[24 Jul 2018]
(...)
Zdałam do trzeciej klasy.
Krew, pot, łzy oraz Lisbeth Salander z odstrzeloną głową, odkopująca się z grobu jedną ręką.
Neurochirurg, psychiatra, specjalista od dyskalkulii, wykluczanie epilepsji, wykluczanie ADHD, wykluczanie dysleksji, wykluczanie guzów mózgu, ukraińska psycholożka, kubańska psycholożka, testy na inteligencję.
A wszystko to potwierdziło jedynie roboczą hipotezę, że szkoła jest smutnym, opresyjnym i bardzo złym miejscem.
Możliwe, że nie każdy siedmiolatek pęknie mając opanować w ciągu pół roku (a te pół roku liczę hojną ręką, bo przecież nieustanne wakacje, dwa miesiące zwolnienia lekarskiego naszpani, imprezy z okazji, w zimie za zimno i skrócone lekcje) dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie do stu, a wszystko to w pamięci, zadania z tekstem, sprawdziany bez zapowiedzi i kartkówki za karę. Możliwe, że typowe siedmiolatki wciągają nosem, jak heroinę, czytanie, niemiecką ortografię, pisanie esejów, układanie haiku, zdania złożone, przygotowywanie prezentacji, analizę tekstów i trwające miesiącami, nudne jak flaki z olejem, kaligrafowanie setek liter pismem odręcznym. (Sens zmiany czcionki alfabetu po roku nauki pozostaje nieodgadnionym. Naszpani od Mastodontów, wielbicielka epistolografii, żadnego swego listu do nas nie popełniła pismem z zawijaskami, a napisała ich w tym roku wiele. O wiele za wiele. Zatem jeśli to nie jest ostateczny dowód na nieprzydatność formy i jej przerost nad treścią, to co nim jest?)
Możliwe, że to można wyegzekwować, ale Dynia rozsypała się pod ciężarem.
Nie było ani jednego weekendu, ani jednych wakacji, ani jednej przerwy na siku, bez zadań domowych typu: przepisz słowo 'mrówkojad' osiemdziesiąt trzy razy.
Od września do lipca siedmiolatki namalowały cztery (!) prace plastyczne farbą lub kredką. Na więcej zabrakło czasu.
Dodajmy do tego oceny, które naszpani od Mastodontów, zaczęła nagle kalkulować z zacięciem obłąkanej księgowej: dwa koma sześcset dwadzieścia pięć albo trzy przecinek osiemset dwanaście albo cztery i trzy czwarte. Tak, jakby chciała pobić rekord Bellarda względem miejsc po przecinku liczby pi.
(Strach było zwrócić uwagę, że halo! dziateczki nieszczególnie kumają, o co chodzi z tymi ułamkami, bo nie daj Boże, naszpani przyszłoby do głowy jeszcze i te ułamki dorzucić do repertuaru.)
Szkoła imienia Ofiar (sic!) wspierała jak mogła, kolportując prawdy, że to zasadniczo zawsze wina rodziców jeśli dziecko nie nadąża, lub krasząc osiągnięcia Dyni bonmotami typu ‘no cóż, widocznie, matematyka nie jest twoją mocną stroną, phi!’
Jasne, nie jestem naiwna, pamiętam, że w szkole nie ma miejsca na człowieka, ale nie przypuszczałam, że nadal, i że w dowolnym ustroju, i że aż tak bardzo.
Epilog:
Spotykam na ulicy matkę rówieśnika Dyni, dawnego współosadzonego z przedszkola. Small talk schodzi na szkołę. Chłopina jest w konkurencyjnej na drugim końcu dzielnicy. Matka opowiada, że trafili fantastycznie, że cudowna szkoła, że wychowawczyni jej syna to świetna nauczycielka, najlepsza jaką można sobie wymarzyć...
Zazdrość zalewa mi wątrobę, w myślach układam podanie o przeniesienie, ale tylko przez nanosekundę, bo opinia kończy się tak:
... gdyż jest bardzo surowa i dzieci uczą się, bo się jej boją.
...
...
...
Powiadam wam, nie ma nadziei dla ludzkości.
... a Biskwit pójdzie do szkoły cyrkowej i już.
(...)
Biskwit – człowiek-enigma – też zdał do następnej klasy.
Zebranie w przedszkolu ujawniło, że Biskwit uwielbia czyścić buty, jeść zupę i zawsze na ochotnika zgłasza się do sprzątania.
(To musi być jakaś istotna część planu podboju wszechświata przez cywilizację, która przysłała tu Biskwita, a wglądu w któren Biskwit nam skąpi.)
Jedyne, co martwi naszpanie, to fakt, że Biskwit nie zwierza się im ze swoich uczuć, ani względem jarmużu i polenty, ani względem kolegi, który jest damskim bokserem, ani względem kolejki do toalety.
I że nie jest dobrze, by dziecko tak w sobie skrywało emocje, tudzież brało sprawy we własne ręce.
Przytaknęliśmy, choć Norweski zamamrotał pod nosem, że nie martwiłby się aż tak o Biskwita, martwiłby się raczej o Kanadę! (nie omieszkajcie zerknąć w materiał źródłowy: Lucifer, sezon 3, odcinek 3).
(...)
Z niewyjaśnionych, a już na pewno nie z racjonalnych powodów (samoumartwienie? pokuta za grzechy? skutki uboczne zażywanych leków?) naszpani od szkolnego chóru zaparła się wystawić musical, by zwieńczyć tegoroczną działalność zespołu złożonego głównie z dziecin, które tak jak Dynia, nie mają się gdzie podziać o siódmej rano w poniedziałki (rodzice w pracy), dziecin, których rodzice uważają, że chór to w sam raz zajęcie dla małych dziewczynek (córka naszych sąsiadów) oraz z potomków rosyjskiej diaspory, która to diaspora wychodzi z założenia, że każdy mały Rosjanin rodzi się Ałłą Pugaczową.
Kto partycypował w okołoświątecznym koncercie kolęd, ten miał przeczucia.
Moje mówiło: zostań w domu, kaczka, zostań, wyślij Norweskiego na premierę, kaczka, nie idź!!!
Nie posłuchałam.
Pasmo cierpień psychicznych, które na siebie sprowadziłam tą pochopną decyzją to nawet nie kwestia wątpliwej wydajności wokalnej chóru, ani standardowej akustyki i woni sali gimnastycznej, ani wad wymowy wiodących aktorów przebranych za zebry, żyrafy i surykatki.
Notabene, Dynia w kostiumie lwa.
Jedynym zadaniem lwów było trzymanie się z dala od chóru i rozpędzanie antylop.
W odróżnieniu od naszej sąsiadki, której córkę również przydzielono do tego stada, natychmiast pojęłam aluzję. To nie była kwestia nadwyżki zebr, jak tłumaczyła naszpani od chóru unikając naszego wzroku, a tego, że zdolności muzyczne są dziedziczne, a z pustego to -wiadomo - i Salomon nie odziedziczy.
(Być może cała nadzieja w Biskwicie, który kilka dni temu ze śmiertelną powagą zażądał lekcji gry na klarnecie, perkusji i klawikordzie.)
Normalnie dałabym radę wysiedzieć tę godzinę w bezduchu, w woni spoconych skarpetek, nagradzając stojącą owacją sceny rzezi antylop (dwa razy po dwadzieścia sekund), ale nim jeszcze zaczęła się ta premiera, to już pod sceną ustawił się tłum rodziców z telefonami komórkowymi, gotowych prowadzić relację live z wydarzenia na wszelkich mediach społecznościowych od Monachium po Władywostok.
Z jednej strony, ok – mur ludzkich ciał bezpiecznie odizolował mnie od fonii i wygłuszył niedociągnięcia wokalu. Niestety, barykada odcięła mnie również od wizji, a trudno robić obciach własnemu dziecku rzucając perukę na scenę, gdy człowiek przegapi te dwadzieścia sekund rozszarpywania gazeli przez potomstwo.
Z drona wyglądałoby to tak: my z Norweskim i Biskwitem w piatym rzędzie, wokół ocean pustych krzeseł, a sto osób kłębi się pod sceną, jak na koncercie Rihanny.
Łudziłam się, że może to kwestia pierwszych dziesięciu minut, że potem im się znudzi, ale nie.
Musieli mieć wszystko. Od prologu po napisy końcowe.
Ręce im omdlewały, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale nie odpuszczali.
Wstałam więc i w krótkich żołnierskich słowach poprosiłam o tunel do wizji.
Przełknęłam opinie, żebym spierdalała (o! Państwo Rodacy, jak miło!), że jak mi zależy to mogę sobie przecież postać, jak wszyscy (nie, aż tak bardzo mi nie zależy), że serca nie mam (możliwe), że przeszkadzam w przedstawieniu (serio?) i że ... Alosza dasz radę tę babę wyciąć, bo całe nagranie przez nią w ch..? (Alosza przysiągł na grób matki, że da).
Mój postulat poparł wątły głos grona pedagogicznego i jacyś zabłąkani emeryci z osiemnastego rzędu, którzy przyszli, jak co tydzień, na tai chi 60+, ale nikt im nie powiedział, że dziś odwołane, bo premiera, no, to by sobie chociaż popatrzyli.
Tłum pod sceną nieznacznie się poruszył, zrobił taki wyłom na grubość mikrona, głównie to Alosza wciągnął brzuch i zsiniał, i już nawet widzieliśmy trochę zebry, trochę żyrafy i plecy dyrygenta.
I już nawet serca zaczęło nam przepełniać to specyficzne, jedyne w swoim rodzaju, discopolowe wzruszenie, które człowiek czuje, gdy krew z jego krwi pojawia się w wystąpieniu publicznym na scenie.
I już nawet sięgaliśmy po chusteczki.
Ale wtedy pojawiła się ONA.
Kobieta z tlenionym kokiem, ocieplona pomarańczową syntetyczną opalenizną, wbita w rulon z czarnego spandeksu, który zaczynał się na biuście 90FF, podkreślał wszelkie obręcze torsu i uparcie ześlizgiwał się z pośladków.
W rękach trzymała aparat fotograficzny z obiektywem takich rozmiarów, że Freud bezzwłocznie zadałby RETORYCZNE pytanie, co ma on jej kompensować?
Na wysokości naszego rzędu Tleniona padła na kolana i zaczęła sunąć na nich ku scenie. Lewa-prawa-lewa-prawa... Cały czas pstrykała zdjęcia, choć nie było to łatwe, bo jedną ręką musiała ujarzmiać odsłaniający pośladki lateks, drugą machać do swego dziecka na scenie, a trzecią trzymać dziesięć kilo i trzy metry obiektywu. Wreszcie na wysokości pierwszego rzędu, tuż przed Canossą, Tleniona rzuciła się na ziemię i dystans do sceny pokonała ruchem węża.
...
...
Węża o dwóch wypiętych pośladkach odzianych w koronkowe desusy.
...
...
...
Wyszłam.
Nim odzyskałam wzrok i równowagę emocjonalną, na scenę wchodziły bisy, więc w sumie chyba wygrałam.
A woźny, najęty na akustyka i oświetleniowca, jarał aktorom po oczach tysiącwatową żarówką w reflektorze, więc jeśli Biskwit mnie nie wyda to mam alibi.
©kaczka
(...)
Zdałam do trzeciej klasy.
Krew, pot, łzy oraz Lisbeth Salander z odstrzeloną głową, odkopująca się z grobu jedną ręką.
Neurochirurg, psychiatra, specjalista od dyskalkulii, wykluczanie epilepsji, wykluczanie ADHD, wykluczanie dysleksji, wykluczanie guzów mózgu, ukraińska psycholożka, kubańska psycholożka, testy na inteligencję.
A wszystko to potwierdziło jedynie roboczą hipotezę, że szkoła jest smutnym, opresyjnym i bardzo złym miejscem.
Możliwe, że nie każdy siedmiolatek pęknie mając opanować w ciągu pół roku (a te pół roku liczę hojną ręką, bo przecież nieustanne wakacje, dwa miesiące zwolnienia lekarskiego naszpani, imprezy z okazji, w zimie za zimno i skrócone lekcje) dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie do stu, a wszystko to w pamięci, zadania z tekstem, sprawdziany bez zapowiedzi i kartkówki za karę. Możliwe, że typowe siedmiolatki wciągają nosem, jak heroinę, czytanie, niemiecką ortografię, pisanie esejów, układanie haiku, zdania złożone, przygotowywanie prezentacji, analizę tekstów i trwające miesiącami, nudne jak flaki z olejem, kaligrafowanie setek liter pismem odręcznym. (Sens zmiany czcionki alfabetu po roku nauki pozostaje nieodgadnionym. Naszpani od Mastodontów, wielbicielka epistolografii, żadnego swego listu do nas nie popełniła pismem z zawijaskami, a napisała ich w tym roku wiele. O wiele za wiele. Zatem jeśli to nie jest ostateczny dowód na nieprzydatność formy i jej przerost nad treścią, to co nim jest?)
Możliwe, że to można wyegzekwować, ale Dynia rozsypała się pod ciężarem.
Nie było ani jednego weekendu, ani jednych wakacji, ani jednej przerwy na siku, bez zadań domowych typu: przepisz słowo 'mrówkojad' osiemdziesiąt trzy razy.
Od września do lipca siedmiolatki namalowały cztery (!) prace plastyczne farbą lub kredką. Na więcej zabrakło czasu.
Dodajmy do tego oceny, które naszpani od Mastodontów, zaczęła nagle kalkulować z zacięciem obłąkanej księgowej: dwa koma sześcset dwadzieścia pięć albo trzy przecinek osiemset dwanaście albo cztery i trzy czwarte. Tak, jakby chciała pobić rekord Bellarda względem miejsc po przecinku liczby pi.
(Strach było zwrócić uwagę, że halo! dziateczki nieszczególnie kumają, o co chodzi z tymi ułamkami, bo nie daj Boże, naszpani przyszłoby do głowy jeszcze i te ułamki dorzucić do repertuaru.)
Szkoła imienia Ofiar (sic!) wspierała jak mogła, kolportując prawdy, że to zasadniczo zawsze wina rodziców jeśli dziecko nie nadąża, lub krasząc osiągnięcia Dyni bonmotami typu ‘no cóż, widocznie, matematyka nie jest twoją mocną stroną, phi!’
Jasne, nie jestem naiwna, pamiętam, że w szkole nie ma miejsca na człowieka, ale nie przypuszczałam, że nadal, i że w dowolnym ustroju, i że aż tak bardzo.
Epilog:
Spotykam na ulicy matkę rówieśnika Dyni, dawnego współosadzonego z przedszkola. Small talk schodzi na szkołę. Chłopina jest w konkurencyjnej na drugim końcu dzielnicy. Matka opowiada, że trafili fantastycznie, że cudowna szkoła, że wychowawczyni jej syna to świetna nauczycielka, najlepsza jaką można sobie wymarzyć...
Zazdrość zalewa mi wątrobę, w myślach układam podanie o przeniesienie, ale tylko przez nanosekundę, bo opinia kończy się tak:
... gdyż jest bardzo surowa i dzieci uczą się, bo się jej boją.
...
...
...
Powiadam wam, nie ma nadziei dla ludzkości.
... a Biskwit pójdzie do szkoły cyrkowej i już.
(...)
Biskwit – człowiek-enigma – też zdał do następnej klasy.
Zebranie w przedszkolu ujawniło, że Biskwit uwielbia czyścić buty, jeść zupę i zawsze na ochotnika zgłasza się do sprzątania.
(To musi być jakaś istotna część planu podboju wszechświata przez cywilizację, która przysłała tu Biskwita, a wglądu w któren Biskwit nam skąpi.)
Jedyne, co martwi naszpanie, to fakt, że Biskwit nie zwierza się im ze swoich uczuć, ani względem jarmużu i polenty, ani względem kolegi, który jest damskim bokserem, ani względem kolejki do toalety.
I że nie jest dobrze, by dziecko tak w sobie skrywało emocje, tudzież brało sprawy we własne ręce.
Przytaknęliśmy, choć Norweski zamamrotał pod nosem, że nie martwiłby się aż tak o Biskwita, martwiłby się raczej o Kanadę! (nie omieszkajcie zerknąć w materiał źródłowy: Lucifer, sezon 3, odcinek 3).
(...)
Z niewyjaśnionych, a już na pewno nie z racjonalnych powodów (samoumartwienie? pokuta za grzechy? skutki uboczne zażywanych leków?) naszpani od szkolnego chóru zaparła się wystawić musical, by zwieńczyć tegoroczną działalność zespołu złożonego głównie z dziecin, które tak jak Dynia, nie mają się gdzie podziać o siódmej rano w poniedziałki (rodzice w pracy), dziecin, których rodzice uważają, że chór to w sam raz zajęcie dla małych dziewczynek (córka naszych sąsiadów) oraz z potomków rosyjskiej diaspory, która to diaspora wychodzi z założenia, że każdy mały Rosjanin rodzi się Ałłą Pugaczową.
Kto partycypował w okołoświątecznym koncercie kolęd, ten miał przeczucia.
Moje mówiło: zostań w domu, kaczka, zostań, wyślij Norweskiego na premierę, kaczka, nie idź!!!
Nie posłuchałam.
Pasmo cierpień psychicznych, które na siebie sprowadziłam tą pochopną decyzją to nawet nie kwestia wątpliwej wydajności wokalnej chóru, ani standardowej akustyki i woni sali gimnastycznej, ani wad wymowy wiodących aktorów przebranych za zebry, żyrafy i surykatki.
Notabene, Dynia w kostiumie lwa.
Jedynym zadaniem lwów było trzymanie się z dala od chóru i rozpędzanie antylop.
W odróżnieniu od naszej sąsiadki, której córkę również przydzielono do tego stada, natychmiast pojęłam aluzję. To nie była kwestia nadwyżki zebr, jak tłumaczyła naszpani od chóru unikając naszego wzroku, a tego, że zdolności muzyczne są dziedziczne, a z pustego to -wiadomo - i Salomon nie odziedziczy.
(Być może cała nadzieja w Biskwicie, który kilka dni temu ze śmiertelną powagą zażądał lekcji gry na klarnecie, perkusji i klawikordzie.)
Normalnie dałabym radę wysiedzieć tę godzinę w bezduchu, w woni spoconych skarpetek, nagradzając stojącą owacją sceny rzezi antylop (dwa razy po dwadzieścia sekund), ale nim jeszcze zaczęła się ta premiera, to już pod sceną ustawił się tłum rodziców z telefonami komórkowymi, gotowych prowadzić relację live z wydarzenia na wszelkich mediach społecznościowych od Monachium po Władywostok.
Z jednej strony, ok – mur ludzkich ciał bezpiecznie odizolował mnie od fonii i wygłuszył niedociągnięcia wokalu. Niestety, barykada odcięła mnie również od wizji, a trudno robić obciach własnemu dziecku rzucając perukę na scenę, gdy człowiek przegapi te dwadzieścia sekund rozszarpywania gazeli przez potomstwo.
Z drona wyglądałoby to tak: my z Norweskim i Biskwitem w piatym rzędzie, wokół ocean pustych krzeseł, a sto osób kłębi się pod sceną, jak na koncercie Rihanny.
Łudziłam się, że może to kwestia pierwszych dziesięciu minut, że potem im się znudzi, ale nie.
Musieli mieć wszystko. Od prologu po napisy końcowe.
Ręce im omdlewały, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale nie odpuszczali.
Wstałam więc i w krótkich żołnierskich słowach poprosiłam o tunel do wizji.
Przełknęłam opinie, żebym spierdalała (o! Państwo Rodacy, jak miło!), że jak mi zależy to mogę sobie przecież postać, jak wszyscy (nie, aż tak bardzo mi nie zależy), że serca nie mam (możliwe), że przeszkadzam w przedstawieniu (serio?) i że ... Alosza dasz radę tę babę wyciąć, bo całe nagranie przez nią w ch..? (Alosza przysiągł na grób matki, że da).
Mój postulat poparł wątły głos grona pedagogicznego i jacyś zabłąkani emeryci z osiemnastego rzędu, którzy przyszli, jak co tydzień, na tai chi 60+, ale nikt im nie powiedział, że dziś odwołane, bo premiera, no, to by sobie chociaż popatrzyli.
Tłum pod sceną nieznacznie się poruszył, zrobił taki wyłom na grubość mikrona, głównie to Alosza wciągnął brzuch i zsiniał, i już nawet widzieliśmy trochę zebry, trochę żyrafy i plecy dyrygenta.
I już nawet serca zaczęło nam przepełniać to specyficzne, jedyne w swoim rodzaju, discopolowe wzruszenie, które człowiek czuje, gdy krew z jego krwi pojawia się w wystąpieniu publicznym na scenie.
I już nawet sięgaliśmy po chusteczki.
Ale wtedy pojawiła się ONA.
Kobieta z tlenionym kokiem, ocieplona pomarańczową syntetyczną opalenizną, wbita w rulon z czarnego spandeksu, który zaczynał się na biuście 90FF, podkreślał wszelkie obręcze torsu i uparcie ześlizgiwał się z pośladków.
W rękach trzymała aparat fotograficzny z obiektywem takich rozmiarów, że Freud bezzwłocznie zadałby RETORYCZNE pytanie, co ma on jej kompensować?
Na wysokości naszego rzędu Tleniona padła na kolana i zaczęła sunąć na nich ku scenie. Lewa-prawa-lewa-prawa... Cały czas pstrykała zdjęcia, choć nie było to łatwe, bo jedną ręką musiała ujarzmiać odsłaniający pośladki lateks, drugą machać do swego dziecka na scenie, a trzecią trzymać dziesięć kilo i trzy metry obiektywu. Wreszcie na wysokości pierwszego rzędu, tuż przed Canossą, Tleniona rzuciła się na ziemię i dystans do sceny pokonała ruchem węża.
...
...
Węża o dwóch wypiętych pośladkach odzianych w koronkowe desusy.
...
...
...
Wyszłam.
Nim odzyskałam wzrok i równowagę emocjonalną, na scenę wchodziły bisy, więc w sumie chyba wygrałam.
A woźny, najęty na akustyka i oświetleniowca, jarał aktorom po oczach tysiącwatową żarówką w reflektorze, więc jeśli Biskwit mnie nie wyda to mam alibi.
©kaczka