Image Slider

[406]

[19 Sep 2019]

(...)
Nikt właściwie nie wiedział o naszych wakacyjnych planach, aż do chwili, gdy Dynia udzieliła wywiadu organowi prasowemu województwa i nagle stałyśmy się sławne. Może nie na cały kraj, ani land, ale już po Patriarszych Prudach [1] w spokoju przejść się nie dało. W rozmowie z dziennikarką Dynia wyjawiła bowiem, że nadrzędnym celem jej podróży na Grenlandię jest... iskanie żywych niedźwiedzi polarnych.

Iskanie niedźwiedzi przebiło meduzy z Fuerteventury.
Potęga prasy (i wyobraźni mej pierworodnej córki) oraz, być może, również nasza reputacja, sprawiły, że wszyscy w to uwierzyli, a w dniu wyjazdu cała ulica żegnała nas jak Amundsena i Perry’ego, raczej nie oczekując, że wrócimy.

Ta nagła sława i oślepiający blask reflektorów były mi nieszczególnie na rękę, bo dwa tygodnie przed podróżą solidnie zaniemogłam i do samego końca nie byłam pewna, czy dam radę dotrzeć do portu nie gubiąc przy tym walizek, torebki i woreczka (na przykład, żółciowego).
A tu dodatkowo presja społeczna!
A tu zapotrzebowanie na niedźwiedzie!
A tu Dynia rozdaje autografy [2]!
A tu sąsiedzi z kremem na odmrożenia i proszkiem na rekiny!
A tu medycyna przemawia głosem lekarza rodzinnego,  że nie daje gwarancji na moje narządy wewnętrzne!
(Do podróży przekonała mnie ostatecznie opinia pragmatycznej koleżanki z pracy, iż jeśli będę musiała skorzystać z usług grenlandzkiego szpitala to z pewnością, trzeba mnie tam będzie transportować helikopterem. Jednym słowem, wygrywam podwójnie, no, bo kto nie chciałby zobaczyć Grenlandii z lotu ptaka? No kto?)

Wypłynęłyśmy z Bremerhaven.
W 1991 roku Bremerhaven było moim osobistym Eldorado, do którego pozwolono mi wjechać przez granicę na Odrze, z paszportem wyjątkowo ścisłego zarachowania. Moim najcenniejszym wspomnieniem z tego osobistego raju pozostały hamburgery w styropianowych pudełkach z najprawdziwszego baru McDonald’s! Trzydzieści lat później Eldorado trochę się zużyło i wytarło na brzegach, podskoczyła mu wyraźnie stopa bezrobocia, ale ten McDonald’s jest tam nadal, w tym samym miejscu. Trochę stuningowany, ale wciąż wisi nad nim fragment oryginalnego szyldu!

Któż by zliczył, co się wydarzyło od tamtego pierwszego Maca, w ilu barach się jadło, a w ilu piło? Któż by wtedy przypuszczał [3], że po trzech dekadach będę w tych samych dekoracjach ustawiać do zdjęcia moje cherubięta! I jakie to znamienne, że natchnienia i refleksje nad sensem życia na innych spływają na szczycie Mont Blanc, drogi Kordianie, a kaczce to najwyżej pod barem i to wyłącznie szybkiej obsługi.

Był to zaiste bar szybkiej refleksji, albowiem Biskwit odkrył, że w Bremerhaven jest łódź podwodna wyciągnięta na brzeg (była już w 1991) i zażądał dostępu. Trudno rozwijać kruche wspomnienia młodości z bibułek i wstążeczek neuronów, gdy twoje dziecko próbuje zwodować przyspawany do nabrzeża okręt podowodny pełen turystów, więc pospiesznie zaniechałam nostalgii.

Biskwit w U-boocie wchodzi w nadświetlną.
Nasza podróż na Grenlandię, wyznać należy to już na wstępie, nie była romantyczną przygodą. Żaden DiCaprio, żadna Winslet.
(Z dekoracji Titanica wystąpiły jedynie góry lodowe i kajuta trzeciej klasy.)  Zaokrętowałyśmy bowiem na statek zdolny pomieścić oprócz nas milion niemieckich emerytów złaknionych egzotycznej przygody. Ten milion emerytów na widok Dyni i Biskwita podzielił się natychmiast na dwa obozy. Jeden z miejsca uznał dzieciny za rujnujący wakacje, plugawy pomiot szatana, drugi próbował odnaleźć w nich swoje pozostawione na brzegu puci-puci wnuki.  Kolaborowanie z drugim obozem pierwotnie przynosiło Biskwitowi pewne zyski. Aczkolwiek, okazało się, że nawet najróżowsze lico i najjaśniejszy błękit ócz nie dają przewagi w krwawym wyścigu po ostatni kawałek tortu z wisienką. Pobrawszy taką bezwzględną lekcję od życia, Biskwit przeanalizował strategię i miast stawać do niepewnych zawodów z emerytami, zahipnotyzował okrętowego kucharza. Odtąd każdego poranka Biskwita witał stos spersonalizowanych naleśników (naleśnik jako kanwa dla obrazów z czekoladowych bobków), przy obiedzie nigdy nie zabrakło dlań makaronu sauté z frytkami, majonezem i kiszonym ogórkiem, a tort i wisienkę regularnie produkowano dla Biskwita w obiegu niezależnym.
Biskwit pławił się w luksusie, a pozostali cieszyli się tym, co było dostępne.
A najbardziej ze wszystkiego dostępne było morze.









Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.



©kaczka

[1] Nie da się ukryć, że fundament miejscowej populacji coraz bardziej opiera się na przybyszach znad Cichego Donu. Kilka dni temu w spożywczym odruchowo wyrwało mi się Spasiba i Do swidaniya i nikt w kolejce – oprócz mnie samej – się nie zdziwił.
[2] Na dwudziestu egzemplarzach gazety, które wyłudziłam ze zwrotów do Redakcji