[24 Jul 2018]
(...)
Zdałam do trzeciej klasy.
Krew, pot, łzy oraz Lisbeth Salander z odstrzeloną głową, odkopująca się z grobu jedną ręką.
Neurochirurg, psychiatra, specjalista od dyskalkulii, wykluczanie epilepsji, wykluczanie ADHD, wykluczanie dysleksji, wykluczanie guzów mózgu, ukraińska psycholożka, kubańska psycholożka, testy na inteligencję.
A wszystko to potwierdziło jedynie roboczą hipotezę, że szkoła jest smutnym, opresyjnym i bardzo złym miejscem.
Możliwe, że nie każdy siedmiolatek pęknie mając opanować w ciągu pół roku (a te pół roku liczę hojną ręką, bo przecież nieustanne wakacje, dwa miesiące zwolnienia lekarskiego naszpani, imprezy z okazji, w zimie za zimno i skrócone lekcje) dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie do stu, a wszystko to w pamięci, zadania z tekstem, sprawdziany bez zapowiedzi i kartkówki za karę. Możliwe, że typowe siedmiolatki wciągają nosem, jak heroinę, czytanie, niemiecką ortografię, pisanie esejów, układanie haiku, zdania złożone, przygotowywanie prezentacji, analizę tekstów i trwające miesiącami, nudne jak flaki z olejem, kaligrafowanie setek liter pismem odręcznym. (Sens zmiany czcionki alfabetu po roku nauki pozostaje nieodgadnionym. Naszpani od Mastodontów, wielbicielka epistolografii, żadnego swego listu do nas nie popełniła pismem z zawijaskami, a napisała ich w tym roku wiele. O wiele za wiele. Zatem jeśli to nie jest ostateczny dowód na nieprzydatność formy i jej przerost nad treścią, to co nim jest?)
Możliwe, że to można wyegzekwować, ale Dynia rozsypała się pod ciężarem.
Nie było ani jednego weekendu, ani jednych wakacji, ani jednej przerwy na siku, bez zadań domowych typu: przepisz słowo 'mrówkojad' osiemdziesiąt trzy razy.
Od września do lipca siedmiolatki namalowały cztery (!) prace plastyczne farbą lub kredką. Na więcej zabrakło czasu.
Dodajmy do tego oceny, które naszpani od Mastodontów, zaczęła nagle kalkulować z zacięciem obłąkanej księgowej: dwa koma sześcset dwadzieścia pięć albo trzy przecinek osiemset dwanaście albo cztery i trzy czwarte. Tak, jakby chciała pobić rekord Bellarda względem miejsc po przecinku liczby pi.
(Strach było zwrócić uwagę, że halo! dziateczki nieszczególnie kumają, o co chodzi z tymi ułamkami, bo nie daj Boże, naszpani przyszłoby do głowy jeszcze i te ułamki dorzucić do repertuaru.)
Szkoła imienia Ofiar (sic!) wspierała jak mogła, kolportując prawdy, że to zasadniczo zawsze wina rodziców jeśli dziecko nie nadąża, lub krasząc osiągnięcia Dyni bonmotami typu ‘no cóż, widocznie, matematyka nie jest twoją mocną stroną, phi!’
Jasne, nie jestem naiwna, pamiętam, że w szkole nie ma miejsca na człowieka, ale nie przypuszczałam, że nadal, i że w dowolnym ustroju, i że aż tak bardzo.
Epilog:
Spotykam na ulicy matkę rówieśnika Dyni, dawnego współosadzonego z przedszkola. Small talk schodzi na szkołę. Chłopina jest w konkurencyjnej na drugim końcu dzielnicy. Matka opowiada, że trafili fantastycznie, że cudowna szkoła, że wychowawczyni jej syna to świetna nauczycielka, najlepsza jaką można sobie wymarzyć...
Zazdrość zalewa mi wątrobę, w myślach układam podanie o przeniesienie, ale tylko przez nanosekundę, bo opinia kończy się tak:
... gdyż jest bardzo surowa i dzieci uczą się, bo się jej boją.
...
...
...
Powiadam wam, nie ma nadziei dla ludzkości.
... a Biskwit pójdzie do szkoły cyrkowej i już.
(...)
Biskwit – człowiek-enigma – też zdał do następnej klasy.
Zebranie w przedszkolu ujawniło, że Biskwit uwielbia czyścić buty, jeść zupę i zawsze na ochotnika zgłasza się do sprzątania.
(To musi być jakaś istotna część planu podboju wszechświata przez cywilizację, która przysłała tu Biskwita, a wglądu w któren Biskwit nam skąpi.)
Jedyne, co martwi naszpanie, to fakt, że Biskwit nie zwierza się im ze swoich uczuć, ani względem jarmużu i polenty, ani względem kolegi, który jest damskim bokserem, ani względem kolejki do toalety.
I że nie jest dobrze, by dziecko tak w sobie skrywało emocje, tudzież brało sprawy we własne ręce.
Przytaknęliśmy, choć Norweski zamamrotał pod nosem, że nie martwiłby się aż tak o Biskwita, martwiłby się raczej o Kanadę! (nie omieszkajcie zerknąć w materiał źródłowy: Lucifer, sezon 3, odcinek 3).
(...)
Z niewyjaśnionych, a już na pewno nie z racjonalnych powodów (samoumartwienie? pokuta za grzechy? skutki uboczne zażywanych leków?) naszpani od szkolnego chóru zaparła się wystawić musical, by zwieńczyć tegoroczną działalność zespołu złożonego głównie z dziecin, które tak jak Dynia, nie mają się gdzie podziać o siódmej rano w poniedziałki (rodzice w pracy), dziecin, których rodzice uważają, że chór to w sam raz zajęcie dla małych dziewczynek (córka naszych sąsiadów) oraz z potomków rosyjskiej diaspory, która to diaspora wychodzi z założenia, że każdy mały Rosjanin rodzi się Ałłą Pugaczową.
Kto partycypował w okołoświątecznym koncercie kolęd, ten miał przeczucia.
Moje mówiło: zostań w domu, kaczka, zostań, wyślij Norweskiego na premierę, kaczka, nie idź!!!
Nie posłuchałam.
Pasmo cierpień psychicznych, które na siebie sprowadziłam tą pochopną decyzją to nawet nie kwestia wątpliwej wydajności wokalnej chóru, ani standardowej akustyki i woni sali gimnastycznej, ani wad wymowy wiodących aktorów przebranych za zebry, żyrafy i surykatki.
Notabene, Dynia w kostiumie lwa.
Jedynym zadaniem lwów było trzymanie się z dala od chóru i rozpędzanie antylop.
W odróżnieniu od naszej sąsiadki, której córkę również przydzielono do tego stada, natychmiast pojęłam aluzję. To nie była kwestia nadwyżki zebr, jak tłumaczyła naszpani od chóru unikając naszego wzroku, a tego, że zdolności muzyczne są dziedziczne, a z pustego to -wiadomo - i Salomon nie odziedziczy.
(Być może cała nadzieja w Biskwicie, który kilka dni temu ze śmiertelną powagą zażądał lekcji gry na klarnecie, perkusji i klawikordzie.)
Normalnie dałabym radę wysiedzieć tę godzinę w bezduchu, w woni spoconych skarpetek, nagradzając stojącą owacją sceny rzezi antylop (dwa razy po dwadzieścia sekund), ale nim jeszcze zaczęła się ta premiera, to już pod sceną ustawił się tłum rodziców z telefonami komórkowymi, gotowych prowadzić relację live z wydarzenia na wszelkich mediach społecznościowych od Monachium po Władywostok.
Z jednej strony, ok – mur ludzkich ciał bezpiecznie odizolował mnie od fonii i wygłuszył niedociągnięcia wokalu. Niestety, barykada odcięła mnie również od wizji, a trudno robić obciach własnemu dziecku rzucając perukę na scenę, gdy człowiek przegapi te dwadzieścia sekund rozszarpywania gazeli przez potomstwo.
Z drona wyglądałoby to tak: my z Norweskim i Biskwitem w piatym rzędzie, wokół ocean pustych krzeseł, a sto osób kłębi się pod sceną, jak na koncercie Rihanny.
Łudziłam się, że może to kwestia pierwszych dziesięciu minut, że potem im się znudzi, ale nie.
Musieli mieć wszystko. Od prologu po napisy końcowe.
Ręce im omdlewały, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale nie odpuszczali.
Wstałam więc i w krótkich żołnierskich słowach poprosiłam o tunel do wizji.
Przełknęłam opinie, żebym spierdalała (o! Państwo Rodacy, jak miło!), że jak mi zależy to mogę sobie przecież postać, jak wszyscy (nie, aż tak bardzo mi nie zależy), że serca nie mam (możliwe), że przeszkadzam w przedstawieniu (serio?) i że ... Alosza dasz radę tę babę wyciąć, bo całe nagranie przez nią w ch..? (Alosza przysiągł na grób matki, że da).
Mój postulat poparł wątły głos grona pedagogicznego i jacyś zabłąkani emeryci z osiemnastego rzędu, którzy przyszli, jak co tydzień, na tai chi 60+, ale nikt im nie powiedział, że dziś odwołane, bo premiera, no, to by sobie chociaż popatrzyli.
Tłum pod sceną nieznacznie się poruszył, zrobił taki wyłom na grubość mikrona, głównie to Alosza wciągnął brzuch i zsiniał, i już nawet widzieliśmy trochę zebry, trochę żyrafy i plecy dyrygenta.
I już nawet serca zaczęło nam przepełniać to specyficzne, jedyne w swoim rodzaju, discopolowe wzruszenie, które człowiek czuje, gdy krew z jego krwi pojawia się w wystąpieniu publicznym na scenie.
I już nawet sięgaliśmy po chusteczki.
Ale wtedy pojawiła się ONA.
Kobieta z tlenionym kokiem, ocieplona pomarańczową syntetyczną opalenizną, wbita w rulon z czarnego spandeksu, który zaczynał się na biuście 90FF, podkreślał wszelkie obręcze torsu i uparcie ześlizgiwał się z pośladków.
W rękach trzymała aparat fotograficzny z obiektywem takich rozmiarów, że Freud bezzwłocznie zadałby RETORYCZNE pytanie, co ma on jej kompensować?
Na wysokości naszego rzędu Tleniona padła na kolana i zaczęła sunąć na nich ku scenie. Lewa-prawa-lewa-prawa... Cały czas pstrykała zdjęcia, choć nie było to łatwe, bo jedną ręką musiała ujarzmiać odsłaniający pośladki lateks, drugą machać do swego dziecka na scenie, a trzecią trzymać dziesięć kilo i trzy metry obiektywu. Wreszcie na wysokości pierwszego rzędu, tuż przed Canossą, Tleniona rzuciła się na ziemię i dystans do sceny pokonała ruchem węża.
...
...
Węża o dwóch wypiętych pośladkach odzianych w koronkowe desusy.
...
...
...
Wyszłam.
Nim odzyskałam wzrok i równowagę emocjonalną, na scenę wchodziły bisy, więc w sumie chyba wygrałam.
A woźny, najęty na akustyka i oświetleniowca, jarał aktorom po oczach tysiącwatową żarówką w reflektorze, więc jeśli Biskwit mnie nie wyda to mam alibi.
©kaczka
(...)
Zdałam do trzeciej klasy.
Krew, pot, łzy oraz Lisbeth Salander z odstrzeloną głową, odkopująca się z grobu jedną ręką.
Neurochirurg, psychiatra, specjalista od dyskalkulii, wykluczanie epilepsji, wykluczanie ADHD, wykluczanie dysleksji, wykluczanie guzów mózgu, ukraińska psycholożka, kubańska psycholożka, testy na inteligencję.
A wszystko to potwierdziło jedynie roboczą hipotezę, że szkoła jest smutnym, opresyjnym i bardzo złym miejscem.
Możliwe, że nie każdy siedmiolatek pęknie mając opanować w ciągu pół roku (a te pół roku liczę hojną ręką, bo przecież nieustanne wakacje, dwa miesiące zwolnienia lekarskiego naszpani, imprezy z okazji, w zimie za zimno i skrócone lekcje) dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie do stu, a wszystko to w pamięci, zadania z tekstem, sprawdziany bez zapowiedzi i kartkówki za karę. Możliwe, że typowe siedmiolatki wciągają nosem, jak heroinę, czytanie, niemiecką ortografię, pisanie esejów, układanie haiku, zdania złożone, przygotowywanie prezentacji, analizę tekstów i trwające miesiącami, nudne jak flaki z olejem, kaligrafowanie setek liter pismem odręcznym. (Sens zmiany czcionki alfabetu po roku nauki pozostaje nieodgadnionym. Naszpani od Mastodontów, wielbicielka epistolografii, żadnego swego listu do nas nie popełniła pismem z zawijaskami, a napisała ich w tym roku wiele. O wiele za wiele. Zatem jeśli to nie jest ostateczny dowód na nieprzydatność formy i jej przerost nad treścią, to co nim jest?)
Możliwe, że to można wyegzekwować, ale Dynia rozsypała się pod ciężarem.
Nie było ani jednego weekendu, ani jednych wakacji, ani jednej przerwy na siku, bez zadań domowych typu: przepisz słowo 'mrówkojad' osiemdziesiąt trzy razy.
Od września do lipca siedmiolatki namalowały cztery (!) prace plastyczne farbą lub kredką. Na więcej zabrakło czasu.
Dodajmy do tego oceny, które naszpani od Mastodontów, zaczęła nagle kalkulować z zacięciem obłąkanej księgowej: dwa koma sześcset dwadzieścia pięć albo trzy przecinek osiemset dwanaście albo cztery i trzy czwarte. Tak, jakby chciała pobić rekord Bellarda względem miejsc po przecinku liczby pi.
(Strach było zwrócić uwagę, że halo! dziateczki nieszczególnie kumają, o co chodzi z tymi ułamkami, bo nie daj Boże, naszpani przyszłoby do głowy jeszcze i te ułamki dorzucić do repertuaru.)
Szkoła imienia Ofiar (sic!) wspierała jak mogła, kolportując prawdy, że to zasadniczo zawsze wina rodziców jeśli dziecko nie nadąża, lub krasząc osiągnięcia Dyni bonmotami typu ‘no cóż, widocznie, matematyka nie jest twoją mocną stroną, phi!’
Jasne, nie jestem naiwna, pamiętam, że w szkole nie ma miejsca na człowieka, ale nie przypuszczałam, że nadal, i że w dowolnym ustroju, i że aż tak bardzo.
Epilog:
Spotykam na ulicy matkę rówieśnika Dyni, dawnego współosadzonego z przedszkola. Small talk schodzi na szkołę. Chłopina jest w konkurencyjnej na drugim końcu dzielnicy. Matka opowiada, że trafili fantastycznie, że cudowna szkoła, że wychowawczyni jej syna to świetna nauczycielka, najlepsza jaką można sobie wymarzyć...
Zazdrość zalewa mi wątrobę, w myślach układam podanie o przeniesienie, ale tylko przez nanosekundę, bo opinia kończy się tak:
... gdyż jest bardzo surowa i dzieci uczą się, bo się jej boją.
...
...
...
Powiadam wam, nie ma nadziei dla ludzkości.
... a Biskwit pójdzie do szkoły cyrkowej i już.
(...)
Biskwit – człowiek-enigma – też zdał do następnej klasy.
Zebranie w przedszkolu ujawniło, że Biskwit uwielbia czyścić buty, jeść zupę i zawsze na ochotnika zgłasza się do sprzątania.
(To musi być jakaś istotna część planu podboju wszechświata przez cywilizację, która przysłała tu Biskwita, a wglądu w któren Biskwit nam skąpi.)
Jedyne, co martwi naszpanie, to fakt, że Biskwit nie zwierza się im ze swoich uczuć, ani względem jarmużu i polenty, ani względem kolegi, który jest damskim bokserem, ani względem kolejki do toalety.
I że nie jest dobrze, by dziecko tak w sobie skrywało emocje, tudzież brało sprawy we własne ręce.
Przytaknęliśmy, choć Norweski zamamrotał pod nosem, że nie martwiłby się aż tak o Biskwita, martwiłby się raczej o Kanadę! (nie omieszkajcie zerknąć w materiał źródłowy: Lucifer, sezon 3, odcinek 3).
(...)
Z niewyjaśnionych, a już na pewno nie z racjonalnych powodów (samoumartwienie? pokuta za grzechy? skutki uboczne zażywanych leków?) naszpani od szkolnego chóru zaparła się wystawić musical, by zwieńczyć tegoroczną działalność zespołu złożonego głównie z dziecin, które tak jak Dynia, nie mają się gdzie podziać o siódmej rano w poniedziałki (rodzice w pracy), dziecin, których rodzice uważają, że chór to w sam raz zajęcie dla małych dziewczynek (córka naszych sąsiadów) oraz z potomków rosyjskiej diaspory, która to diaspora wychodzi z założenia, że każdy mały Rosjanin rodzi się Ałłą Pugaczową.
Kto partycypował w okołoświątecznym koncercie kolęd, ten miał przeczucia.
Moje mówiło: zostań w domu, kaczka, zostań, wyślij Norweskiego na premierę, kaczka, nie idź!!!
Nie posłuchałam.
Pasmo cierpień psychicznych, które na siebie sprowadziłam tą pochopną decyzją to nawet nie kwestia wątpliwej wydajności wokalnej chóru, ani standardowej akustyki i woni sali gimnastycznej, ani wad wymowy wiodących aktorów przebranych za zebry, żyrafy i surykatki.
Notabene, Dynia w kostiumie lwa.
Jedynym zadaniem lwów było trzymanie się z dala od chóru i rozpędzanie antylop.
W odróżnieniu od naszej sąsiadki, której córkę również przydzielono do tego stada, natychmiast pojęłam aluzję. To nie była kwestia nadwyżki zebr, jak tłumaczyła naszpani od chóru unikając naszego wzroku, a tego, że zdolności muzyczne są dziedziczne, a z pustego to -wiadomo - i Salomon nie odziedziczy.
(Być może cała nadzieja w Biskwicie, który kilka dni temu ze śmiertelną powagą zażądał lekcji gry na klarnecie, perkusji i klawikordzie.)
Normalnie dałabym radę wysiedzieć tę godzinę w bezduchu, w woni spoconych skarpetek, nagradzając stojącą owacją sceny rzezi antylop (dwa razy po dwadzieścia sekund), ale nim jeszcze zaczęła się ta premiera, to już pod sceną ustawił się tłum rodziców z telefonami komórkowymi, gotowych prowadzić relację live z wydarzenia na wszelkich mediach społecznościowych od Monachium po Władywostok.
Z jednej strony, ok – mur ludzkich ciał bezpiecznie odizolował mnie od fonii i wygłuszył niedociągnięcia wokalu. Niestety, barykada odcięła mnie również od wizji, a trudno robić obciach własnemu dziecku rzucając perukę na scenę, gdy człowiek przegapi te dwadzieścia sekund rozszarpywania gazeli przez potomstwo.
Z drona wyglądałoby to tak: my z Norweskim i Biskwitem w piatym rzędzie, wokół ocean pustych krzeseł, a sto osób kłębi się pod sceną, jak na koncercie Rihanny.
Łudziłam się, że może to kwestia pierwszych dziesięciu minut, że potem im się znudzi, ale nie.
Musieli mieć wszystko. Od prologu po napisy końcowe.
Ręce im omdlewały, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale nie odpuszczali.
Wstałam więc i w krótkich żołnierskich słowach poprosiłam o tunel do wizji.
Przełknęłam opinie, żebym spierdalała (o! Państwo Rodacy, jak miło!), że jak mi zależy to mogę sobie przecież postać, jak wszyscy (nie, aż tak bardzo mi nie zależy), że serca nie mam (możliwe), że przeszkadzam w przedstawieniu (serio?) i że ... Alosza dasz radę tę babę wyciąć, bo całe nagranie przez nią w ch..? (Alosza przysiągł na grób matki, że da).
Mój postulat poparł wątły głos grona pedagogicznego i jacyś zabłąkani emeryci z osiemnastego rzędu, którzy przyszli, jak co tydzień, na tai chi 60+, ale nikt im nie powiedział, że dziś odwołane, bo premiera, no, to by sobie chociaż popatrzyli.
Tłum pod sceną nieznacznie się poruszył, zrobił taki wyłom na grubość mikrona, głównie to Alosza wciągnął brzuch i zsiniał, i już nawet widzieliśmy trochę zebry, trochę żyrafy i plecy dyrygenta.
I już nawet serca zaczęło nam przepełniać to specyficzne, jedyne w swoim rodzaju, discopolowe wzruszenie, które człowiek czuje, gdy krew z jego krwi pojawia się w wystąpieniu publicznym na scenie.
I już nawet sięgaliśmy po chusteczki.
Ale wtedy pojawiła się ONA.
Kobieta z tlenionym kokiem, ocieplona pomarańczową syntetyczną opalenizną, wbita w rulon z czarnego spandeksu, który zaczynał się na biuście 90FF, podkreślał wszelkie obręcze torsu i uparcie ześlizgiwał się z pośladków.
W rękach trzymała aparat fotograficzny z obiektywem takich rozmiarów, że Freud bezzwłocznie zadałby RETORYCZNE pytanie, co ma on jej kompensować?
Na wysokości naszego rzędu Tleniona padła na kolana i zaczęła sunąć na nich ku scenie. Lewa-prawa-lewa-prawa... Cały czas pstrykała zdjęcia, choć nie było to łatwe, bo jedną ręką musiała ujarzmiać odsłaniający pośladki lateks, drugą machać do swego dziecka na scenie, a trzecią trzymać dziesięć kilo i trzy metry obiektywu. Wreszcie na wysokości pierwszego rzędu, tuż przed Canossą, Tleniona rzuciła się na ziemię i dystans do sceny pokonała ruchem węża.
...
...
Węża o dwóch wypiętych pośladkach odzianych w koronkowe desusy.
...
...
...
Wyszłam.
Nim odzyskałam wzrok i równowagę emocjonalną, na scenę wchodziły bisy, więc w sumie chyba wygrałam.
A woźny, najęty na akustyka i oświetleniowca, jarał aktorom po oczach tysiącwatową żarówką w reflektorze, więc jeśli Biskwit mnie nie wyda to mam alibi.
©kaczka
Pierwsza!
ReplyDeleteOraz mimo dramatu pierwszej części (no kurcze, wydawałoby się, że jednak Niemcy ogarniają nieco nowocześniejszą szkołę), nieustająco uwielbiam.
Tutejsza szkola to chyba moje, zaraz po chorobliwej niepunktualnosci pociagow, najwieksze rozczarowanie. Ech! Tyle naszego, ze chociaz zniesli kary cielesne i nie kaza pisac na drewnianych tabliczkach.
DeletePS Odwzajemniam uczuć żar!
Obudziłas potwory germańskiej edukacji łącznie z wycieczkami po jugendamtowych psycho-pato-logopedach szukajacych na siłę przyczyn porażek edukacyjnych nie w zamordystycznym systemie a w dziecku i rodzicach. Szczęśliwie umknelismy systemowi.
ReplyDeletePerformance alternatywny boski! Było trzeba boa focicielkę filmować - taki show nie powtórzy sie może nigdy.
Tak, juz zdazylam i w sobie wyprodukowac poczucie winy, ze to wszystko to pewnie dlatego, ze jadlam za malo blonnika w ciazy albo niewystarczajaco stymulowalam niemowle tabliczka mnozenia. Na szczescie wrocil mi rozum.
DeleteMysle, ze naszpani od choru jeszcze cos zorganizuje. Nie wyglada na osobe, ktora zlamie trzydziesci falszujacych zyraf ;)
No śmiech przez łzy, pani kochana. Ale w nieustająco mistrzowskiej oprawie! :D
ReplyDeleteJak to w życiu, jak to w życiu! Co zrobić? :P
DeleteNa pólnocy ziem germanskich edukacyjnie ta sama sytuacja, droga Kaczko, ale to juz wiesz, juz nie raz nam ten temat tu wyplywal. I tez bylam zawiedziona, bo na poczatku zywilam nadzieje, ze moze jednak w tak cywilizowanym kraju bedzie lepiej. Ha ha.
ReplyDeleteTylko dzieci szkoda, no ale kto by tam myslal o dzieciach, prawda. Wazniejsze sa pryncypia i niesprawdzajace sie od pokolen metody.
.................
Pani w spandeksie musiala byc widokiem z rodzaju tych, których sie juz nie od-zobaczy :) Ale dlaczego, na milosc boska, dlaczego ona sunela na kolanach oraz ruchem weza?!
[czarna mamba koronczarka, gatunek jadowity, nie boi sie ludzi]
Robila te foty jakos pomiedzy nogami rodziców? To nogi dzieciaków najwyzej mogla sfocic... Ach, sa rzeczy na tym swiecie, których umysl nie ogarnie!
No, nie! Nie mieszajmy do tego dzieci, pszepanstwa! Grunt, zeby w raportach sie zgadzalo (!) Smutek, bo nic nie drga w edukacji od lat. Zadnego powtornego przyjscia Mesjasza. Nawet pierwszy chyba jeszcze sie nie zjawil!
DeleteMamba miala chyba jakas artystyczna wizje. Jakis szeroki kat. Jakies ujecie na konkurs fotograficzny w domu kultury. Moze z tej perspektywy szyje żyraf były dłuższe, a paski zebr bardziej wyszczuplające? Archiwum X!
Współczuję. Myślałam, że tylko w PL jest taka traumatyczna edukacja dzieci. Dla mnie to koszmarny okres, ale dobijamy do brzegu. Uwierzysz, że Duży właśnie stał się studentem, a Mały (a właściwie tylko Młodszy, bo obaj to chłopy jak dęby) właśnie zacznie LO?
ReplyDeleteDostaliśmy rykoszetem od reformy oświaty, bo szkoły ograniczyły liczbę przyjęć z powodu nadchodzącego w przyszłym roku podwójnego rocznika i się nie dostał do żadnej szkoły, do której chciał. Mogłabym długo o systemie, w którym wprowadza się egzamin gimnazjalny jako obiektywny sprawdzian wiedzy, s który przy rekrutacji waży max 50% punktów. Reszta to w znakomitej większości oceny :). Więc jeśli ma się takie słabe oceny (czyt. czwórki i piątki), jak nasz Młody, to nie ma się żadnych szans na dostanie do sensownej szkoły. Trzeba było zamiast rozwijania pasji kolekcjonować paski na świadectwie.
Mantruję, że jeszcze tylko trzy lata...i koniec męczarni!
Nie uwierze!
DeleteTo po prostu niemozliwe, ze Duzy jest studentem, gdy ja tu ciagle sie zastanawiam, co bede robic, gdy dorosne!
U nas podobno nie ma egzaminow po czwartej klasie, ale kryteria dostania sie do kolejnej szkoly sa nadzwyczajnie metne i nielogiczne. Od wielu osob uslyszalam, ze ani opinia szkoly, ani oceny, ani rejonizacja, ani swiadectwo nie maja znaczenia. Nadal nie wiem, co ma? Damn!
Duży też nie wie, więc będzie testował :). A u Młodego skończyło się szczęśliwie, dostał się do fajnej szkoły, która lubi uczniów (przynajmniej takie mam wrażenie po kilku pierwszych kontaktach ze dyrekcją i nauczycielami), do tego jest tuż przy krakowskich plantach, a na lekcjach będzie grał legalnie w karty (jego klasa, oprócz tego, że jest mat-fiz, to ma rozszerzenie brydżowe :). Wczoraj wyprowadził się z domu i oświadczył, że straciłam część władzy nad nim (naiwny, myśli że u Babci będzie mu lżej :). Trochę smutno, a trochę się cieszę, że zaczyna nowy etap swojego coraz bardziej dorosłego życia.
DeleteTrzymam kciuki za nowy rok szkolny. Oby jak najmniej traumatyczny dla rodziców. Bo dzieci sobie zwykle jakoś z tym wszystkim dają radę.
O jakże Cię rozumiem!!! Moje młodsze już-nie-dziecko zdało maturę w tym roku i słabo rysująca się przyszłość potomka została zagłuszona radością z zakończenia edukacji. Studia niech sam ogarnia a zawód ma bo jest po technikum. Na razie się napawam. Koniec wywiadówek, skarg, że gada na lekcjach, że nie ma prac domowych i że proszę z nim porozmawiać bo ja mam 30 uczniów (wielokrotnie proponowałam, ze przyjdę na lekcję i okiełznam ale to nie znalazło zrozumienia, to co miałam być telepatką?). Co za ulga. Wiem, że są nauczyciele, którzy uczą i sama takich spotkałam ale te jednostki giną w systemie w który wtłaczają dzieci, ponoć przyszłość narodów. Jeżeli tak widzą przyszłość to ja współczuję. No brak chęci współpracy, ileż razy wysłuchałam, że nie mamy prac domowych ale na propozycję specjalnego kajetu lub podpisywania czy tą pracę zapisał zawsze słyszałam, ale przecież ja nie mogę mam też innych uczniów i nie zdążę. A co śmieszniejsze niektórzy nauczyciele zdążali, taka magia.
ReplyDeleteKapelusznik wyjęła mi wszystko z ust. Tylko u mnie to skończyło się już 8 lat temu. Teraz patrzę z radością jak moje dziecko świetnie daje sobie radę w życiu, i cieszę się, że nie jestem już trybikiem w maszynie pt Edukacja:-)
DeleteJak ja wam zazdroszczę! Człowiek powinien chodzić do szkoły tylko raz!
DeleteA wiecie, że niektórzy rodzice tak się wkręcają w system, że przychodzą zapytać o postępy na studiach swoich dzieci?! W ubiegłym roku trafiły mi się aż dwie sztuki takowych, a ja nie mam zajęć z pierwszym rokiem...
DeleteOh Kaczko - jak to dobrze ze cos skrobnelas! Troche straszno, troche smieszno ale pani ze spandeksem rzutem na tasme uratowala mnie od popadniecia w nostalgiczny nastroj. Tez slyszlam niejednokrotnie ze "nie mam talentu do matematyki". Mialam taka traume ze przez cala 8ma klase bralam korepetycje bo sie balam ze nie zdam do liceum. Podobno (PaniMatka takie opowiesci sprzedaje) pani od korepetycji mowila mamie ze to wyrzucone pieniadze bo ja kumam o co chodzi ale trzymalam sie jej kurczowo az do egzaminow. W liceum kolejna "naszpani" tym razem oczywiscie "naszpaniprofesor" rozkoszowala sie dawaniem mi 3+/4- z kazdej klasowki. A to cos krzywo napisalam a to wzor skrocilam lub cos tam. Do dzisiaj pamietam jak siedzialam pod lawka zalana lzami bo "naszpanipofesor" powiedziala ze "No coz Mallica, wiesz JA mature juz zdalam...." po czym spojrzenie je mowilo - "ale ty nie zdasz tepa krowo". Do dzisiaj bardzo zaluje ze przez to wszystko na jakis czas znienawidzialam matematyke bo po pierwsze (1) uzywam jej teraz na codzien dosc czesto i odczuwam braki w edukacji wlasnej dosc bolesnie gawedzac sobie z kolezanka z pracy ktora stara mi sie w trybie na cito wytlumaczyc jak rachunek rozniczkowy ma wytlumaczyc topologie kodu nerwowego (2) matematyka i fizyka jest fascynujaca i tak sobie mysle ze gdybym trafila na inne "naszpanie" to moze i kierunek stidiow wybralabym inny. A tak w ogole to kilka lat temu spotkalam moja "naszpaniaprofesor" gdym byla odwiedzic rodzicieli. Udawala ze mnie nie poznaje ale podeszlam i sie przedstawialam "O Dzien dobry PANI (bez profesorowania) to ja Doktor Malllica" ;) Wiem wiem doktorat niby o niczym nie swiadczy alem siem nie moglam byla powstrzymac. Plus szkoda by bylo przegapic taki piekny kolor zieleni jaki pojawil sie na obliczu "naszpaniprofesor".
ReplyDeleteOooo! Mialam podobnie! Podobnie mialam! W podstawowce najpierw fatalna matematyczka, potem kolejna swietna, dzieki ktorej ogarnelam, zrozumialam,polubilam i zdalam egzaminy wstepne, a potem w liceum - profesor kompletna porażka i kompletny rozwod z matma. Mam ten sam zal do losu, ze nigdy nie podsunal mi dobrego fizyka. Chcialabym umiec w fizyke. Bardzo!
DeleteA we wrzesniu ide do szkoly, by ustalic reguly z nowa nauczycielka Dyni. Przebog! Niech ktos sie jeszcze tam odwazy pisnac, ze matematyka to nie jej mocna strona, bedzie Grunwald!
Mur rodziców z urządzeniami nagrywającymi to klasyka, absolutna klasyka. Głową muru nie przebijesz.
ReplyDeleteWyrwij murom zęby krat!
W szkole - bez szans, ale o dziwo! w przedszkolu sie udaje. No ale tam do upilnowania jest pol setki rodzicow, a nie jak w Ofiarach pol tysiaca :)
DeleteKaczko!Postaraj się niczym Ania z Zielonego Wzgórza pod rękę z Pollyanną "wypić jeno słodycz z tego pucharu goryczy"- oto rzeczywistość rzuca Ci przed oczy bujny niczym dzieło Rubensa, wysokooktanowy, jędrny materiał na powieść, na którą my tak czekamy!
ReplyDeleteDroga Ultramaryno Wasiuczyńska - Twoje komentarze wywołują we mnie odruch "ja muszę się tej pani rzucić w objęcia natentychmiast" :)
DeletePrawda? Zgadzasz się ze mną Anionko- KACZKA NA PREZYDENTA, a gdyby nie miała czasu, niech napisze wreszcie ten bestseller.
DeleteUściski.
Ochżesz! Schnę z tęsnoty za pisaniem :(
DeleteKaczko kochana, bardzo współczuję. Szkoła to droga przez mękę. Miliony rodziców na całym świecie palą światełka w geście jedności z Tobą.
ReplyDeleteIdę po zapalniczkę! :P
DeleteNo to też się podzielę szkolną historią swego dziecięcia, lat 8. Tak jakby z przeciwnego bieguna. Szkoła deklaratywnie stawia na samodzielnosć i odpowiedzialnosć dziatwy - każde zaznacza/odznacza w tzw. codzienniku co też danego dnia robiło, a efekt swojej pracy zostawia w specjalnej skrzyneczce do sprawdzenia. No i mój dzieć codziennie zamalowywał wszystkie krateczki na zielono, ale że przez caluski rok żadnej pracy swej nie skończył, to i nie wrzucił niczego do skrzyneczki - wszystko (wg. zeznań) lądowało w koszu na smieci. ŻADEN z trojga nauczycieli przez cały rok nie zauważył procederu...ŻADEN nauczyciel nie zobaczył ani szlaczka ani literki ani najmniejszego działanka, które wyszło spod ręki dziecięcia, a zorientowali się w czerwcu, kiedy mieli wystawić ocenę. A że dzieci nie mają tam żadnych zeszytów itp, wszystko zostaje w szkole, to rodzice też ani szlaczka nie uswiadczyli. Niechcąco weszlismy w ekstremum samostanowienia nielata. ;)
ReplyDeleteA najciekawsze dla mnie w tym wszystkim jest to, że szkoła, miast się pokajać, że przez rok cały nie zauważyła dziecka, ("bo zawsze tam w kącie siedziało, nikomu nie przeszkadzało"), nie zainteresowała się efektami jego pracy, ("ale mnie żaden nauczyciel nigdy o nic nie pytał, mamusiu") to się obraziła, że dziecko kłamca, bo miało zaznaczać, że cos _z_robiło ("ale przecież ja zawsze cos napisałam/przeczytałam/policzyłam, to przecież zostało to zrobione, mamusiu!")....
Ale są i jasne strony tego czasu - dziecię przeczytało dziesiątki tysięcy stron, w zasadzie dział literatury dla 12-15 latków ma już 'obczytany'.
O rany! To historia z gatunku >za kilka lat bedziemy z tego zrywac boki<. Pamietam przypadek znajomego dziecka, ktore chodzilo do szwedzkiej filii Montessorian. Przez dwa lata sprytnie wybieralo sobie zgodnie z idea to, co lubilo robic najbardziej, a potem sie okazalo, ze to na pewno nie byla matematyka :P
DeleteTwoje wpisy wywołują u mnie 2 skrajne emocje - smutek i radość :p
ReplyDeleteHania, we mnie w sumie tez :P
Delete