Image Slider

931-932

[29-30 Oct 2011]

(Sezon na dynie generuje mi słupki w statystykach bloga. Pisać o dyniach tuż przed Halloween to genialna strategia marketingowa.)
- Czy pamiętasz jeszcze, co robiliśmy dwa, trzy lata temu w piątkowe wieczory. – retorycznie drąży Norweski.
Drąży w dyni, ja wylepiam z ciasta palce umarlaków.
Co robiliśmy? Nie pamiętam. (Mogłbym sprawdzić w notatkach.)
Cokolwiek robiliśmy, na pewno nie było w programie wiwisekcji dyń, ani bezglutenowych ciasteczek dla radosnej gromadki nawet nie dwulatków.
Impreza u Klaudyny.
Wysyp dwunożnych dyń (przecena na dyńskie kostiumy w miejscowym supermarkecie i ‘sprawdź, czy aby na pewno zabieramy do domu nasze dziecko’).
Dynia jako dynia z kompletem kłów (bardzo na miejscu i czasie).
Dynia, która w castingu na superheroinę wygrałyby obecnie dzięki superwłaściwościom swego katarowego gluta, bawiła się nieźle.
(Choć bawiłaby się jeszcze lepiej, gdyby tak pozwolono jej wyjąć na podłogę wszystkie noże z kuchennej szuflady Klaudyny.)
Miałam i owszem, wyrzuty sumienia, że eksponuję obce dziatki na superglut Dyni, ale liczne obdukcje (niedwulatki nie negocjują, obce są im tajniki dyplomacji) wykazały, że wszystkim nieletnim lśnił pod nosem mniejszy lub większy glut, więc luz.
Okazuje się, że Dynia jest niezłą manipulantką.
Gdy na cito pożąda cudzej zabawki, produkuje sztuczne łzy, a cudze matki w obawie przed posądzeniem o hodowlę egoistów pospiesznie przynaglają swe dziatki do zrzekania się zabawek na korzyść.
Próbowałam apelować o sprawiedliwość. Bezskutecznie. No to luz.
Okazuje się, że Dynia umie.
Umie różne rzeczy, którymi nie chwali się w domu.
(W domu głównym zajęciem Dyni jest przesypywanie kamieni przyniesionych z podwórka do nieprzeliczonych pojemników po nabiale i według sobie tylko znanego algorytmu. Rzekłbyś, widząc skupienie na obliczu Dyniu, nie ma na świecie rzeczy bardziej pasjonującej niż zarządzanie żwirem.)
W menu u Klaudyny talerz ziemniaków, miska fasoli i blade kiełbaski.
Dynia zjadła, w nocy śniły jej się potwory.
Może rekwirowały jej kamienie?

(...)




©kaczka

926-930

[25-28 Oct 2011]

Podróże pociągiem są jak przez kalkę.
W każdy poniedziałek z E. jedzie kobieta z talerzem muesli.
W S. zawsze wsiada miłośnik łamigłówek logicznych. (Ma sudoku w telefonie i zajmuje miejsce dla inwalidów.)
W A. – ten ze złotym na szyi łańcuchem, srebrnymi bransoletami, włochatą piersią i w hawajskiej koszuli.
Jest zawsze pierwszy w wagonie, mniemam, że musi stratować niejednego w walce o dostęp do drzwi, albo tkwi we wskazanym sektorze dworca od północy? (A. to bardzo popularna stacja.)
Hawajski zajmuje miejsce dla eleganckiej kobiety, która wsiada jedną stację dalej i niezależnie od warunków atmosferycznych zawsze zdejmuje idealnie dopasowany żakiet Chanel, pod którym ma wyłącznie bluzkę na ramiączkach.
(O siódmej rano, w klimatyzowanym pociągu, w październiku?! Doprawdy.)
Na stole układa książkę i telefon.
Zawsze w poniedziałek pyta tego w Hawajskiej, jak mu minął weekend.
(Próbuję rozeznać, czy są z natury zaprzyjaźnieni, czy pracują razem, czy połączyło ich życie na kolei?)
Kobieto, krzyczę w myślach, dlaczego! Dlaczego  pytasz go o ten cholerny weekend!? Życie ci obrzydło?
... Hawajski jest kronikarzem detalistą...
Na pytanie, jak mu minął, Hawajski odpowiada, ni mniej, ni więcej: w sobotę rano wstałem o szóstej trzydzieści trzy, o szóstej trzydzieści cztery założyłem skarpety, a o szóstej trzydzieści pięć gacie...
Bywa, że opowieści Hawajskiego niebezpiecznie dryfują w odmęty szczegółów technicznych. Jeśli, nie daj Boże, Hawajski układał kafelki lub budował wygódkę omówi każdą śrubę, fugę oraz metody najpraktyczniejszego wycinania serduszek w drzwiach.
Kobieta Chanel wierci się, wije, widać, że za wszelką cenę chce się wyrwać ze szponów tego monologu. Tydzień w tydzień. (Tym bardziej nie rozumiem, czemu prowokuje ten werbalny pamiętniczek.)
Gdy wysiadam w Z. są zwykle dopiero przy niedzielnym śniadaniu.


©kaczka

925-926

[23-24 Oct 2011]


(...)
Jesień jest oportunistką, a może cierpi na zaburzenia hormonalne?
Żeby podlizać się zimie sypie przymrozkiem, któremu już dawno minęło best before.
Kolaborując z latem podkręca termostat do japonek i bikini.
Ani to to charakteru, ani osobowości.
Szarpie wiatrem poły ubrań, bije na oślep po twarzy słońcem, spływa łzawym deszczem, chwyta za nadgarstki i wykręca stawy wilgocią.
Natura egzaltowanej histeryczki.
Źle znosi przemijanie-przekwitanie?
Żeby przetrwać wyjęłam kłębek starej włóczki, krzywe druty.
Wyplatam.
Potrafię tylko lewe i prawe, nie wiem, które to lewe, a które prawe, nie aspiruje do żakardów, ażurów, abażurów, ani dziesięciopalczastych rękawiczek.
Nie wiem, czy dziergam właśnie pokrowiec na Reichstag, opaskę na równik, magnes na lodówkę, czy szalik dla wiewiórki?
Nie pamiętam nawet, jak zakończyć ten abakan, jak zsunąć go z drutów, by się nie nadpruł?
Intersuje mnie wyłącznie proces, oczko za oczkiem, trzysta w lewo, trzysta w prawo, mozolny centymetr za centymetrem, a z tego łaska bez-myślnej harmonii, dyscypliny i świętego spokoju.

(...)
Dynia wzrusza.
Wije gniazdo na moich kolanach albo wciska głowę pod moim ramieniem i wyłudza pocałunki.
Pewnego dnia, koleją rzeczy, być może spontanicznie zarzuci mi ręce na szyję, żeby się przytulić.
Nie ze zmęczenia, nie ze strachu, ale w świadomym geście uczucia.
Wtedy zniknę.
(Nie zmieszczę tego w sobie.)
Myślę, że zniknę.

©kaczka

923-924

[21-22 Oct 2011]


(...)
- Gdzie nos Dyniu? Gdzie nos, a gdzie ucho, a gdzie oko?
Wieloczynnościowa Dynia siecze powietrze wskazującym palcem, trafia w wybrane narządy tak gładko, jakby od kołyski studiowała podręczniki anatomii Bochenka, i biegnie dalej.
Dynia rzadko stoi w miejscu.
Przystaje zwykle na posiłki, a potem ziuuuuuuuu... w nadświetlną póki karbohydratów i protein wystarczy.
Biegnie do kuchni, z kuchni przynosi ścierkę (zwykle do podłogi), profesjonalnie przeciera stół, przy którym jadła, a potem próbuje przecierać i nas.
Twarze, ręce, torsy.
Buty!
Zaśmiewa się przy tym do łez.
Chwyta porcelanowy kubek z jednym uchem i coraz częściej bez rozlewania wychyla napój do dna.
Gdy jest głodna (zawsze jest głodna?) wyjmuje z szafki talerz i daje do zrozumienia, że jest pusty.
Rano, w oczekiwaniu na śniadanie, stoi pod lodówką jak kot.
Tyle, że ze śliniakiem w ręku.
Sięga klamek u drzwi.
Kwestia godzin, a zacznie je otwierać.
Poproszona o stymulujące inteligencję dystrybuowanie figur geometrycznych w odpowiednie otwory w dachu plastikowego domu, najpierw się zacukała, a gdy po raz kolejny nie wyszła jej kwadratura koła, otworzyła wytrychem dach domu i za jednym zamachem wsypała wszystkie figury do środka.
Wielce z siebie zadowolona, choć wątpliwe, że zamysłem twórców zabawki, był trening nieletnich przestępców-włamywaczy.

(...)
'Oto widzisz, znowu idzie jesień -
człowiek tylko leżałby i spał...'




©kaczka

921-922

[19-20 Oct 2011]


(...)
- Ucho. Gdzie masz UCHO, Dyniu?
Dynia szarpie a to za jedną, a to za drugą małżowinę z taką oczywistością jakby od kołyski stała na obrazie obok doktora Tulpa, a przynajmniej nosiła sztalugi za Rembrandtem.
- Gdzie masz USZY, Dyniu? USZY?
???
???
???
Pokaźne zwarcie na nieletnich synapsach.

(...)
Po czym poznać, że czwartek?
(Czytaj: czwartek – koniec tygodnia, dodatkowy kwadrans snu i nie trzeba parzyć w nocy kawy w termosie, ani składać na stole w pociągu śniadania z podzespołów.).
Czwartek poznać po trzech białych tablicach zapisanych zawiłym wywodem.
Zawiłym wywodem i niezmywalnym flamastrem.
Przeze mnie.
Zatrzeć (sic!) ślady?
Alkohol, aceton, ostatecznie – płyn do graffiti.

(...)
Po czym poznać, że czwartek?
Po Pilates pląsach.
Gdyby tak jednym zdaniem opisać moje postępy w pląsach... otóż jestem jak Bridget Jones klasy Pilates.
Oni skręt w lewo, ja w prawo. Oni zakładają nogi na szyje, we mnie strzyka, gdy zawiązuję but. Oni podrywają swe korpusy z podłogi na jednej ręce, ja szczerze podziwiam.
I tak sobie leci.
Z lenistwa (!) wybrałam zajęcia w kościelnej szkole za rogiem.
Same z tego korzyści.
Mogę iść pląsać w spodniach od piżamy (to w zeszłym tygodniu, gdy okazało się, że nie wyprasowałam dresów, ale piżamę i owszem), mogę wyjść z domu za trzy dziewiętnasta i się nie spóźnić (za trzy dziewiętnasta ochotnicy wciąż jeszcze przesuwają polowy ołtarz i krucyfiks, by zrobić miejsce na pląsy), wreszcie mogę zabrać ze sobą filiżankę herbaty i talerz z kanapką (to dziś, skutkiem obsuwy w rozkładzie życia rodzinnego i niedokończonej na czas kolacji).
Niekorzyścią jest antypatia do prowadzącej i jej radości życia.
(Jej szklanka nigdy nie jest, psia kostka, jakie to irytujące, pusta!)
- Po co zatem... – dziwi się Norweski.
A tak się umartwiam.

©kaczka

919-920

[18 Oct 2011]


(...)
Dynia odmiana chmurna (efekt kiełkowania kłów), Dynia odmiana jesienna, wspina się na palce.
Brodą sięga okiennego parapetu.
(To dość niski parapet.)
Za oknem igrają różowe, nieletnie sąsiadeczki.
Dynia przynosi jeden but, jedną skarpetę,  różową (!), pluszową (!) torebkę (!) z monogramem TEGO japońskiego truchełka (!), palcem wskazuje na drzwi wyjściowe.
Pożąda igrać.
Yyyyyy… yyyyy… yyyy.
(Tlumacząc z dyńskiego: dalejże matko, obuwaj, odziewaj, otwieraj!)
Sąsiadeczki a to padają na trawę symulując agonię Ofelii, a to łamia patyczki, a to pogłębiaja nerwicę u kota.
Dynia na widok kota - wiadomo - [pies! pies! pies!].
Z dobrego serca sąsiadeczki niosą malutowi kota.
(Kot prycha, parska, daje dyla na dach najbliższego samochodu, skąd dzwoni do swojego prawnika albo lokalnego oddziału RSPCA).
Wsciekły kot, patyczki, towarzystwo sąsiadeczek.
Dynia promienna jak atom uranu.
Wciela się w Ofelię, łamie patyczki, domaga się swoich udziałów w kociej nerwicy.
Zagonić Dynię do domu? Niepodobna, póki wokół sąsiadeczki, patyczki, kot z pianą na pysku i aura Gruppenzwang.
Wieczorem z różowej torebki z monogramem wypada kilka konarów i garść głazów narzutowych.
Niezbędnik każdej młodej damy.

(...)
Dynia Strictly Come Dancing tańczy.
Przybywa figur.
Galopujący przytup w miejscu jak rozgrzewka maratończyka.
Ręce do przodu. Kąt prosty względem torsu.
Obrót.
Powtarzać póki ziemia nie podetnie nóg.

(...)
- Dał, dał, dał! - rzecze Dynia z akcentem z Yorkshire.
Rzecze tak skutkiem: get down! tudzież: no, down! wysłuchiwanego do obrzygania w ochronce.
Gdyż najnowsze hobby Dyni to wysokogórska meblana wspinaczka.

(...)
Konsultant – zegarmistrz biologicznych zegarów – nie zstąpił z niebios, skrył się za kulisami, przysłał początkującą lekareczkę-calineczkę.
Efemeryczną jak źródlana nimfa.
Rozumiem, że młodzież musi się uczyć. Rozumiem, że przebrnąć przez akta nie jest bułką z masłem, bo konsultant – zegarmistrz zapisuje ważkie treści charakterem pisma jako żywo przypominającym wykresy EKG i sam się o te wykresy potyka.
Nie rozumiem, że co jedno moje zdanie calineczka biegła za te kulisy konsultować.
Głuchy telefon.

©kaczka

917-918

[14-15 Oct 2011]


(...)
Nim zapomnę.
Piąta rano.
Lotnisko.
Gdzieś w kącie, skąd odlatują ekwiwalenty (nomen omen) Latających Holendrów (piję tu sobie do wystroju wnętrza floty powietrznej oraz do oferty pokładowych rozrywek a’la >Złociutka, ja to mam wypełnić po polsku czy po angielsku? - Cukierki roznoszę!!! <).
W tym kącie, człowiek stylizowany na Śródziemnomorskiego, na oko z grupy wiekowej Fernanda Alonso, próbuje wepchnąć gigantyczną torbę – bagaż podręczny –  w czeluść lotniskowego rentgena.
Dopycha torsem. Dopchnąłby może i kolanem, ale jest śródziemnomorsko przykrótki.
- Płyny? Płyny? Płyny? – przesłuchuje Śródziemnomorskiego strażniczka promieni X.
(Kolejka sunie niemrawo, ale z prędkością constans).
- No. No. No. – odpowiada tenże.
Torba zapycha czeluść, kolejka spiętrza się Śródziemnomorskiemu na plecach klasycznym efektem domina, rozbłyskują pomarańczowe światła, rozdźwiękują się alarmy, dla pełnego efektu brakuje jedynie, by z instalacji pepoż pod sufitem trysnęła woda.
Strażnicy promieni ciągną torbę jak rzepkę, ten odlepiony od monitora krzyczy: Płyny, płyny, płyny! Płyny przmyca!
- No płyny! No płyny! – obstaje Śródziemnomorski.
A następnie wyciąga z torby zgrzewkę (!) płynu do płukania ust, szampon i dwulitrową butelkę Polo Cockty.
Oraz kilkanaście tubek pasty do zębów.
Godna podziwu dbałość o higienę jamy ustnej.

(...)
... A teraz Dyniu, ustaw się do zdjęcia...


[...Whenever you're ready...]

©kaczka

916

[13 Oct 2011]

(...)
- [Pies?] – mówi Dynia po dyńsku wciąż z akcentem z Toledo i pokazuje mi obrazek w egzemplarzu 'Kuny za kaloryferem'. [- Masz, matko, obejrzyj sobie. – taki przekaz odczytuję z sekwencji gardłowych gulgotów.]
- Wydra. – czuję się w obowiązku ewangelizować z pozycji eksperta. Mam w pożółkłym indeksie wysoką notę z odzwierzęcej zoologii. To za obszerną, acz nie do końca opartą na naukowych faktach charakterystykę zająca bielaka... długo by opowiadać.
- [Pies!] - upiera się Dynia.
- Wydra.
- [Pies. Pies. Pies!] - fruwają strony, rącze (sic! bo i szybkie i od ręki?) paluszki wyłuskują kolejne zdjęcia fauny.
- Nie. Wydra. Sowa. Bocian. Bocian. I jeszcze jeden bocian. Wydra.
- [Pies. Tu tu tu.]
- Ni pies, ni wydra, Dyniu. To jest Wajrak. WAJ-RAK. Adam Wajrak.
Dynia chichocze w kułak nad swoją krotochwilą.
Właśnie odkryła ściemę, bajer i wciskanie kitu.

©kaczka

915

[12 Oct 2011]


(...)
Nie tęskniłam.
(- Jak to nie tęskniłaś? Nie tęskniłaś? Tęskniłaś? Nie? – będzie nieustannie pytać Grupowa Chinka z obawy, że to kwestia językowej bariery. – Tak zupełnie? Absolutnie? Kompletnie? Pangalaktycznie? Nie tęskniłaś? Wytłumacz. Nie rozumiem.)
Nie tęskniłam.
Nie umiem wytłumaczyć.
Wiedziałam, że dadzą radę, a jak nie dadzą to będą musieli dać.
I już.
Za to jeszcze moment, ja nie dałabym rady.
Szczoteczka do zębów, paszport, bilet, brak dostępu do sieci.
Zadzwonili raz, żeby zapytać, czy bardzo lubiłam nasz chodnik w paski, bo jak wynika z rekonstrukcji zdarzenia, o świcie, gdy w telewizorze jechał Basti Fantasti, Dynia musiała sprawdzić, czy grawitacja działa.
Działa.
(Jaka ulga, czyż nie?)
Może coś tam i popyla szybciej niż światło, ale Newton nadal pod jabłonką.
Dowodem na działanie – plama po kawie na najbielszym z białym pasków chodnika w paski.
Nie odpoczęłam.
Mogłam spać do oporu.
Już nie umiem.
Mózg matki (mózg matki?! klasyczny oksymoron!) dzień w dzień, jak kukułka z zegara,  obwieszczał nowy dzień punktualnie o tej samej godzinie, na długo przed świtem.
Za dużo.
Ktoś zginął, ktoś inny się urodzi.
Ktoś zachorował, ktoś inny wyzdrowiał.
Bilans powinien się wyrównać.
Się nie wyrównuje.

(...)

Dzisiejszy omlet sponsorowały dziecku Pinky, Avril, Bonnie oraz Susie.
Znoszą dla Battery Hen Welfare Trust.
[uśmiech]


©kaczka
[Przerwa techniczna.
Prosimy nie regulować odbiorników.]

913-914

[2-3 Oct 2011]


(...)
... Norweski zebrał pełne kieszenie amonitów, gdyż sprytnie deptał po piętach wycieczce profesjonalnych zbieraczy amonitów, ja u stóp wiktoriańskiego śmietnika wykopałam nienaruszony słoik po paście rybnej (sic!) sprzed stu lat, Dynia zabrała ze sobą tyle piasku i błota, ile tylko mogła.
A właściwie nawet więcej.

(...)
Akwarium beztlenowców.
Przezroczysta szafa z gumowymi rękawami.
Obsypać się talkiem, kichnąć, uwięzić gołe ręce w rękawach z odcinającym dopływ krwi (do mózgu) ściągaczem, odessać rękom tlen, otworzyć zasuwki, drapać sie w nos ramieniem/stopą/szybą/, prosić obcych o podrapanie nosa, pchnąć drzwi, wepchnąć ręce Guliwera do lepkiego od wilgoci, gorącego mikroświata, precyzyjnie manipulować, wetknąć bakterii ezę w oko albo w… antypodę?
Tak jakby nawlekać igłę albo ciąć kurpiowską wycinankę będąc przytrzaśniętym w dybach…

(...)
Emeryk mówi.
Mówi: oh dear, dear! oraz bugger!.
Dynia werbalnie oznacza jedynie wszystkie psy w okolicy.
Skłonność do wytykania psów nosi znamiona obsesji sporych rozmiarów.
Ach, Emeryk sygnalizuje również, że potrzebuje świeżych gatek.
- Cóż, Norweski, a nasza córka jest... (cóż by tu, cóż by?) jest po prostu śliczna?
[uśmiech]

©kaczka

912

[1 Oct 2011]



(...)
Dzisiaj minęły dwa lata odkąd Dynia-Blastula po raz pierwszy przemówiła.
(Testem ciążowym.)
Przypomniała mi o tym otłuczona figura świętej Teresy z garścią stiukowych róż i gruźliczym na licu wypiekiem.
(W cudzym oknie wśród fauny i flory.)
Trzydzieści stopni w cieniu.
(Oto pożytek z dwutlenku węgla, freonu, ozonu, metanowych krów, jednorazowych reklamówek i butelek PET!)
Pojechaliśmy nad morze.
Lyme Regis.
Ulubiona piekarnia.


(Jadłospis Dyni? Połowa migdałowo-jabłkowego scone wielkości mamuta oraz ćwierć pizzy ze słodkim koprem, czerwoną cebulą i cukinią wielkości koca. Co piąty kawałek samodzielnie i precyzyjnie nadziany na widelec, doniesiony do ust, zdjęty z widelca i dopchany ręką.)
Norweski grzebał wśród skamielin, ja grzebałam w wiktoriańskim wysypisku śmieci szukając szklanych oczu i kawałków nocnika, Dynia podniosła i obejrzała z bliska wszystkie kamienie na plaży.
Wokół ludzie zażywający kąpieli, lody, cukrowa wata, balony, rybna smażelina, nadmorsko-promenadowa infrastruktura jednorękich bandytów i zautomatyzowanych szczypczyków do wyłuskiwania niewyłuskiwalnych maskotek.
Tak właśnie powinno zaczynać się lato.
Przewrotnym okrucieństwem natury jest, że kalendarz obstaje przy jesieni.


©kaczka