Image Slider

[371]

[23 Aug 2017]

(…)
Opowiastka przeterminowana. Sprzed tygodnia. Ale status quo kaczej kuwety niezmiennie w ruinie.

Powiedzieć, że ogarniam to tak, jakby rzec, że Trump ogarnia politykę międzynarodową. Podsumowując, historia nas oceni.
Tymczasem cieszę się, gdy u schyłku dnia wciąż jeszcze zgadza mi się liczba potomstwa rozdystrybuowanego w piernatach i że nadal mają czyste pidżamy.
Względnie czyste.
Dziś (a konkretnie to tydzień temu, gdyż wtedy popełniłam ten eposik) inwentaryzacja progenitury przypadła Norweskiemu, albowiem ja krążę po Europie i w ramach glamouru nowej pracy zawodowej wizytuję obory.
kaczka – Wasz ekspert od mechaniki wymion i fengszui krowiej zagrody. W bagażniku kanapki z toksycznym jajkiem i trzysta litrów mgły oborowej o spersonalizowanym zapachu alpejskich fiołków.
Trzy tysiące kilometrów w pięć dni.
Aktualnie można mnie spotkać przy szosie na Rotterdam albo Ostrołękę. (Już wróciłam!)
Nie podróżuję samotnie. Mam towarzyszkę, której obecność (jako też i szyberdach w samochodzie) podnosi tę wyprawę nieomal do rangi niskobudżetowego sequelu 'Thelmy i Louise'. (Z koreańskim dubbingiem!)
Trapi mnie, i owszem, poczucie winy, że nieustannie komuś podrzucam własne dzieci, ale koncept wychowywania ich przez całą wioskę ma swoje zalety.
Dzień w dzień dziewczęta wracają do domu wyposażone w jakieś zaskakujące umiejętności. A to używają serwetek do ocierania ust przy posiłku, a to odkładają obuw na miejsce, a to dygają jak samozwańcze członkinie angielskiej rodziny królewskiej.
Jednakoż, kiedym ostatnio odbierała dzieciny z rąk brytyjskiej au-pair Łukaszka, która uczyniła wszystkie te powyższe cuda oraz dodatkowo sprawiła, że haftowanie monogramów na batystowych chusteczkach jawi się moim córkom jako najbardziej ekscytujące zajęcie we wszechświecie, okazało się, że natury nie da się oszukać.
Mimo entuzjazmu z jakim Biskwit przyswaja królewskie maniery, odnalazłam go śpiącego w psim koszyku.
Razem z psem.
A dokładnie na materacu z psa.
Konkretnie z doga niemieckiego.
Nel.
Pustynia.
Paszcza i puszcza.

Należy również odnotować, że gdzieś pomiędzy ogładą i zagładą Biskwit przetrącił sobie rękę.
Ledwie doprałam dzieciny po powrocie z wakacji u Hauptcioteczki, ledwie wyczesałam z koafiur ślady po diecie opartej na misiach z żelatyny, ledwie uleczyłam rany po ukąsach stu czterdziestu siedmiu komarów, a tu Biskwit rymnął ze stołka.
Nie żeby mnie to zdziwiło. Wszak cały dzień onegdaj powtarzałam, że jeśli będzie uparcie drażnił grawitację to źle się to skończy.
Trudno zatem powiedzieć, co najbardziej wkurzyło Biskwita, gdy zaznał upadku? Ból w łokciu, otłuczony zadek, podłość siły ciążenia, czy fakt, że matka miała rację? Dodatkowo Biskwita musiało rozsierdzić, że w zastępstwie wariografu podłączono go do cukierka, którego nie mógł rozpakować z papierka, co stanowiło dowód solidnego uszkodzenia lewej wypustki chwytnej.
Biskwita odwieziono na ostry dyżur chirurgiczny, gdzie po pięciu godzinach oczekiwania oraz sesji czternastu zdjęć roentgenowskich, chirurg poświadczył, że najbardziej ucierpiała godność Biskwita, gdyż łokieć, który podczas upadku uległ najpewniej dyslokacji, naprawił się sam.
Być może stało się to wtedy, gdy Biskwit postanowił, że prześwietli się razem z cukierkiem, przytulanką, butelką wody i ojcem przyczepionym do torsu. Prawdopodobnie, najostrzejsza szarpanina o cukierek okazała się lepsza niż interwencja chirurga. Chirurg, niestety, nie przewidział takiej kolei rzeczy i zbytecznie napoił Biskwita morfiną. Biskwit pod wpływem używek śpiewał do rana autorskie kawałki poezji i układał podniebną wieżę ze wszystkich strzykawek, które w ramach nagrody za wzorową postawę obywatelską, wyniósł ze szpitala.
Nagrodę tę, dla jasności, przyznał sobie sam.

A potem przyjechała Lucyna – rówieśniczka i przyjaciółka Dyni od czasów brytyjskiej porodówki i kołyski.
W tym roku, dzięki Lucynie, Dynia pokonała swoje liczne strachy, którym my nie potrafiliśmy, jak dotąd, w żaden sposób, dać rady.
Dynia, naśladując Lucynę, zaczęła sama skakać do wody i pływać bez trzymanki oraz innych styropianów. Odważyła się też po wielokroć użyć najstraszliwszej zjeżdżalni w parku wodnym. Wreszcie, niepostrzeżenie i nieświadomie wcieliła się w rolę tłumacza symultanicznego, co miało kluczowe znaczenie dla dobrostanu Lucyny rzuconej na głęboką wodę siedmiuset smaków lodów włoskich.
W rewanżu Lucyna podarowała Dyni kilka pożytecznych fraz, z których ‘Are you being sarcastic, mommy?’ nadal jeszcze wytrąca mi z rąk talerze i argumenty.
Noc przed odlotem Lucyny spędziliśmy bezskutecznie poszukując Wiffiego.
Był i znikł.
Lucyna odleciała nieco nieutulona w żalu.
Wiffy został.
Po naszym domu błąka się samotny wilk.
Lone wolf z poliestru.
Biskwit idzie w zaparte.

A kartony nadal nie spakowane, mimo że przeprowadzka jakby lada moment.
Hauptcioteczka przybyła, rozumiecie, żeby pomóc.
Czuję, że już nigdy niczego nie znajdę.

©kaczka

[370]

[6 Aug 2017]

(…)
W samym środku nocy obudziło mnie szuranie pod drzwiami wejściowymi do lokalu.
Zerknęłam na zegarek.
Dziesiąta rano.
Sobota.
Dziesiąta rano, sobota, czyli środek nocy dla kogoś, kto wysłał progeniturę na wakacje i jeszcze przekonał małżonka, że jeśli tenże pojedzie na te wakacje z dziećmi to sobie odpocznie.
To także środek nocy, dla kogoś, kto przez cały poprzedni wieczór nadużywał likieru bez banderoli, rozlewanego na galony i wrócił do domu śpiewając. (Bez obaw, rozwinę temat!)
A tu coś szura pod drzwiami i targa wycieraczką.
Klnąc szpetnie, wyruszyłam na rekonesans.
Szłam z piętnaście minut, nie dlatego, że lokal ma taki metraż, ani dlatego, że się zgubiłam. Po prostu w środku nocy chodzenie nie jest czynnością automatyczną, a każdy krok wymaga uprzedniej konsultacji z trenerem motywacyjnym. (A  jeśli do tego, człowiek upoił większosć neuronów likierem to popleść jakieś neuroprzekaźnikowe ścieżki z tych dwóch, które zostały, to zdecydowanie nie jest bułka z nutellą.)
Gdym wreszcie dotarła do drzwi i wlepiłam oko w judasza ujrzałam po drugiej stronie Wynajemcową z miotłą. Miotła stanowiła doskonałe uzupełnienie klasycznego wizerunku Wynajemcowej oraz prawdopodobnie ułatwiła jej transport w miejsce docelowe drogą powietrzną. Oprócz tego miał miejsce cud, bo Wynajemcowa sprzątała klatkę schodową, wyżywając się przy tym na naszych drzwiach wejściowych i wycieraczce. Ponieważ paliła przy tym papierosa bez filtra, popiół, który spadał na podłogę zapewniał jej niekończące się zajęcie.
I pewnie dlatego, gdy wychodziłam z domu dwie i pół godziny później (prysznic, śniadanie, dwa odcinki serialu), Wynajemcowa nadal sprzątała nam pod drzwiami te trzy metry kwadratowe półpiętra i rozsypywała popiół z sześćdziesiątego czwartego papierosa.
Inscenizując, że przez przypadek spotyka mnie tu na wycieraczce, Wynajemcowa zagrodziła mi drogę miotłą i zażądała odpowiedzi na pytanie, gdzie byłam w czwartek, trzeciego sierpnia, o dziesiątej dwadzieścia trzy i dlaczego nie w domu?
Moja odpowiedź na to pytanie, aż tak bardzo Wynajemcowej nie interesowała. (Słusznie, bo nadal  pod działaniem oparów likieru byłam w stanie jedynie odpowiedzieć: Trzeciego sierpnia którego roku???)
Najbardziej interesowało Wznajemcową, by podkreślić swoje rozczarowanie moją aspołeczną postawą i wyjaśnić, że moja czwartkowa absencja świadczy o tym, że złośliwie zignorowałam wiadomość zostawioną mi przez Wynajemcowego.
- Jaką wiadomość???!!! - jęknęłam. - List? Telefon? Śpiewający telegram z akompaniamentem mariachi?
Okazało się, że Wynajemcowy zostawił mi podobno na wycieraczce informację o planowanym terminie odczytu liczników.
Na wycieraczce!
I co? Pewnie na kolejnym, oderwanym rogu od recepty na xanax?
Acz, przy okazji, wydedukowałam, i to nawet trochę dobra wiadomość, że Wynajemcowa wpuściła drzwiami kuchennymi do swej rzeczywistości myśl o naszej wyprowadzce!
Wywnioskowałam to z jej oświadczenia, że bez odczytanych (dodajmy, z kronikarskiego obowiązku, dla wszystkich psychiatrów, których interesowałby ten przypadek – odczytanych na miesiąc przed opuszczeniem lokalu!) liczników, Wynajemcowa ma opory natury moralno-etycznej, aby zwrócić nam kaucję za lokal.
Och (!)




Tymczasem, zmieniając temat na przyjemniejszy, dwa miesiące temu zaczęły odpadać mi ręce.
Od kości.
Zdarzyło mi się to już kiedyś na Wyspach.
Wtedy, pod wpływem doktora House'a zdiagnozowałam u siebie toczeń, opcjonalnie trąd, lekarz rodzinny życzliwie poradził zażyć paracetamol i wykorzystać techniki afirmacyjne oraz nie lekceważyć potęgi autosugestii w leczeniu, a doktor Google orzekł, że to patologiczna forma reakcji na promienie UV i zalecił niewychodzenie z domu od marca do października.
Ja tam może nawet mogłabym i żyć z takimi odpadającymi rękami, ale mikrobiolog w mojej głowie, ten schowany gdzieś za hipokampem, mamrotał spoglądając na otwarte rany: wrota infekcji, wrota infekcji, OTWARTE WROTA INFEKCJI!
Żeby tylko wrota! Wrót tyle, co bram wejściowych na Wembley. A gdy plastry zaczęły nakładać się na moich dłoniach warstwami, a ja sama musiałam podkradać te plastry dzieciom, bo swoje, te bez wizerunków postaci popkultury Disney'a, zużyłam do ostatniej paczki to uznałam, że pora na kontakt ze służbą zdrowia.
Traf chciał, że pracodawca wysyłał mnie akuratnie na badania okresowe, a któż jak nie specjalista od medycyny pracy winien mieć rozeznanie w egzemach i wypryskach kontaktowych?
Zrządzenie losu.
W teorii.
Lekarz medycyny pracy, dwudziestoletni Hipokrates w szelkach, był życzliwy, współczujący i bardzo szczery.
- W życiu czegoś takiego nie widziałem - powiedział, a ja poczułam się nawet trochę wyjątkowo.
(Choć obiektywnie rzecz biorąc, skoro życie krótkie, to nic dziwnego, że nie widział.)
Zapadła kłopotliwa cisza.
- A może to bostonka? - zaryzykował współczesny Hipokrates. Mogłoby się zdawać, że opiera to rozpoznanie na wciąż jeszcze żywych wspomnieniach z własnego przedszkola.
- Nieeeeeeeee – storpedowałam diagnozę. - Mam dwoje dzieci, bostonkę miałam na kwaterze już dwa razy...
- I co? I co? - zainteresował się Hipokrates. - To bostonka wygląda inaczej?
- No, ba! - odpowiedziałam.
Kłopotliwa cisza.
- To nie wygląda dobrze – wspiął się na wyżyny empatii Hipokrates i nadludzkim wysiłkiem umysłowym, w mentalnej fuzji Doktora House'a, Doogie Howsera oraz Bińczyckiego jako Znachora udzielił mi porady lekarskiej, która brzmiała (cyt.): Na pani miejscu to ja poszedłbym z tym do lekarza.
 
Poszłam.
Tego samego dnia poszłam.
Do radiologa.
Radiolog pożyczył mi maść na sterydach i odkapslował galon irlandzkiego likieru.
(Maść miała banderolę.)
Na skutek tej sprzężonej terapii ręce błyskawicznie mi odrosły, acz możliwe, że kosztem wątroby.
Oto niekwestionowany sukces medycyny sąsiedzkiej.

©kaczka