?
Jak raz nie zabrałam ze sobą notatek.
Doktor Junior rzucił się wreszcie łapczywie na treści zapisane w karcie.
- AMPUTACJA! ZGON! – grzmiało w sąsiednim gabinecie, aż ucichło.
Doktor Junior wyznał, że chyba potrzebuje konsultacji.
- To tak jak ja! – najszczerzej się ucieszyłam.
Wybiegł Junior przez drzwi wyjściowe, wpadł do sąsiedniego gabinetu przez wejściowe i zaczął streszczać.
Wszystko było słychać. Papierowe ściany Wyspy.
- A od kiedy...? – zapytał Wiewiórka.
Doktor Junior nie wiedział. Wypadł przez wyjściowe, wpadł przez wejściowe, powtórzył pytanie. Z odpowiedzią wypadł, wpadł, zaczął sprawozdawać.
- A rezonans? – wnikał Wiewiórka.
Doktor Junior nie wiedział. Wypadł przez wyjściowe, wpadł przez wejściowe, powtórzył pytanie. Z odpowiedzią wypadł, wpadł, zaczął sprawozdawać.
- ... pacjentka z objawami w 2008...
- W 2003... – krzyknęłam – ...że pozwolę sobie sprostować.
Zapadła cisza.
Otworzyły się drzwi łączące oba gabinety i na fotelu na kółkach, od jednego biurka do drugiego, przejechał Doktor Wiewiórka.
Jednym odepchnięciem. Nie omieszkałam, szczerze pogratulować techniki.
...
Toż nie można było tak od razu.
Musiał ten Junior tak biegać?
Musiałam opowiadać dwa razy?
Pytam, bo odkąd zajęłam się amatorską hodowlą Dyni, optymalizacja czasu stanowi warunek przetrwania, a spieszę się nawet stojąc lub śpiąc.
Dziesięć minut tu, to jeden pociąg później i pół godziny Dyni mniej...
...
- Oligopeptydy znów pod sufitem. – postraszył Wiewiórka. – Co dziwi, bo ostatnio były wzorcowe.
Nie były wzorcowe. Nie mogły być. Miałam na to niezliczone dowody.
Były prawdopodobnie cudzymi oligopeptydami...
(Co przypomina historię usłyszaną niedawno na mieście, o miejscowej kobiecie, która poroniła, a tydzień później otrzymała list informujący ją o tym, że  wynikiem badania histopatologicznego rozpoznano u niej wielce agresywny nowotwór, więc tu badania na cito, konsultacja, a za dwa tygodnie chemia bez zwłoki (sic!). Gorsza prognoza – zgon, lepsza prognoza – nieodwracalna bezdzietność.
Tydzień później przyszedł kolejny list, który otworzyła kiwając się na kanapie w otchłani  depresji, w którą wpadła, gdy tylko otrząsnęła się z szoku. List informował, że niefortunnym zbiegiem okoliczności wysłano jej cudze wyniki. Tadam!)
... lub komuś obsunęły się miejsca po przecinku.

(...)
- Zjesz kaszę?
- Noł.



©kaczka

1054

[26 Feb 2012]

(...)
- Nie, Dyniu, dziś nie ubieramy kostiumu tygrysa. Zostaw, proszę, tygrysa. Podnieś się z podłogi. Przestań wcierać smarki w dywa... ZOSTAW TYGRYSA!
Złożyłam uroczyste śluby.
Ślubowałam nie przykładać już do poczynań Dyni, żadnej ludzkiej, ziemskiej logiki.

(...)
Wiosna.
Po polach hasa numerowana jagnięcina.


We wsi obok, za dobrami ziemskimi królowej albo Guy’a Ritchie, gdzie nawet jezioro jest wyprasowane, a łabędzie w celach estetycznych prawdopodobnie przyklejone trwale do tafli, we wsi obok podają znakomitą kawę.
Zjawiskową.
Podają też yorkshire pudding wielkości baseballowej rękawicy.
I porządne kredki dla dziecka.
I krem do rąk z lawendy własnego wyrobu.
I karmelizowaną marchewkę.
Dynia pochłonęła karmelizowaną marchewkę zaprzeczając tym własnym, bieżącym przekonaniom, że marchewki są trucizną i złem wcielonym.
Trujące, według Dyni, są marchewki topione. Karmelizowane ujdą.
Trujące podaje się w plastrach i słupkach, bezpieczne są marchwiane wstążki.
Idąc tropem przekonań Dyni, toksyczne są nagle wszystkie zielone warzywa, ale taki groszek – uczciwy do ostatniej kulki.
... żadnej ludzkiej, ziemskiej logiki...

(...)
- Noł. Noł. Noł. [tłum.: no to sobie idźcie!]
To sobie poszliśmy.



(...)
Bywalczyni salonów.


©kaczka

1053

[25 Feb 2012]

(...)
- Dyniu, powiedz: jabłko.
- Aplep.
- Jabłko?
- APLEP!

(...)
- ... i już wiadomo czemu wyginęły dinozaury... – Norweski dyskretnie kiwnął głową w kierunku masy dziecięcej, która jak ogromny fagocyt pełzała po podłodze wchłaniając to, co napotkała po drodze.
Balony, noworodki, kredki, materiały do ZPT, przedstawicieli własnego gatunku...
Wewnątrz masy darł się wyjątkowo wywrotny Rubenito w kostiumie prehistorycznego gada i w wybitnie rozmazanym nastroju.
- ... i dlaczego on jest dinozaurem skoro w ogłoszeniu stało: dżungla, Tarzan i Mowgli? – wysyczałam.
(Mało brakowało, a jako Mowgli wystąpiłaby Dynia [1].
Kompletny brak kooperacji przy nadziewaniu  kostiumu stylonowego tygrysa na podpince.)
- Jego ojciec upiera się, że to egzotyczna jaszczurka.
(Raczej Największy Deszczowiec (!))
- A Klaudyna w różówych skrzydełkach i piżamie w paski?
- Koliber.
- A ten tam w podkoszulce?
- Odmówił bycia zebrą.
- A nasza Dynia taka stylowa, prawdaż? Jakżeś ty ją w to w końcu ubrał?! Taki piękny bengalski tygrys!
- Tak. I z własnym sznyclem pod pachą. Nie pozwoliła sobie odebrać Peppy. I pereł.
- ... i od razu znalazła bufet. Zobacz, kradnie ciastka i kanapki. Interweniujemy?
- Zacznie się drzeć.
- ... i nie daj bóg, rozbierać z tygrysa w akcie protestu.
- ... mam pomysł, kaczko...
- ???
- ... w drugiej sali dają kawę.
- Wycofujemy się. Udawaj, że to nie nasz tygrys.

(...)


(...)
Poszłyśmy z Dynią na obrządki do katolików.
Drzwi zastąpił nam wikary, tenże sam, który zwykle chojnie dzieli się ze mną opowieściami o swoich dzieciach i wnukach (nie, nadal nie odważyłam się zapytać), i zapewnił, że skutkiem stypy, kongregacja odwołała obrządki.
Bardziej prawdopodobne, że dostrzegłszy nadchodzącą Dynię, kongregacja zabarykadowała się w świątyni, wstrzymała oddech i zgasiła światła.
Nastawiwszy się na duchowe przeżycia uderzyłyśmy tedy zastępczo do anglikanów [2].
U anglikanów popcorn, cola i film o Darwinie.
Dynię najbardziej poruszył nieograniczony dostęp do popcornu.

[1] Jeśli przyjąć, że dla potrzeb tej roli liczy się najbardziej nagość i zaniedbania w higienie osobistej.
[2] Wszystkie największe religie świata zostawiają nam regularnie w skrzynce na listy rozkład obrządków na jednej i tej samej, ekumenicznej kartce papieru. Miłe i wygodne.


©kaczka

1051-1052

[23-24 Feb 2012]

(...)
Własnego zdania Dynia ma w naddatku.
Ten surplus można by eksportować do krajów o niskim poczuciu samostanowienia.
- Rajtki w paski, czy w kropki?
Ni w paski, ni w kropki.
Dynia wyciąga z szuflady kostium kąpielowy i obstaje, że to jej odzież wyjściowa.
- Buty, czy kalosze?
Z kostiumem kąpielowym, kaczko, najlepiej konweniują kapcie.
- Wózek, czy per pedes?
Dynia chce być niesiona w lektyce.
- W lewo, czy w prawo?
Dynia tkwi w stuporze.
- Marchewka, czy kalafior?
Dynia chce ryżu.
Ommmmmmmmmm...

(...)
Dentysta.
Dentysta zaimponował Dyni wyborem napojów, kolekcją klocków, archiwum prasy dziecięcej i przyciskami telewizora ustawionego, wielce nieroztropnie, na wyciągnięcie ręki.
Zachodzę w głowę, skąd wziął się mój optymizm, że Dynia, która nie pozwala nam zajrzeć w dziób, otworzy go przed obcymi?
Doprawdy, kaczko!

Wyczerpawszy konwencjonalne metody negocjacji, gdy zawiodły próby przekupstwa, a dentysta prawie stracił palec, Dynię zbadano ‘na nietoperza’.
Jedynie wisząc głową w dół, na ułamek sekundy przestała zaciskać szczęki jak wściekły mastiff.
- A, B, C, D. – oznajmił spocony dentysta, gdy odzyskał lusterko. Mógł zełgać, no bo kto się odważy potwierdzić?
Mój optymizm każe mi wierzyć, że Dynia na pewno się obłaskawi na wypadek bliższych kontaktów z tą grupą zawodową w przyszłości.
Borowanie w zębach pacjenta wiszącego na trapezie prawdopodobnie nie jest standardową procedurą medyczną.


©kaczka

1050

[22 Feb 2012]

(...)


Planowaliśmy dzień wolny od pracy i dziecka, ale skoro dziecko w kropki... cóż, towarzyszyło nam w roli przyzwoitki.
Planowaliśmy przedpołudniowy seans w kinie.
Ale skoro dziecko w kropki... zresztą, co można obejrzeć przed południem?
Kermita, Buzza i jelonka Bambi.
Skoro z nami dziecko w kropki to przynajmniej odbiliśmy dziecku buty.
Do tej pory jedyną świątynią Dyni był dział deli w supermarkecie. Można ją było tam spotkać, gdy modliła się pod ladą chłodniczą. Od dziś nową świątynią jest sklep z obuwiem.
- SZUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUS! – krzyczała Dynia przymierzając WSZYSTKO i plądrując misternie zaaranżowaną ekspozycję.
Wynieśliśmy ze sklepu jedną parę i omalże siedemnaście parasolek z Peppą Pig.
Danie obiadowe Dynia przebrała z zacięciem Kopciuszka.
Wyjadła makaron kolanka, wyjadła groszek, wyciągnęła brokuły na margines talerza.
Sama.
... bo oto Dynia je sama i łyżką, i widelcem, i możemy jej nagwizdać...
Deserem mieli się podzielić i Norweski fatalnie na tym wyszedł.
Nie docenił przeciwnika.
Gdy on się delektował, Dynia młóciła.
Nawet się nie obejrzał.
Kupionego spod lady kostiumu tygrysa bengalskiego (... i uprasza się zaproszonych gości, by przybyli – kurza twarz! - w strojach zwierzątek... Chryste Panie, potrzebujemy kostiumu zwierzątka na sobotę!) z sobie tylko znanych powodów Dynia nie chce wdziać.
- Pójdziesz goła! – straszę.
- Noł!
- Wdziejesz tygrysa?
- Noł!
Impas.

(...)
- Poczytać ci?
- Noł!




©kaczka

1049

[21 Feb 2012]

(...)
- Powiedziała, że będzie rozmawiać wyłącznie z tobą. – mówi posłaniec, pada w piernaty i zasypia na cito.
Druga trzydzieści.
Antracytowa noc.
- MAMAMAMAMAMAMAMAMAMAMAMAMAMAMAMAMA! – niesie echem przez antracyt.
- Tata?  - wołam z nadzieją.
- NOŁ!
- Wody?
- NOŁ!
Mielę w zębach słowa nieobyczajne, wzuwam paputy, wymacuję pod łóżkiem okulary (niby po co?), włączam autopilota, lezę, wpadam na framugi, potykam się o odkurzacz, rozklejajam posklejane snem oczy...
- CZEGO... o co ci chodzi, najsłodsza z bułek?
Najsłodsza z bułek zorganizowała w łóżku więzienną imprezę. Jest Matylda Kuh, jest świnia Peppa, jest...
- POOP! – krzyczy najsłodsza z bułek.
- Yyyyyy???
- POOP POOP POOP!
Rześka, wyspana bułka wyciąga łapiny przez kraty w stronę stosu książek pod ścianą.
Na wierzchu tout le monde fait caca.
Ma noktowizor?
(Dyniu, ulituj się, TERAZ będziesz studiować teorię?!)
- POOP POOP POOP POOP!
Zasadniczy dylemat o trzeciej trzydzieści, gdy człowiek już tak kilkaset razy, że indyjski słoń robi kupę, żyrafa robi kupę, ślimak winniczek robi kupę, gołąb robi kupę, czerwona rybka w akwarium robi kupę, misie panda robią kupę...
... zasadniczy dylemat, czy jest sens zasypiać, gdy trzeba zaraz wstać?
Na szczęście, Dynia krzyczy: encore! encore! i można od pierwszej strony: indyjski robi kupę, żyrafa kupę, winniczek kupę...

(...)
- Hobbicie, powiedz: mama.
- MAMA!
- Tata?
- TATA!
- Powiedz: dżorcz?
- DŻOOOOOORCZ! DŻOOOOOORCZ!
- Powiedz: buty.
- SZUUUUUUUUUUUUUUUUS!!!

(Coś tam się chyba przykleja do neuronów.
Mozolnie.)

©kaczka

1048

[21 Feb 2011]

(...)
... nie zdjęli, bo byli przekonani, że to część koszyka o kluczowym, istotnym, acz nieznanym im jeszcze przeznaczeniu.
Wiele jeszcze przed nimi pułapek.
Kudłate Dzieciątko leży pólgołe, bo opanowało sztukę pospiesznego rozbierania się ze skarpet i rękawic.
- Patrzcie – mówię - zbiegiem okoliczności przywiozłam waszemu niemowlęciu wdzianko z miejscem na stopy i z mankietami z zakładką, którą można odwinąć by zakrywała całkiem dziecięcą rękę. Już wam się Bałkan nie wywinie.
Święta Rodzina popatruje po sobie i parska śmiechem.
Nabyli podobne i od miesiąca zachodzili w głowę, po jaką cholerę, ktoś tu taką kieszonkę, na rękawie?
Na bilety? Cukierki? Monety?
Lubię ich szalenie za ten rodzicielski minimalizm, wynajęty onebedroom z widokiem na wołowinę halal, za wielorazowe pieluchy, chustę zamiast wózka (‘albo wózek, albo rowery’), ornitologiczne pasje, trele tybetańskiego słowika, za którym brodzili przez bagna z magnetofonem, by teraz usypiać przy nich dziecko, za ubrania z Armii Zbawienia,  za cztery maratony w roku (‘myślisz, że da się biec pchając przed sobą wózek?’), pączki chleba wypiekane w domu, za  błyszczący czerwonym chromem ekspres do kawy Bialetti, małe, koślawe filiżanki z Almerii, spontaniczne  podróże tropami maskonurów, śródziemnomorskie przywiązanie do dobrego jedzenia i kieliszek wina dziennie pod ciążę i laktację.
Lubię, bo nie ma w tym żadnej ideologii, żadnego pacyfizmu, anarchizmu, hinduizmu, buddyzmu, katolicyzmu, ascezy, biogenezy, egzegezy, wegetarianizmu, weganizmu (- Patrz, synu! ¡Mira! – mówi Józef święty Niewyspany machając ulotką z supermarketu – Steki w przecenie! Gdy urośniesz usmażę ci stek wielki jak Andaluzja!), antykapitalizmu, czy wojującego ekologizmu.
Jest afirmacja życia.
Dobrze przy niej przystanąć na chwilę.

(...)
Sklep obuwniczy. Sztandarowa marka since 1825.
- ... otóż chciałabym odebrać buty dla dziecka, które zamówiłam. Dwie pary.
- Gdzie dziecko?
- Yyyyyy??? W domu?
- Nie wydajemy bez przymiarki.
... będziesz Dyniu nadal w kaloszach przez wieś.


©kaczka

1047

[19 Feb 2012]

(...)
Ospa, na szczęście, okazała się odrzutem z eksportu.
Kropka tu, kropka tam.
Trzy burrito, dwa jabłka, gofr z truskawkami, banan, opakowanie jagód...
Przyschło, zaschło.
Poszłyśmy przez wieś na czekoladę, bo Dynia źle znosi areszt domowy.
(- Szusszusszusszusszusszus... – mantrował hobbit snując się przez cały ranek z parą kaloszy pod pachą, by ostatecznie rozbić obóz pod drzwiami wyjściowymi. Święty by nie zdzierżył.)
Odrzutem z eksportu nie są natomiast Norweskie suchoty.

(...)
- ... czyli i  u was w Czarnogórze czerwone wstążki chronią przed urokiem i gusłem? – pytam, bo przy koszyku na dziecko ogromna, czerwona kokarda zupełnie od czapki. - ... interesujący przyczynek do europejskiej etnografii...
- Nie, kupiliśmy koszyk od polskiej rodziny.


©kaczka

1046

[18 Feb 2012]

Jedno w połącz-kropki, drugie suchotniczo kaszle.
Wymknęłam się pod osłoną nocy do stolicy, choć winnam zostać, smarować wykwity, poić herbatą i podawać chusteczki.
Przyjęła mnie Matka Boska Czarnogórska w piżamie, opromieniona debiutanckim macierzyństwem, ojciec Józef święty – niezmordowanie animujący pluszowym słoniem i kudłate Dzieciątko o ogromnych oczach w kolorze gorzka czekolada minimalna zawartość kakao 55%.
Mały Balkan Electric.
Tacy ładni, tacy prawdziwi jakby zstąpili z obrazu prerafaelitów.
Usmażyli mi kopytek, naparzyli kawy z Triestu, obrali pomarańczę, dolali wina.
Gładzą, prasują pieluchy, noszą, kołyszą, karmią, najpieszczotliwiej nazywają ‘małym bastardem’, nieustannie kręcąc się na orbicie wokół małego istnienia.
Takie to proste, ładne, choć umęczone i niewyspane.
(Zapomniałam, jak miniaturowe i leciutkie jest dwumiesięczne dziecko i jak bardzo musi być własne, by chcieć je zabrać ze sobą do domu.)
Wróciłam.
Smaruję wykwity, poję herbatą, podaję chusteczki.
Czarne, przedziwne chmury ptaków nad wsią trenują latanie synchroniczne.
- mammmmmmamamamama – niesie głos z antresoli – aguaaguaagua.
Wspinam się na antresolę z bukłakiem.
- Chcesz wody?
- Noł.
Rzecze Dynia.
Przez sen.

©kaczka

1045

[17 Feb 2012]

(...)
Suplikuję.
Od spy wietrznej (i zawietrznej), głodu, ognia i wojny...
Dynia ma ospę.
To ci niespodzianka (!).
Na ospę pomaga opakowanie jagód, porzeczkowa bułka, piana z kawy wybierana palcem, maślane ciastko, dwa jabłka, wstążka z truskawek, talerz curry z warzyw, miska ryżu i kilka owocowych batoników.
A nawet jeśli nie pomaga to nie wydaje się szkodzić.
- Czy podajecie Dyni regularnie paracetamol? – pyta Rodzinny.
(Wpadłyśmy tu, niekwestionowane ekspertki od varicelli, potwierdzić, że to ospa, więc potwierdzaj i już nas nie ma.)
- To ospa, acz, czy względem poprzedniej infekcji podajecie Dyni regularnie paracetamol?
Regularnie? Od dwóch tygodni? Co sześć godzin? Dziecku bez gorączki?
- Nie, to wbrew naszej religii?
- ???
- Należymy do Kościoła Zdroworozsądkowców.
[Sarkazm]
[Foch]
[Jesteśmy kwita, Rodzinny.]
... i od przenajświętych Procedur NHS...
Wybaw nas, a jeśli nie możesz wybawić, daj nam przynajmniej rabat na cierpliwość.



©kaczka

1044

[16 Feb 2012]

(...)
Dynia nie dokończyła obiadu.
Świat wstrzymał oddech.
Czarny czwartek na giełdzie.
Lecą w dół akcje koncernów spożywczych.
- To na pewno zęby. – uczepił się  Norweski poręcznej teorii, bo każda inna, na przykład, że wszystkożernej Dyni nagle się odechciało, byłaby nie do zniesienia.
Teoria kuleje.
Dynia nie wzgardziła deserem.
...
- Dlaczego nie zjadłaś marchewki, hę? – przesłuchuję płowego hobbita.
- Noł.

(...)
Bywa, że gdy odłożymy progeniturę w piernaty, dyskutujemy o sprawach tego świata.
Rzadko.
- Spójrz, Norweski,  piszą w gazecie Grecy, że to przez twój naród teutoński, że gdybyście im wypłacili za straty moralne lat temu siedemdziesiąt to dziś nie mieliby długów i spływaliby miodem, i mlekiem, i serem feta...
Norweski wykręca się w grymasie, włącza się w nim opcja ‘Der Patriotyzm po Der Grób’.
Mamrocze Norweski Donnerwetter i pyta, czy to nie, aby podobna insynuacja, kaczko, którą onagdaj twój Prezydent Wszystkich Polaków...
- Jeśli dobrze pamiętam, Norweski, to Prezydent Wszystkich Polaków miał wam za złe ujemny przyrost naturalny wynikający z przetrzebionej populacji,  nie braki w mamonie.
- Przyłożyłem się do odtworzenia waszej populacji!
Dynia, która od wczoraj na widok gości pokrzykuje ¡Hola! nie potwierdza tej dosyć karkołomnej tezy.
...
Pokrętne ścieżki historii.

(...)
Lansują kaczkę.
TU.
Może i koordynaty niezbyt ścisłe, ale za to jaka przyjemna niespodzianka.

©kaczka


1043

[15 Feb 2012]

(...)
Z notatek ochronki:
Pobili się o policyjny kostium.
Ponieważ negocjacje (Rubenito zakłada koszulę, Dynia spodnie lub odwrotnie) nie przyniosły rezultatu, kostium ostatecznie skonfiskowano.
Dyni może brakować kilku włosów na głowie.
Jeśli to stanowi jakąś pociechę, Rubenito jest mocno porysowany.
(Obetnijcie Dyni paznokcie!)


©kaczka

1041-1042


[13-14 Feb 2012]

(...)
- Up Up mnie pchła! – irytuje się stratowany Rubenito, macha rekami i domaga się, o! naiwny, dziejowej sprawiedliwości.
- Pchła! Niegrzeczna ty Up! Pchła! – niesie głos przy gruncie.
Up Up wygina usta w podkowę, drży jej  broda, wyciska z oka pokaźną łzę.
- Zobacz, no zobacz, co zrobiłeś! Przecież ona jest malutka (...akurat!...), przecież ona płacze (...akurat!...), przecież jej jest przykro (...akurat!...) – trzęsie się nad Dynią wielce niepedagogicznie ochronka.
Rubenito gramoli się z podłogi, ciężko wzdycha, wie, że przegrał, nagarnia Dynię, obcałowuje, mamrocze przeprosiny.
Dyni bezczelnie śmieją się oczy.
- Córko! – smrodzę dydaktycznie na boku – Nie wolno się rozpychać, nie wolno tratować, nade wszystko zaś nie wolno nadużywać okoliczności łagodzących!
Up Up wygina usta w podkowę, drży jej broda, wyciska z oka pokaźną łzę.

(...)
'Harper doesn't do pink.'
Dynia ustaliła trendy.


(...)
Dynia dmie w kakafonijkę.
(Hojny, spontaniczny prezent od Frau Norweskiej dla dzieci od lat sześciu plus.)
Z ustnej kakafonijki płyną dźwięki.
Gdzie tam płyną!
Lecą po stromym zboczu na łeb, na szyję - ofiary wyrafinowanej tortury - melanż kota w mikserze, kosiarki do trawy tnącej pnącza z granitu, ręcznej pily do metalu na zardzewiałej klódce i zgrzytu zakamieniałej kredy po drewnianej tablicy,  pędzą w popłochu, nie oglądają się za siebie, wabi je nagła, nieoczekiwana perspektywa wolności.
Pędzą, zderzają się, obijają o ściany, wciskają się w szpary, tranzytem przez trąbki Eustachiusza szukają azylu w cudzych głowach.
Eksmitują myśli, instalują migrenę.
Dynia śpiewa i dmie.
Jednocześnie.
Czasem, one-man band, podkreśli fragment liryki hołubcem.
...
Puzon!
Zabierzemy puzon udając się do Norweskich z rewizytą.


(...)
- Postawiłaś ją do kąta?
A skadże! Postawiła się sama.
Stoi, patrzy zbójem, milczy.
- O co chodzi Dyniu? Zupa za słona, koci brzuszek zbyt miękki, łyżeczka zbyt zielona, ciastko o zbyt pospolitym kształcie, górne C wydmuchałaś krzywo?
Noł.
Noł.
Noł.
Noł.
Noł.

Wśród ustawień fabrycznych matki brak receptorów percepcji pozazmysłowej.
Wiem, bo przeszukałam nawet podszewki.
- Stoisz? To stój.
Dynia-zbój odkleja się od kąta, wyjmuje mi z rąk łyżkę, wyrzut z jakim spogląda ma moralny ciężar świni Peppy przerobionej na sznycel, Dynia wywraca oczyma i zaczyna jeść sama.
- Nie mogłaś powiedzieć, że chcesz jeść sama? – wciskam między mlaskanie.
Noł.
No to przynajmniej ustaliłyśmy.

(...)
- Może się zdziwisz, Dyniu, ale w naszym kulturowym kręgu, w naszym słowiańskim szczepie, w wiosce naszej globalnej, perły (... gdy nie rzucamy ich przed wieprze...) nanizujemy raczej na szyje...
Noł.



©kaczka

1035-1040

[8-12 Feb 2012]

(...)
U kresu konsensusu z obawy, że rozpierzchniemy się tuż przed końcowym raportem, przykuto nas na krótkich łańcuchach do biurek.
Polska nauka parzyła więzienną herbatę, islandzka nauka przecięła łańcuchy i uciekła, holenderska nauka czytała książkę, a Fińczyk... Fińczyk zaczął bawić mnie rozmową.
- Fińczyku –  wyznałam u kresu trzeciej godziny sugestywnego czekania i sugestywnej rozmowy (o saunie, Muminkach i Turku) –  kreślisz mi tu po stereotypach. Ostatni Fińczyk, który do mnie przemówił wielokrotnie złożonymi frazami był potężnie, bez urazy, ...
- ... pijany?
Tak, właśnie.

(...)
Skutkiem choroby nabrała chronicznych podejrzeń, że we wszystkim ukryć można erytromycynę, więc domaga się, aby żywność otwierać komisyjnie, przy świadkach.
Pierwszego dnia w ochronce, wyzwoliwszy się spod marchewkowej diety, splądrowała kuchenne szafki, znalazła bochenek chleba, kostkę masła, puszkę fasoli i zaoordynowała sobie talerz kanapek.
Zjadła, jak wynika z notatek, cztery pajdy i wróciła do siebie, i już była sobą.
Z tym wyjątkiem, że skręca ją od widoku marchewki.

(...)
Niezwykłe, jak wydoroślała w ciągu pięciu dni.

(...)
Nie honor wyjechać bez Bumby, więc uderzyłam w sumienia personelu księgarni.
Nie mieli, ale zbiorowym wysiłkiem wykonali pantomimę, z której wynikało, że winnam wrócić o świcie z gotówką i podać hasło.
Może drukowali całą noc, ale o świcie odebrałam dwupak.
Met flapjes.

(...)
Na pierwsze śniadanie zjadła miskę zbóż, garść jagód, kubek jogurtu i kubek przetartych jabłek.
Na drugie, pół miski mojego twarogu ze szczypiorem.
Na trzecie, dwa jabłka i ryżowy krążek.
Na czwarte, banana, garść chrupek, plaster drożdżowej babki oraz to, co ukradła Norweskiemu z talerza.
Na piąte, owocowy batonik.
Na szóste, Smurfkoekjes.
Na siódme był obiad.
Na obiad pieczyste i bukiet warzyw (Zabierz marchewkę, zabierz marchewkę! Marchewka na mnie patrzy!!!)
Na pierwszy deser, ciastko od kawy.
Na drugi deser, sos jabłkowy od pieczystego.
Na trzeci deser, flapjack z pokrywą z jogurtu, nadziewany jeżynami.
Na czwarty deser, kubek przecieranych jabłek. Sama i bez strat.
Na piąty, wybuchnęła rykiem, bo wyrzucono ją z kuchni unieważniając wizę wjazdową.
Na szósty, rozbiła pod kuchennymi drzwiami obóz i wyjąc drapała w drzwi domagając się apelacji.
Na siódmy, który był kolacją, wciągnęła kaszę i kubek mleka.
Jest sobą.
Z całą pewnością znów jest sobą.

©kaczka

1033-1034

[6-7 Feb 2012]

Matka Unia oszczędza.
Przykręca kaloryfery i  parzy kawę ze smutnych, kwaśnych fusów.
Nic to jednak w porównaniu z bolesnym, rozpaczliwym procesem osiągania konsensusu.
Dla konsensusu potrzebny jest wspólny język, a to wbrew pozorom rzadkość wśród zebranych, choć jak przypuszczam, w życiorysy wpisano tu sobie niejedno.
Nie mamy wspólnego języka, delegacja z kraju, którego nazwę miłosiernie pominę, zasadza się z czerwonym ołówkiem na moje uwagi i mimo, że przysięgam na pisma, nie wierzy, że to nie ja wymyśliłam zawiłości okresów warunkowych.
Tłumaczenie wszystkiego bezokolicznikami szarpie mi neurony.
Czas przecieka, głupio odwinąć koślawą recenzję, więc odrzucam kolejne wersje.
Fińczyk przy sąsiednim biurku mówi mi półgłosem, że znów ktoś mnie szukał i że delegacje, kaczko, bardzo bardzo agresywne.
Na szczęście to opinia Fińczyka. Dla kogoś z Helsinek agresją jest głos wzniesiony o ćwierć oktawy, więc nadal ostrzę czerwony ołówek.
(Ostrzę, choć rozsądek mówi, podpisz i się nie szarp.)
A jeśli znajdzie się już ktoś kto zna albioński to okazuje się, że czyta co trzecią stronę.
Mówią też, że nie można porównywać projektów, a jednocześnie celem jest ostateczny ranking?
Matko Unio, ileż trzeba mieć szczęścia, by zasłużyć na twoje kieszonkowe.
Jest i polska nauka.
Tradycyjnie w dociętych żakietach i w perhydrolowanych loczkach. Polska nauka z kombatanckim doktoratem sprzed okrągłego stołu i z udokumentowanym stażem za wielką wodą (też sprzed stołu).
(Gdzie są nowi, świeży, gdzie nasza odpowiedź na Hiszpanki wycięte z żurnala?)
- Pani Zdzisławo, jeszczeniehabilitowana, widziała pani Zygmunta profesora nadzwyczajnego? – polska nauka się hiperwentyluje, ma z emocji niezdrowe wypieki na twarzy - Boć mi tu przynieśli na kartce coś i ja nie wiem, nie rozumiem. Dać, czy nie dać? Może Zygmunt nadzwyczajny poradzi?...
...
Ileż trzeba szczęścia.

(...)
Przez telefon.
- Dyniu, to ja! Twoja matka.
- PEPPA?!


(...)
Żadna księgarnia nie miała w asortymencie przygód narodowego bohatera – Bumby.
Bumba nie występuje w literaturze?
Wybrałam zamiast.

©kaczka

1026-1031

[1-5 Feb 2012]

Wieczna ospa nie trwa wiecznie.
Wracam do spraw na chłodno.
Rodzinny mimo, że na termometrze wrażonym w moje ucho zarejestrował trzydzieści dziewięć i pięć, łagodnie zasugerował, że o ile nie pracuję na oddziale onkologicznym,  mogę następnego ranka stawić się w pracy.
Ostatecznie przecież kropki oszczędziły mi twarz, prawda?
Praca poinformowana o kropkach wyraziła współczucie i przełożyła zebranie z wtorku na środę, gdyż jak wiadomo, ospa trwa... jak ręką odjął. Jednocześnie praca dostała histerii na wieść, że planuję w piątek udać się w podróż służbową.
To nie na mój rozum.
Przełożyłam podróż i weekend frytek z majonezem u Lou.
Wzięłam urlop.
Nie odpoczęłam, bo Dynia zapadła na suchoty.
Rodzinny, dla którego postęp mikrobiologii klinicznej zatrzymał się przy Flemingu, przypisał erytromycynę w syntetycznym  syropie.
Do spożywania cztery razy dziennie (!).
Na trzeci dzień Dynia, tak na wszelki wypadek, zaczęła rzygać już na sam widok łyżki i profilaktycznie odmawiać wszelkiego jedzenia, w którym potencjalnie można ukryć antybiotyk.
Bezpieczne były jedynie czekoladowe cukierki, pod warunkiem, że Dynia rozwijała je sobie sama.
Nie przeliczę, ile razy włączałam pralkę.
Rodzinny, na pytanie, czy nie widzi alternatywnych możliwości podania antybiotyku, choćby  i w zastrzykach, powiedział spoglądając na mnie z odrazą, że to zbyt okrutne dla dziecka, a poza tym nie ma procedur.
Procedurą jest hospitalizacja, jeśli dziecko odmawia spożycia.
‘Czy w szpitalu podają antybiotyki alternatywnymi metodami?’
‘Nie.’

Widzę zalety posługiwania się ginącym językiem oraz uszkodzenia tych zakrętów płata czołowego, które odpowiadają za konformizm społeczny.
 Można komuś  dosadnie powiedzieć, co się o nim myśli teoretycznie  nie naruszając przy tym ‘zera tolerancji dla werbalnych napaści na pracowników służby zdrowia’.
Można powiedzieć ‘idź do diabła’, a recypient cieszy się na podróż.
Dziś rano musiałam odlecieć, więc jasne, że w sobotę po południu zaczął padać śnieg.
Pierwszy i zapewne jedyny tej wiosny.
Przedarłam się przez śnieg, lot opóźniony tylko o godzinę.
Obite ceratą Belgijskie Koleje Królewskie przygnębiają.
Naród tu jednak uprzejmy i do pomocy skory, bo gdy szarpałam się z mapą miasta o ściennych rozmiarach to wśród tych, którzy chcieli mi sprzedać złoty zegarek, wyrwać torebkę,  potrzebowali papierosów lub garnęli się do kontaktów międzyludzkich w nieznanych mi językach, znaleźli się i tacy, którzy sami z siebie, z dobrego serca uświadomili mi, że od kwadransa stoję pod poszukiwanym hotelem.
Nie ma to jak umieścić neon na trzydziestym ósmym piętrze (!).
Zostawiłam walizkę, wyszłam w nadziei, że znajdę klimatyczne miejsce, by napić się kawy.
Po godzinie bezskutecznych poszukiwań nawet Starbucks zaczął jawić mi się jako lokal dla bohemy.
Ale nie było Starbucksa.
Jedyne miejsce, w którym sprzedawano kawę bez piwa i frytek, oferowało krzesło i kawałek stolika w sprzedaży wiązanej – z gofrem.
Wróciłam do hotelu.
Spoglądam na świat z parapetu na siedemnastym piętrze.
Świat przykryty śmietaną śniegu.
Jak gofr.
(- Dynia - powiada Norweski - regeneruje żołądek.
Jak cesarz Klaudiusz w obawie przed otruciem wymaga podobno, aby ktoś zawsze pierwszy nadgryzał jej posiłki.
Jak dotąd statystyki ma lepsze niż Klaudiusz.)
A ja patrzę i co widzę?
Praca przełożyła zebranie ze środy na jutrzejszy poniedziałek. 
Jednym z moich cenniejszych talentów jest dar bilokacji.

©kaczka