[29 Aug 2015]
(...)
Olśniło mnie, gdy monotonnie i zwyczajowo tłukłam głową o podręcznik gramatyki, rozdział: Konjunktiv, że to dość ryzykowne, jeśli różnica między ‘wywołałbym wojnę’ a ‘wywołałem wojnę’ wynika wyłącznie z dekoracji za plecami mówcy.
Aż prosi się o kłopoty, prawdaż?
Tymczasem odnotowałam skromne osobiste zwycięstwo, plon z orki na lingwistycznym ugorze.
(Wiecie jak to bywa. Miały być pomidory jak kawony, a wyszły koktajlowe jagódki.)
W przypływie nagłej zuchwałości natarłam na recepcję u pediatry kwiecistą opowieścią o tym, że w styczniu (!) w pokoju numer trzy widziałam sierpniową kartkę w naściennym kalendarzu. I bardzo chciałabym tej kartki, bo rycina nadzwyczajnie przypomina moje dzieci.
Akurat byłam w piekarni i dotarło do mnie, że od pewnego czasu już nikt nie oszukuje mnie na bułkach. Podniecona tym odkryciem, postanowiłam kuć żelazo póki gorące. Pediatra (jaka szkoda, że nie psychiatra) przyjmuje obok.
Werbalnie zaatakowałam.
Recepcjonistka doznała wstrząsu, ale odcyfrowała mój zakodowany wśród powyłamywanych przedimków przekaz i zrealizowała życzenie.
Nie, to byłoby zbyt proste.
Ona kazała mi wrócić za trzy dni. W ostatni dzień pracujący miesiąca, przed urlopem. I jeszcze wybiegła za mną na klatkę schodową, by przypomnieć, że w piątki wyłącznie do dwunastej.
W piątek w ramach Wakacyjnej Spółdzielni Samopomocy Rodzicielskiej miałam w całodobowym [1] pakiecie Ryfkę.
Toteż zabrałam do pediatry cały komplet podopiecznych.
Komplet był ukontentowany, albowiem w oczekiwaniu na mój łup mógł zdemolować wysprzątaną przed urlopem poczekalnię, pokolorować wszystkie kolorowanki i przełożyć wszystkie zabawki w zupełnie inne miejsca.
(- Ależ ma pani ... akhem... energiczne trzy córki! – skomentowała matka zupełnie nieruchomej, pojedynczej trzylatki [2])
Kartkę wyrwałam, ale mam wrażenie, że chwilowo u pediatry jestem spalona.
(Spalona jestem również w rosyjskim supermarkecie, do którego z Panpaniscusem poszłyśmy po czekoladowe cukierki ‘Czerwony Październik’, wędzone końskie żołądki, pieczone mleko marki ‘Riażenka’ i lody ‘Plombir’. Niefrasobliwie wpuściłyśmy w regały cukierków własne dzieci, które to dziateczki ekonomicznie nieuświadomione, nawrzucały sobie do torebek, co im się spodobało, ignorując, że każdy 'Październik' i każda 'Aljonka' ma inną cenę. Pani przy kasie rozdzielająca trzy kilogramy cukierków w siedmiu torebkach oraz kolejka kumulująca się za plecami udzielili nam ustnego upomnienia.
Chwilowo zatem omijam, czekam, aż się przedawni, choć żal ‘Riażenki’, że hej.)
Nade wszystko jednak Ryfka.
Ach, jaka to trudna, soczysta, intrygująca miłość.
Ograniczam się do podsłuchiwania, ingeruję w ostateczności, zwykle wtedy, gdy Biskwit bije Ryfkę i Dynię. (Broni się, bo one ciągle chcą go nosić na rękach.)
Z podsłuchiwania wyszło mi ostatnio, że Dynia przechodzi przyspieszony kurs hebrajskiego.
(Ha! – rzekła Ryfka. Tu koniecznie dosłowny cytat: Finally, you speak like my people!)
Ingeruję też, gdy się nudzą.
Czasem.
Bo coraz częściej występują z jakąś fix ideą.
Ostatnio chciały rwać kwiecie i wyklejać ikebany. Zaprowadziłam na dziką łąkę, rozdałam nożyczki, nim zdążyłam powstrzymać, przystrzygły grobowiec chomika.
(Na szczęście tylko z jednej strony. Może odrośnie? Kwiecie, bo chomik już niekoniecznie.)
Poza tym, zawsze przypomina im się za późno, że nie lubią.
Śliwek, żółtego sera, rybnych paluszków, marchewki, brokułów, truskawek.
Cokolwiek banalnego, zdrowego i moralnego wydaje magazyn.
Lubią misie Haribo, jaja z niespodzianką, lody, parówki i długometrażowe filmy o różowych Barbiach baletnicach.
Tym samym, jestem nadzwyczajnie wdzięczna narodowi hinduskiemu, że wykreślił trochę tych długometraży.
To daje średnio półtorej godziny przyklejonego do monitora wytrzeszczu.
W ciszy.
Kontrowersyjne, ale w dwunastej godzinie sprawowania opieki ratuje mnie przed odkapslowaniem butelki z alkoholem zębami.
Konkretnie, zębami jadowymi.
- You sound rather relaxed... – stwierdza pod wieczór w telefonie matka Ryfki desperacko i w szale wypełniająca ostatnimi tygodniami wnioski o dofinansowanie swej naukowej kariery.
Oto prawdziwa magia Barbie.
[1] Dwanaście godzin to niby nie doba, ale trwało jakby wieczność, więc.
[2] Dla ścisłości, Ryfka odstaje od nas fenotypowo, ale w biegu prawdopodobnie nie jest to takie oczywiste. Do tego wzrostem celuje idealnie gdzieś pomiędzy Biskwitem i Dynią.
(...)
Post scriptum
... rycina nadzwyczajnie przypomina moje dzieci
(...)
Post post scriptum
... oraz transkrypcja i translacja placka ze śliwkami w wykonaniu Dyni.
Niezawodny (kaczka-proofed) przepis wypożyczył Panpaniscus.
©kaczka
(...)
Olśniło mnie, gdy monotonnie i zwyczajowo tłukłam głową o podręcznik gramatyki, rozdział: Konjunktiv, że to dość ryzykowne, jeśli różnica między ‘wywołałbym wojnę’ a ‘wywołałem wojnę’ wynika wyłącznie z dekoracji za plecami mówcy.
Aż prosi się o kłopoty, prawdaż?
Tymczasem odnotowałam skromne osobiste zwycięstwo, plon z orki na lingwistycznym ugorze.
(Wiecie jak to bywa. Miały być pomidory jak kawony, a wyszły koktajlowe jagódki.)
W przypływie nagłej zuchwałości natarłam na recepcję u pediatry kwiecistą opowieścią o tym, że w styczniu (!) w pokoju numer trzy widziałam sierpniową kartkę w naściennym kalendarzu. I bardzo chciałabym tej kartki, bo rycina nadzwyczajnie przypomina moje dzieci.
Akurat byłam w piekarni i dotarło do mnie, że od pewnego czasu już nikt nie oszukuje mnie na bułkach. Podniecona tym odkryciem, postanowiłam kuć żelazo póki gorące. Pediatra (jaka szkoda, że nie psychiatra) przyjmuje obok.
Werbalnie zaatakowałam.
Recepcjonistka doznała wstrząsu, ale odcyfrowała mój zakodowany wśród powyłamywanych przedimków przekaz i zrealizowała życzenie.
Nie, to byłoby zbyt proste.
Ona kazała mi wrócić za trzy dni. W ostatni dzień pracujący miesiąca, przed urlopem. I jeszcze wybiegła za mną na klatkę schodową, by przypomnieć, że w piątki wyłącznie do dwunastej.
W piątek w ramach Wakacyjnej Spółdzielni Samopomocy Rodzicielskiej miałam w całodobowym [1] pakiecie Ryfkę.
Toteż zabrałam do pediatry cały komplet podopiecznych.
Komplet był ukontentowany, albowiem w oczekiwaniu na mój łup mógł zdemolować wysprzątaną przed urlopem poczekalnię, pokolorować wszystkie kolorowanki i przełożyć wszystkie zabawki w zupełnie inne miejsca.
(- Ależ ma pani ... akhem... energiczne trzy córki! – skomentowała matka zupełnie nieruchomej, pojedynczej trzylatki [2])
Kartkę wyrwałam, ale mam wrażenie, że chwilowo u pediatry jestem spalona.
(Spalona jestem również w rosyjskim supermarkecie, do którego z Panpaniscusem poszłyśmy po czekoladowe cukierki ‘Czerwony Październik’, wędzone końskie żołądki, pieczone mleko marki ‘Riażenka’ i lody ‘Plombir’. Niefrasobliwie wpuściłyśmy w regały cukierków własne dzieci, które to dziateczki ekonomicznie nieuświadomione, nawrzucały sobie do torebek, co im się spodobało, ignorując, że każdy 'Październik' i każda 'Aljonka' ma inną cenę. Pani przy kasie rozdzielająca trzy kilogramy cukierków w siedmiu torebkach oraz kolejka kumulująca się za plecami udzielili nam ustnego upomnienia.
Chwilowo zatem omijam, czekam, aż się przedawni, choć żal ‘Riażenki’, że hej.)
Nade wszystko jednak Ryfka.
Ach, jaka to trudna, soczysta, intrygująca miłość.
Ograniczam się do podsłuchiwania, ingeruję w ostateczności, zwykle wtedy, gdy Biskwit bije Ryfkę i Dynię. (Broni się, bo one ciągle chcą go nosić na rękach.)
Z podsłuchiwania wyszło mi ostatnio, że Dynia przechodzi przyspieszony kurs hebrajskiego.
(Ha! – rzekła Ryfka. Tu koniecznie dosłowny cytat: Finally, you speak like my people!)
Ingeruję też, gdy się nudzą.
Czasem.
Bo coraz częściej występują z jakąś fix ideą.
Ostatnio chciały rwać kwiecie i wyklejać ikebany. Zaprowadziłam na dziką łąkę, rozdałam nożyczki, nim zdążyłam powstrzymać, przystrzygły grobowiec chomika.
(Na szczęście tylko z jednej strony. Może odrośnie? Kwiecie, bo chomik już niekoniecznie.)
Poza tym, zawsze przypomina im się za późno, że nie lubią.
Śliwek, żółtego sera, rybnych paluszków, marchewki, brokułów, truskawek.
Cokolwiek banalnego, zdrowego i moralnego wydaje magazyn.
Lubią misie Haribo, jaja z niespodzianką, lody, parówki i długometrażowe filmy o różowych Barbiach baletnicach.
Tym samym, jestem nadzwyczajnie wdzięczna narodowi hinduskiemu, że wykreślił trochę tych długometraży.
To daje średnio półtorej godziny przyklejonego do monitora wytrzeszczu.
W ciszy.
Kontrowersyjne, ale w dwunastej godzinie sprawowania opieki ratuje mnie przed odkapslowaniem butelki z alkoholem zębami.
Konkretnie, zębami jadowymi.
- You sound rather relaxed... – stwierdza pod wieczór w telefonie matka Ryfki desperacko i w szale wypełniająca ostatnimi tygodniami wnioski o dofinansowanie swej naukowej kariery.
Oto prawdziwa magia Barbie.
[1] Dwanaście godzin to niby nie doba, ale trwało jakby wieczność, więc.
[2] Dla ścisłości, Ryfka odstaje od nas fenotypowo, ale w biegu prawdopodobnie nie jest to takie oczywiste. Do tego wzrostem celuje idealnie gdzieś pomiędzy Biskwitem i Dynią.
(...)
Post scriptum
... rycina nadzwyczajnie przypomina moje dzieci
(...)
Post post scriptum
... oraz transkrypcja i translacja placka ze śliwkami w wykonaniu Dyni.
Niezawodny (kaczka-proofed) przepis wypożyczył Panpaniscus.
©kaczka