[388]

[4 Jul 2018]

(...)
Nie ma mnie, zniknęłam, z tłem się zlałam, bo obsesyjnie liczę bakterie (i drożdże) na czubkach szpilek.
Co policzę, to podstawiam do wzorów.
A te wzory, co tu dużo mówić, jakiś książę ciemności napsztykał.
I jeśli jest piekło, to fototapety w recepcji wyglądają tam tak:

Przyszło lato.
Osobiście nie przepadam, ale grzechem byłoby twierdzić, że nie ma zalet.
Tę, na przykład, że latem dzieciny żywią się powietrzem, miąższem arbuzów i tym, co zbiorą po sąsiadach, więc odpada gotowanie.
W ostrym, bezwzględnym letnim słońcu cherubięta płowieją i smukleją.
Żar podpieka je jak kajzerki.
Niektóre nawet posypie piegiem jak makiem, ale nie, nasze nie. Naszych trzyma się tylko brud, nie melanina.
Wieczorami, gdy po całym dniu na wolnym wybiegu wreszcie zbiegną się te dziecięta ze wszystkich stron do domu, sypie się z nich w piernaty panierka z piasku, czarnoziemu, kamieni i trawy.
Najniepraktyczniejsze zajęcia terenowe z geologii.
Czarne nogi i brązowe korpusy niepraktycznie kontrastują pośród białej pościeli.
Nie zawsze, to prawda, bo czasem po prostu kurduple usną tam, gdzie stoją, choćby na schodach i z kromką chleba pod głową.
Kontrast wtedy zaiste jakby mniejszy, ale rekompensuje go nieustanny element niespodzianki i zaskoczenia.
Codzienna, wieczorna loteria.
Gdzie i w stosie czego szukać trzeba swoich nieletnich somnambulików?

Tegoroczne lato osiągnęło masę krytyczną w dziedzinie rewii, festiwali i obchodów domagających się naszej prezencji i atencji. Od występów chórów szkolnych, przez erupcję przyjęć urodzinowych rocznika 2010, po festyn Miłośników Wyklepywania Modeli Lokomotyw Spalinowych.
Stąd – choć, mój Boże, jaka byłaby z tego prawdopodobnie piękna i soczysta notka, odmówiliśmy (nie bez socjoantropologicznego żalu) wyjazdu pod namioty z Montessorianami.
Na froncie Montessorian straciłam ostatnio cztery godziny życia na dwa zebrania interwencyjne  i trzydzieści dwa towarzyszące im emaile w temacie, kto powinien sfinansować zakup fluorescencyjnych czapek i kamizelek kuloodpornych dla podopiecznych i jak wybrać markę tej odzieży, żeby czapki były wegańskie, a kamizelki - fair trade. Na każdym z zebrań autorytarnie wymaga się, by rodzice w ramach przerywników w dyskusji śpiewali przedszkolne szlagiery przy akompaniamencie ukulele. Zatem bez skrupułów i cienia wyrzutów sumienia zwagarowałam z trzeciej sesji na temat wdzianek.

Lato przyniosło rozliczne zadziwienia.
Nie żeby tam szkoła imienia Ofiar.
Nie. Szkoła mnie nie zaskoczyła. To szkołę zaskoczyły egzaminy, upały i ustawa o ochronie danych osobowych.
Taaaak? Naprawdę na odwrotnej stronie esejów pani córki znalazła pani, Frau kaczko, wszystkie osobiste dane uczniów 8a? Że stan cywilny rodziców i wyznanie? I adres? I nawet telefon? No, nieeee... przecież pan od chemii przekreślił te dane zielonym długopisem! Chyba rozumie pani, że przekreślone się nie liczy? Co przekreślone to było a nie jest i nie pisze się w rejestr!
Nie.
To lato jest mistrzem zupełnie innych zadziwień.
Zacznijmy od tego, że impreza urodzinowa ośmiolatki to już nie pożar Rzymu, ani wybuch Wezuwiusza, ani nawet popas najcherlawszego z jeźdźców Apokalipsy w przydrożnej gospodzie.
Dziesięć dziewczątek i jeden narzeczony, którzy w godzinie zero wbili się nam na kwaterę, pozostawili miejscówkę nietkniętą i nienaruszoną. Nikt nie nasikał do paprotki, nikt nie udusił kanarka, nikt nie zostawił obelżywych napisów na ścianach klozetu, nikt nie podpalił choinki w ogrodzie.
(Przeczuwam, aż tak naiwna wszak nie jestem, że jest to jakaś faza remisji i że siły zniszczenia jeszcze tu wrócą i siłą hormonów pubescencji zmiotą paprotkę z powierzchni ziemi.)
Tymczasem młodzież zjadła tort na rodowym serwisie w różyczki i sama z siebie (!) odniosła talerzyki do kuchni.
Nikt nikomu nie wraził widelczyka w aortę, choć w zaprojektowanym przez solenizantkę (!) i samodzielnie zamówionym w ulubionej lodziarni (!) torcie były tylko dwie kulki niebieskich lodów, a niebieskie wiadomo, chcieli wszyscy. (Ale jak to!? Ale jak to! Oto nagle już nie muszę, nurzać Barbiów w tortach ani rzeźbić w marcepanach bohaterów popkultury?!)



I d e a l n i e trafiliśmy w oczekiwania ośmioletniego targetu angażując magika i brzuchomówcę, by zabawił tłumy.
Kolejne jedenaście (!) urodzinowych imprez, na które proszona jest w tym sezonie Dynia, ma w planach, jak wnioskujemy z trailerów, jakąś magię, króliki i cylindry, więc czujemy się mimowolnymi trendsetterami.
Jedyną stratą była stłuczona filiżanka, którą sama wypuściłam z rąk, gdym zobaczyła, że cherubiny sprzątają zabawki przed opuszczeniem lokalu.
Sprecyzujmy! Wszystkie cherubiny z wyjątkiem Biskwita. (Fakt, on nie opuszczał. Czemu zatem się czepiam!)
Tak, jakie to szczęście, że został nam jeszcze ten Biskwit – królowa degrengolady i chaosu, stały punkt niestałości, latarnia morska w abysie macierzyństwa.
Tyle, że i Biskwit się zmienia.
Biskwit odcumował od Dyni i znalazł sobie własne grono wzajemnej, czteroletniej adoracji zarówno w placówce jak i na dzielni.
Zaproszony na rówieśnicze urodziny, Biskwit stanowczo i bezwzględnie odmówił rodzicielskiej eskorty i poszedł sam. Był to cios w sam splot słoneczny moich uczuć matczynych, aczkolwiek zadośćuczyniły mi za tę krzywdę zawistne spojrzenia pozostałych rodziców, których potomstwo nie posiekało jeszcze pępowiny na sałatkę szopską, tak jak Biskwit, tępym ostrzem nagłej dorosłości.
Gdym w nagłym przypływie szaleństwa zabrała Biskwita 'dla towarzystwa' w dwudziestogodzinną podróż pociągiem, to Biskwit zapytał tylko raz, w pięć minut po odjeździe, czy już jesteśmy na miejscu, a resztę czasu zagospodarował sobie snem, jedzeniem kabanosów albo grą w 'Popylaj, mała rybko!' Siedemset partyjek 'Rybki' i pięć kilogramów kabanosów później uważam, że Biskwit jest idealnym i zupełnie niekłopotliwym kompanem w podróży.
(Brzmi to, jakby odebrało mi rozum, ale by dać świadectwo względnej przytomności mego umysłu, oświadczam, że nie, nie poleciałabym z Biskwitem w załogowy, kolonizować Marsa, ale jeśli ktoś kupi nam bilety z Moskwy do Soczi, to choćby jutro!)
Biskwit nieodmiennie pozostaje dla nas zagadką.
Biskwit prawdopodobnie umie czytać i pisać. Możliwe, że umie też już w całki i logarytmy oraz że zapoznał się z treścią 'Państwa' Platona i szykuje kontroofertę.
Dedukujemy to na podstawie strzępów informacji, bo sam Biskwit przenigdy się nie przyzna, że umie ani też proszony, nie zademonstruje sztuczek na żądanie.
Wiadomo, zaraz mu każą wypełniać zeznania podatkowe albo liczyć bakterie na czubku szpilki.
Poza tym, nie ma takiego CSI w Miami, ani w całej galaktyce, które wydobyłoby z Biskwita jakiekolwiek zeznania. Nawet w kwestiach z pozoru tak neutralnych jak jakość humusu z daktyli w przedszkolnym menu.
Było już na przykład tak, że Biskwit krążył na hulajnodze wokół stołu, do którego przykuto Dynię, by w cierpieniach pisała eseje i rozprawki na tych kartkach, które wcześniej kreślił zielonym długopisem pan od chemii.
Biskwit krążył, i krążył, i mamrotał: Błąd, błąd, widzę błąd!
I gdyśmy byli pewni, że jedynie powtarza to, cośmy już nad tym esejem kilka razy wcześniej wypowiedzieli, to Biskwit prychnął, zahamował, pacnął palcem w ewidentny ortograf, po czym odjechał.
Nie!
Nie łudźmy się tutaj zbiorowo. Nigdy się nie dowiemy, a przynajmniej nie bez użycia amytalu sodu, czy to był przypadek, ani czy ten sam eksperyment Biskwit mógłby powtórzyć na kuponie totolotka.

Aha!
Byłam w Polsce i wykazuję objawy zespołu stresu pourazowego.
No bo jakże to?
We wszystkich urzędach państwowych potraktowano mnie – Józefa K. –  czule i serdecznie, a pani w ZUSie zachowywała się tak, jakby chciała mnie przytulić.
Ponadto, żaden sklep spożywczy ani wielobranżowy nie jest mi winien ani jednego grosza.

©kaczka
9 comments on "[388]"
  1. Ha! Kaczko, nareszcie, jak dawno nic nie było! A w ZUSie ostatnio spotyka mnie to samo, panie urzędniczki są miłe i uprzejme do bólu wręcz. Skutkuje to tym, że wychodzę z ZUSu uśmiechnięta, czując się nieco dziwnie ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. I mnie radosc uszami sie wylewa, zem wreszcie mogla usiasc i napisac. Duch watly, cialo slabe alem sie zawziela! :)
      Myslisz, ze weszla jakas ustawa o uprzejmosci? wewnetrzne rozporzadzenie? miesiac dobroci dla petenta?
      :)

      Delete
    2. A co będzie, gdy ten miesiąc się skończy? Zacznie się miesiąc wyjątkowej uprzejmości dla petenta?

      Delete
    3. Mozliwe, ze urzedy uderza wtedy z podwojna nieuprzejmoscia. Zeby rachunek sie zgadzal!

      Delete
  2. Lepszy błękit kul na torcie,
    niźli widelczyk we własnej aorcie!

    Niech żyje Dynia!
    A na następne obchody może tort z samych niebieskich kulek?


    p.s. #facepalm zapomniałam pobrać od Ciebie Jeżycjadę. A w obecnych czasach umysłowego zastoju spowodowaną inwazją inwazji - byłaby to lektura idealna. Eh.

    ReplyDelete
    Replies
    1. A bo ja tam wiem z jakich kulek sobie za rok Dynia ten tort udzierga? Stracilam nad tym kontrole.
      Albo zeby nie brzmialo tak dramatycznie - dobrowolnie oddalam wladze :P

      #facepalm nie zebym, ale w twoim stanie to ja bardziej polecam to: https://www.amazon.de/Microbe-Hunters-Paul-Kruif/dp/0156027771
      Mryg!

      Delete
  3. W ubiegłym roku (w tym zresztą także) na przyjęciach urodzinowych w naszym miasteczku niepodzielnie królował klaun. Moje dziecię też oczywiście chciało klauna, ale jej impreza zbiegła się w czasie z obchodami dni miasta i klaun nam odmówił, bo musiał być na obchodach. Atrakcją naszego przyjęcia został więc magik i... podnieśliśmy urodzinową poprzeczkę dla innych rodziców ;) Pytano mnie o namiary na magika, ale po informacji, że to towar importowany ze stolicy, rezygnowano ;) W ten sposób moja Młoda miała imprezę niepowtarzalną :D (nie byłam tak rozrzutna, żeby sprowadzać żywą atrakcję ;) prawie 200km :) Mój brat "bawi się" magią i zrobił prezent Młodej swoim występem :) ) Ale, że nie zdemolowali Ci mieszkania?!? U mnie nawet Młoda stwierdziła, że na następne urodziny zaprosi mniej osób, bo zniszczyli jej za dużo rzeczy :D
    Pozdrawiam. Kinga

    ReplyDelete
    Replies
    1. Kinga! Na szczescie jest Biskwit :PPP... bo Biskwit kaze sobie obsesyjnie czytac TO: http://www.zakamarki.pl/index.php/urodziny-alberta.html
      I za kazdym razem, gdy czytam (a bedzie tych razow juz z pol miliarda) to mysle, ze to najlepiej opisana standardowa impreza urodzinowa grupy wiekowej do lat siedmiu ever.
      I czytajac czuje, jak cioteczce Fifi peka zylka.
      No i w porownaniu z tym opisem to tegoroczna impreza byla tak pozbawiona dramatu jak spotkanie w norweskim filmowym klubie dyskusyjnym na temat komparatystyki kulturowej w kinematografii Iranu.
      Albo to cisza przed burza (hormonow), albo Dynia obraca sie w dziwnym towarzystwie :)

      Magik w rodzinie! Probowalam namowic Norweskiego... bezskutecznie :P

      Delete
  4. Qrcze, teraz to młodzież się bawi. Nas z okazji urodzin wrzucano do jakiegoś pokoju, przystawiano drzwi dużym fotelem, żebyśmy nie mogli się wydostać, dawano paczkę paluszków i już.

    ReplyDelete