Image Slider

[78]

[30 May 2014]

(...)
Przedszkole jest wyznaniowe.
Przy stoliku w grupie ‘Bawarskich Szarotek’ siedzi czteroletni potomek Żydów rosyjskich. Je kanapkę z mortadelą i łupie w karty.
W ‘Czarnego Piotrusia’.
Talia ‘Czarnego Piotrusia’ przedstawia dwunastu męczenników Kościoła katolickiego.
Kątem oka zauważam, że Norweski pospiesznie sprawdza w prospektach denominację placówki.
- Wyluzuj. - mówię. - To pewnie dialog ekumeniczny.
Potomek odziany jest w koszulkę przedstawiającą mękę Chrystusa Pana. Nieznany artysta nie przyoszczędził na krwawych szczegółach.
Nie ukrywam, robi wrażenie w kontraście ze standardowym wystrojem przedszkolnej sali.
Na ścianach cztery pory roku, motylki z celofanu, na  torsie agonia.
Stylizacji dopełniają opisy na plecach ‘Jesus loves you’ oraz ‘Suwenir z Jerozolimy’.
(Z Hard Rock Cafe?)
Potomek siedzi, łupie w karty ze świętym Laurencjuszem lub Ignacym Antiocheńskim i czeka na powtórne przyjście Mesjasza.

[Pozwoliłabym tam Dyni usiąść i również poczekać, ale dyrekcja zaczęła macać mój liberalny światopogląd.
Językowy światopogląd.
- Dlaczego tak późno do niemieckiego przedszkola? Czy pani zdaje sobie sprawę, jakie problemy z matematyką mają dzieci dwujęzyczne?!
(Przenajświętsza Panienko, niby dlaczego akurat z matematyką?!)
- Nie wiem.
- No, właśnie. To jeszcze pani zobaczy.


Więc na tę paruzję to jednak nakroimy sobie mortadeli na kanapki w domu.]

©kaczka

[77]

[29 May 2014]

(...)
Trochę faktycznie popadłam w przygnębienie i mentalny stupor.
Trochę nawet zaczęłam zawodzić, że ‘omujeju, córki takie piękne porodziłam, a świat dla nich taki podły i głupi’.
Nim jednak zaczęłam przecinać scyzorykiem żyły, Norweski udzielił mi wsparcia myślą pragmatyczną: ‘nie trać nadziei, przecież mogą się jeszcze okazać te córki głupsze nawet i od świata’.
Cóż.
Porzućmy zatem odgrzewanie kotleta z Hildegardy.
Dla moralnego kontrastu odwiedziłam marksistowskie przedszkole imienia 'Społecznej Równości i Solidarności z Krajami Trzeciego Świata', gdzie Dynia pod okiem Róży Luksemburg mogłaby terminować od września w grupie ‘Wawuschli’.
W teorii jest tam pięknie. W praktyce nie widziałam, by Wawuschle się uśmiechały i to mnie solidnie zbiło z pantałyku.
‘Jest jedno miejsce. Bierze pani?’
‘Muszę się zastanowić.’
‘A nie, tak nie ma, bierze, albo nie bierze. Jak nie bierze to ja zaraz dzwonię do następnych w kolejce.’

Nie wzięłam.
Ale jeśli znów ktoś zrezygnuje to nadal - taki system - się liczymy.
‘Gdzie sypiają dzieci?’
‘Nigdzie.’
‘To pech, bo moja córka jednak sypia w dzień.’
‘... bo pewnie jej pani pozwala chodzić spać o jedenastej.’

(Wow! Że też sama na to nie wpadłam.)
Wychodząc z placówki miałam użyć kodu do drzwi wyjściowych (data urodzin Engelsa?), który to kod ma zapewniać bezpieczeństwo i higienę pracy osadzonych. W rzeczywistości, mając ręce pełne Biskwita, pchnęłam te drzwi stopą i się otworzyły. A przecież znam Dynię, na bank wykorzystałaby luki w tym firewallu i zerwała się do domu, na przykład z nudów, albo w ramach protestu.
I nie miałaby daleko, bo przedszkole sto metrów od domu.
Trudno ukryć, nadal jestem w kropce.
Natomiast Biskwit.
Biskwit jest jak glonojad.
Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z niemowlęciem, które tak przysysałoby się do świata.
Biskwit bada paszczą wszystko jak leci.
Najchętniej publikacje, bo te zawsze są gdzieś pod ręką. Czy to w postaci gazetki z Lidla, czy podręczników najwyższego wtajemniczenia chemika syntetyka.
Jest Biskwit jak pożar w Bibliotece Aleksandryjskiej.
Tyle, że na mokro.
Przestał spluwać serwatką, strzyka śliną.
Życie mi jeszcze miłe, pomyślałam, gdy położna od treningu pęcherza, zaleciła, by w ramach ćwiczeń ułożyć się na plecach i prostować ręce z niemowlęciem w charakterze obciążnika.
Face-to-face.
Życie mi jeszcze miłe, nie chcę się utopić.
Do tego ciągły brak zebów u Biskwita i związane z tym niemowlęce utyskiwanie na ten los bezzębny zamienia mnie w ząbi.
Ale nawet tu chyba nie mam jeszcze najgorzej.
Ostatnie zajęcia z pęcherza zakończyły się horyzontalną, buddyjską relaksacją.
Po zakończeniu zajęć wstałam, chwyciłam buty w garść i przeszłam przez tor przeszkód złożony z dziesięciu śpiących ciał.
Kilka nawet chrapało.

©kaczka

[76]


[25 May 2014]

(...)
I gdy wszystkim nam (i prawdopodobnie wam) wydawało się, że historia osiągnęła już dorodny klimaks...

W piątkowy poranek, w dzień po mojej rozmowie z Dyrekcją,  Norweski jak zwykle odstawił Dynię do placówki. Nim wyszedł z szatni, spomiędzy wieszaczków wysunęła się dłoń Dyrekcji  ukrytej wśród odzienia i pochwyciwszy go za szyję wciągnęła między przeciwdeszczowe peleryny.
- Psssst! – zaszeptała Dyrekcja. – Herr Norweski ja mam nadzieję, że pan się na mnie nie gniewa. Ja przepraszam, że tyle trwało wyjaśnienie tej sprawy, ale ja nie mogłam wcześniej tego poruszyć.
- Rozumiem. –   burknął Norweski.Mówiła przecież pani żonie, że musiała pani przeprowadzić dokładne śledztwo, spotkać się z pracownikami...
- Nie. To nie dlatego.  Wie pan,  chodzi o to, że matka Hildegardy miała urodziny w ubiegłą niedzielę i nie chciałam robić jej przykrości...


#facepalm
(na miarę ręki Jezusa ze Świebodzina)

©kaczka

[75]

[23 May 2014]

(...)
Zadzwonił telefon.
Odebrałam, gdyż szczęśliwie tkwiłam właśnie w budce telefonicznej czekając na kolejne wezwanie pokrzywdzonych tego świata i przyszywając sobie złotą nicią do outfitu Kapitana Ameryki znaczek z Porucznikiem Borewiczem.
Dyrekcja Instytutu zakończyła śledztwo w sprawie urodzin Hildegardy i pospieszyła, by podzielić się ze mną wynikami.
Pogratulowawszy odwagi cywilnej, ‘bo rodzice zwykle w takich sytuacjach raczej wsuwają nam pod drzwi anonimowe listy', Dyrekcja przeszła do konkretów.
Na wstępie należy podkreślić, że nigdy wcześniej nie zdażały się żadne skargi.
Żadne.
Na nic.
Po dogłębnym przemyśleniu sprawy na zebraniu zespołu ustalono, że to moja wina, bo przyszłam wcześniej po dziecko.
Gdybym nie przyszła, to bym się nie zorientowała i nie byłoby problemu, n'est-ce pas?
Poza tym, to, co mylnie wzięłam za urodziny było jedynie zbiorowym wyjściem dzieci na zajęcia muzyczne.
I dzieci prawdopodobnie niosły futerały na instrumenty, a nie prezenty. Oraz puzony. Nie balony.
Co więcej Hildegardy tam wcale nie było, bo odbierała właśnie lekcję gry na harfie, zatem to wina tych pozostałych, że krzyczały Happy Birthday.
A faktycznie to krzyczały nie Happy Birthday, tylko Happy Wednesday, bo taki jest obyczaj w placówce, by czcić dzień nieświęty.
A może, tak naprawdę to nie było nawet Happy Wednesday, ale Niech żyje Che Guevara? Bo my tu jesteśmy, nie chwaląc się, otwarci na rozmaite wierzenia religijne i polityczne. Mamy nawet jedną rodzinę z Pundżabu, kilku ateistów oraz troje leworęcznych.
Dla jasności, żeby pozostałym dzieciom nie było przykro, personel zapobiegliwie zamknął je w pomieszczeniu na szczotki.
Ten jeden, co się wyrwał być może płakał, ale jego rodzice nie zgłosili problemu.
A czy pomyślałam, że może płakał, bo mu siostrzyczka umarła, a nie dlatego, że urodziny?
Personel, rzecz oczywista, wiedział o urodzinach i tak przygotował konspekt, żeby nagłe zniknięcie dziesięciorga dzieci nie odbiło się negatywnie na nauce alfabetu.
Gdyby dyrekcja była matką i gdyby jej się to przydarzyło, to by dziecku powiedziała: ‘słuchaj, nie zaprosili cię, widocznie nie jesteś wystarczająco popularna, dla odmiany zróbmy zatem coś fajnego razem.’ I nie, broń Boże, przecież to nie sugestia, że wy jeszcze nigdy nic fajnego. Razem.
Ale tu trzeba pochylić się nad problemem, zajrzeć w głąb siebie i zapytać, co zrobiłabym ja, gdybym była matką i chciała urządzić urodziny w środę o piętnastej?
Instytut nie może wprowadzać ciągle i ciągle nowych poprawek do regulaminu.  Dzisiaj wprowadzi, że urodziny, jak pani mówiła?, co to było za słowo? Aaaa... dyskretnie, a jutro pani przyjdzie i powie, że dziecku jest przykro, bo pozostałe wychodzą na lekcje muzyki.
Że dziecko nie wie, czy lekcje muzyki są fajne, ale wie, że urodziny to przyjemna sprawa?  Uuu... to karkołomna hipoteza.
Dodatkowo, czy zauważyłam, że to były dla Dyni trudne miesiące? Przeprowadzka zza morza, narodziny siostry, nowa placówka wychowawcza, może, a nawet z całą pewnością, dlatego płakała, a nie dlatego, że urodziny Hildegardy.
Personel zaobserwował, proszę nie brać tego do siebie, że Dyni trudno sobie wybrać w grupie jednego przyjaciela, ale to nie powód do zmartwienia, bo to kompletnie normalne w tym wieku. Dynia, to oczywiste, powinna po prostu częściej przestawać z dziewczynkami.  No tak, w grupie są dwie dziewczynki. Racja. To może niech Dynia zaprzyjaźni się z jakimś chłopcem?
A matka Hildegardy wcale nie jest pozbawiona elementarnych podstaw empatii, bo trzy lata temu podarowała placówce używany rowerek, a rok temu wrzuciła do puszki pięć ojro na budowę studni w Afryce.
Może zatem niech udam się do matki Hildegardy i powiem, że teraz już rozumiem i nie mam żalu?

I pytacie, że co? Że wysłuchałam tego nie unosząc brwi, ani głosu?
No nie.
Serio.
Nie mogłam.
Nie dałam rady.
Bo siedziałam w tej budce telefonicznej jak zahipnotyzowana, analizując informację, którą to Dyrekcja podała mi na wstępie.
Bez uprzedzenia.
Że matka Hildegardy pracuje na drugim piętrze Instytutu jako wychowawczyni  grupy pięciolatków.
(Życie mi pisze najlepsze teksty na blog, ja jedynie wybieram czcionkę.)
- Rozumie, pani. – rzekła Dyrekcja. – To dla mnie wyjątkowo delikatna sytuacja. Ja wszystko rozumiem, ale naprawdę nie wiem, po czyjej stronie miałabym stanąć. Pani, czy mego personelu?
- Cóż na pani miejscu, stanęłabym po stronie dzieci. – powiedziałam odkładając słuchawkę.
No, ale co ja tam wiem.

©kaczka

[74]

[22 May 2014]

(...)
A tu przecież Biskwit, jak zwykle mimochodem, skończył.
Tym razem pięć miesięcy.
Nieodwracalnie.
Pachnie Biskwit jak słodzone mleko z tej siermiężnej, socjalistycznej tubki, jak pudding z tapioki, jak zimna kaszka z malinami, jak waniliowy budyń.
Jak mrożony jogurt. Jak gorąca trawa.
Jak syrop z syntetycznych truskawek.
(Ten ostatni zalecił wraz z dostępem do mroźnego, świeżego powietrza, pediatra. Pech, że odjechał nam ostatni autobus na Matterhorn, bo powietrze mamy zjełczałe od ukropów. Pociecha w tym, że Biskwit poważa syntetyki, co stanowi pewną odmianę przy naturalistycznej, kłopotliwej farmakodiecie Dyni wykluczającej wszystkie leki doustne. Od A jak A witamina do Z jak zajzajer. Witaminę, czy zajzajer Biskwit wciąż jeszcze chętnie.)
Syntetyczna truskawka sprawia, że wonią Biskwitowi najbliżej jest teraz do sześciokilowego żelka Haribo.
Pięciomiesięczny Biskwit w hołdzie dla Darwina używa kciuka przeciwstawnego z nieopisaną fantazją.
Potrafi zaczaić się na własną stopę, upolować i z zadowoleniem ogryzać lub przeprowadzać na niej skomplikowany manikjur (właściwie wychodzi na to samo).
Potrafi z upodobaniem ogryzać cudze nogi.


Potrafi powiesić się i wisieć na koafiurze starszej siostry.
Potrafi wyciągać karty z talii i konsumować te, które nie pasują mu do strita.
Potrafi szarpnąć za obrus i jednym gestem pozbawić biesiadników wszystkich drinków z palemką.
Potrafi z uporem łomotać grzechotką o więzienne kraty łóżeczka.
Siedzi.
Póty, póki sie nie przewróci.
Każdą z tych zalet Biskwita odbieram jako przejaw niezwykłej inteligencji.
Do momentu, gdy internet nie udowodni, że niemowlęta w wieku Biskwita siedzą bez trzymanki, grają na giełdzie, jedzą Schmackofatze, zakładają nogi na szyje i dyskutują o Kierkegaardzie.

(...)
W Instytucie spokój.
Na drzwiach powieszono kartki.
‘Na drugim – rumień zakaźny.’
‘Na pierwszym – dalsze przypadki szkarlatyny.’
Aż dziw, że zabrakło:
‘A na parterze – kaczka. Gorsza niż cholera.’
Matka Hildegardy przestała mi się kłaniać.
To drobiazg, ale zachodzi obawa, że Hildegarda nabawi się nerwicy ubierając buty w locie. (Matka Hildegardy na mój widok ucieka z szatni ciągnąc za sobą częściowo tylko obutą Hildegardę.)
Personel, przyłóż mnie do rany, wyskakuje zza mych pleców z pytaniem  ‘is everything all right?. Z naciskiem na everything.
A ja przystanęłam przy gablocie jedynie by przeczytać z czym dzisiaj kluski.
Czuję się taka zaopiekowana, taka pokochana i przygarnięta.
Dynia również.
Choć ona znosi to gorzej.
- Mama, tell them that I am a big girl ever and I do not need HELP!
[Spróbuję córko, ale w bieżącym klimacie po takim oświadczeniu mogą zacząć przeżuwać ci  te kluski.]

(...)
Jak Doktor Dolittle, gdy zorientował się, że rozumie mowę zwierząt.
Niezbyt to może fortunne porównanie, ale oddaje rozmiar mej epifanii.
Znoszę do domu coraz więcej darowanych mi historii.
Może są prawdziwe, a może wypełniam w nich luki na własny obraz i podobieństwo?
Schizofrenik mocno wzburzony napływem emigrantów (dość ironiczne, prawdaż?).
(...  a ja pani mówię, Stalin miał rację...)
Uśmiechnięte oczy w złotych powiekach kobiety w  burce.
(... Skąd ta niebieska spódnica? Szukam takiej dla córki! Ona tak lubi się stroić...
Z tej historii została mi w rękach roztopiona, szwajcarska czekoladka.)
Emeryt od okulisty.
(... i wie pani, ta wnusia mi mówi, wdrapuj się na piętrowe łóżko dziadku, a po chwili dodaje, i  twoje zęby niech się też wdrapią...)
Ekspedientka w bulanżerii.
(... eklery tylko w czwartki, bo krem przywozimy ze Strasburga, a czerwone parasolki z Cherbourga...)
Uśmiechnięta staruszka od demencji.
Staruszka bez pamięci, Biskwit z pamięcią ledwie napoczętą dzień w dzień siadają na tej samej ławce.
- Wie alt – ... pyta staruszka co chwilę.
Ledwie skończy już znów chce wiedzieć.
Informacja ta nigdzie się nie zapisze, ale może właśnie dlatego odpowiadam bardzo starannie.
- W nóżki mu zimno. – czasem nagle doda staruszka. – Tyle razy prosiłam, żebyś ubierała dziecku te białe skarpetki.
Jakiś może tkwi tu morał, na tej ławce z 'Dnia Świstaka'.
Szukam.

©kaczka

[73]

[19 May 2014]

(...)
Głupio tak kopać leżącego, pozwólcie zatem, że tylko lekko trącę nóżką.
Wybierając metry sześcienne prac plastycznych z szuflady Dyni w Instytucie, a następnie dokonując pod osłoną nocy ostrej selekcji  powierzonych mi dzieł zauważyłam, że Dynia przechodzi przez fazę dramatycznego wprost minimalizmu. Faza ta manifestuje się, na przykład, trzydziestoma czterema kartkami formatu A3 przyozdobionymi od niechcenia jedną kreską, najczęściej różową. Technika flamastralna.
(Co tu Dyniu namalowałaś? W odpowiedzi: Flaming, namiot, półeczka na książki, młotek, kolega z klasy, droga na Ostrołękę...)
Z jednej strony, serce rośnie, że dziecina jedną kreską potrafi odmalować wszystko.
Z drugiej strony, trochę głupio, żeby tak marnować celulozę płuc tego świata, lasy Amazonki, amerykańskie sekwoje, tutki od papieru toaletowego, czy z czego tam robi się obecnie papier.
Z trzeciej strony, w obrębie gospodarstwa domowego nienachalnie zwracam Dyni uwagę, że obrazy mogą się składać z więcej niż jednego elementu i że nim rzuci się w abstrakcję, warto by zapoznała się z podstawami rysunku prozaicznego. Słowem, wydzielam jej po kartce i próbuję utrzymać przy sztalugach artystyczną nawijką marszandów, jak Ludwik XIII do Rubensa: a pamiętałaś, aby narysować brzuszek?
Z czwartej strony, a może oni tam w tym Instytucie mają tylko tych kilka pisaków? Bo w domu to Dynia chętnie miesza techniki i w technikach.
Postanowiłam niezobowiązująco zagadnąć personel.
Mówię, że mnie zaintrygowało, że wydaje mi się, że trochę jednak ten papier się marnuje przy tej minimalistycznej ekspresji, że to chyba nie będzie ze szkodą dla artystycznej wolności, jeśli naszepanie zwrócą uwagę Dyni, by miast w hurcie porobiła nieco w detalu, a tym samym poćwiczyła nieco skupienie i koncentrację. I wreszcie, czy może trapią placówkę jakieś deficyty, że ciągle te flamastry i flamastry, bo jeśli tak to chętnie się kopsnę do Lidla po kilka opakowań kredek, wosk, grafit, pastele lub akwarele. A jeśli to nie deficyt, a wyłącznie upór mego dziecka to zezwalam by jej te flamastry raz w tygodniu skonfiskować i nie uznam tego za pogwałcenie jakiejkolwiek poprawki do czyjejkolwiek konstytucji.
I słowo harcerza, ja to wszystko łagodnie i z sercem na dłoni.
Monolog ten naszepanie zinterpretowały dość opacznie, co  rozpoznaję po autorskich laurkach wręczonych nam przez Dynię z okazji Dnia Matki i Ojca. Po jednej na głowę.



Zgadnijcie (wiem, jest wyraźna podpowiedź), która dla ojca, a która dla matki od wiecznej pretensji, niech ma, niech ma, niech się zadławi i kto ją właściwie namalował?
Bo, że nie Dynia to rozpoznaję po rokokowym stylu.
I charakterze pisma.
Dynia ma ładniejszy.

©kaczka

[72]

[15 May 2014]

(...)
Serio.
Wierzyłam, że niczym mnie już ten Instytut nie zaskoczy, zaakceptowałam, że w menu pięćset dań z klusek i że trzysta rodzajów prac plastycznych można ciągle tą samą techniką, ale jakże ja małej wiary jestem.
Siedzę wczoraj pod wieszaczkiem, czekam na Dynię, a tu otwierają się drzwi do szatni, wpadają Sfilcowane Wiewiórki na adrenalinowym haju krzycząc, że właśnie zrywają się z zajęć, bo lecą na piąte urodziny Hildegardy z Bingen.
Mamusia Hildegardy zaprosiła.
- Och! – mówię do pań przedszkolanek od 'Wiewiórek' – czy to nie miłe tak dzień pracy skończyć wcześniej?
Panie uśmiechają się na octowo i mówią, bynajmniej. Mamusia Hildegardy zaprosiła jedynie ośmioro z dwunastki dzieci. Zatem z prostej matematyki wynika, że czwórka razem z paniami robi do końca szychty.
W tym momencie wpada do szatni jeden z Rezolutnych Lisków zakłada buty i utrzymuje, że też idzie na imprezę.
(Dodajcie sobie do tego, że to chłopczyna, który kilka tygodni temu opowiadał mi pod wieszaczkiem, że i on miał maluteńką siostrzyczkę, ale mu umarła.)
Pech, że nie jest na liście gości.
Na to wchodzi Dynia z rykiem, że odbierając ją o piętnastej czasu lokalnego torpeduję jej życie towarzyskie, bo ona też się wybiera.
Ale też nie jest na liście.
Na to pojawia się Lalolina, ubiera buty i dołącza do grupy wychodzących.
Gdyż tak i owszem, Hildegarda zaprosiła Lalolinę.
Gromada biesiadników wychodzi, śpiewając ‘Happy birthday’.
Wiewiórki i Liski wyją.
We mnie strzela piorun.
...
Odczekałam dwadzieścia cztery godziny, odliczyłam do miliarda, idę do Naszej Pani z Edynburga, co to jeszcze wczoraj sama chodziła do przedszkola, więc powinna zrozumieć i pytam bez owijania: WTF?
Nasza Pani z Edynburga, że ojej, faktycznie chyba coś nie tak, ale ona mi tu zaraz na pociechę, że nie tylko Dynia wczoraj wyła.
Czaicie?
(A pani, Nasza Paniu z Edynburga, po godzinach to miejmy nadzieję, że nie dorabia sobie w Telefonie Zaufania? Bo jakby strach pomyśleć.)
Miliardy do przeliczania mi się skończyły.
Wdech. Wydech. Wdech.
Mówię: Jutro Dyńka przyniesie do Instytutu cukierki...
(Tu skołowana Nasza Pani zaczyna rozpływać się nad mą szczodrością.)
... ale postanowiłam, że wręczy je wyłącznie wybranym dzieciom. Taaaaadam!
Daję słowo, kwadrans Naszej Pani  zajęło by rozebrać tę figurę retoryczną.
A potem to już chyba wyłącznie krzyczałam, choć, co ona winna, że mamusia Hildegardy #moron #halfwit to #głupiabezmyślnakrowa.
A potem poszłam krzyczeć do Dyrekcji.
No fakt, to nie fair, że roztaczam aurę i urodę dalajlamy, czynię cuda, a gdzie nie splunę zaprowadzam miłość i pokój, bo naród się nie spodziewa, że znam brzydkie słowa w kilku językach europejskich.
Dawno tam chyba nikt nie krzyczał na tych salonach, bo wywarłam wrażenie.

No i na cholerę mi praca w korporacji, skoro oni wszyscy tu jeszcze bardziej się starają, żebym im nie zazdrosciła intelektu?

©kaczka

[71]

[14 May 2014]

(...)
Motto:
RICHARD: What are we looking at? That blue freckle?! (…)
PHOEBE: For your information this is exactly what I wanted. This is a tattoo of the earth as seen from a great great distance. (Friends)


Wiedząc, że to ponad me wątłe psychiczne siły, na kolejny audyt u pediatry zabrał Dynię Norweski.
Norweski, który jeszcze wczoraj chlubił się, że nic go nie złamie.
Poszli.
Wrócili.
Dynia wielce zadowolona z paczką kredy sponsorowanej przez producenta środków homeopatycznych.
Norweski jakby o czterdzieści lat starszy,  zmięty i przedwcześnie posiwiały.
Nie znam szczegółów.
Oprócz incydentu na wstępie i incydentu pośrodku.
W incydencie na wstępie poproszono Dynię o udzielenie próbki moczu do plastikowego kubeczka.
A Dynia wie, że nie sika się w zastawę stołową, czemu dała ponoć wyraz.
Dużo wyrazów.
Dużo bardzo głośnych, rzekłbyś, histerycznych wyrazów.
W incydencie w środku poproszono Dynię o zaprezentowanie swoich umiejętności w dziedzinie geometrii wykreślnej.
Dreieck, Kreuz, Rad, Viereck.
W odpowiedzi na tę prośbę Dynia, zwykle mistrzyni formatu A0, narysowała krzyżyk (pół metra kreski w górę, milimetr kreski w poprzek) oraz w rogu mikroskopijne trzy kropki upierając się, że są to pozostałe, żądane figury geometryczne.
Co natychmiast skojarzyło mi się z tatuażem Phoebe, a potem pozwoliło fantazjować o spełnionej karierze kaligrafa ziaren ryżu.
Nie wiem, czemu Norweski nie uznał tego za zabawne.
Ach, rysowany na polecenie ludzik miał ręce wystające wprost z głowy (‘because it is a silly man!’), a przy sekwencji obrazków: ‘słoń, słoń, kwiatek, kwiatek, kółko’, test ‘co nie pasuje do reszty?’ oblał sam Norweski.
Bardzo się cieszę, że zostałam w domu.
Bardzo.


©kaczka

[70]

[12 May 2014]

(...)
Wyglądało to tak.
Powiedzieli, żebym się z nimi na ten dresaż w plenerze zabrała.
To wcisnęłam niemowlę w siatkę na zakupy i poszłam.
Najpierw umarłam, bo okazało się, że kucyki, które jak sądziłam sięgać winny dziecku do połowy łydki, są rozmiarów dobrze odżywionego konia trojańskiego.
Dynia na grzbiecie robi szpagat poprzeczny i nie ma siły by sięgnęła strzemiona ostrogą.
Potem ruszyli karawaną w pole.
My z Biskwitem za nimi jak za wojskiem. Długośmy nie pociągnęły, bo po pierwsze, te kucyki jakieś takie pospieszne, po drugie wierzgające, po trzecie lunęło, po czwarte zanim lunęło okazało się, że rzepak, czy inna tabaka pyli i zaczęłam rzęzić, po piąte sześć kilo Biskwita w siatce to jednak kamień u szyi.
Zrejterowałyśmy do samochodu spodziewając się, że lada moment kucyki spłyną do stajni kajakiem.
A skąd.
Deszcz, ulewa, grad, koniec świata?
Nie dla miękkich ta hipoterapia.
Ostatecznie naród ten wymyślił leśne przedszkola.
Wrócili po regulaminowych trzydziestu minutach.
Ni sekundy wcześniej.
Kucyki uwalane po pachy, Norweski w błocie po kolana, stajenne psy sklejone gliną.
A Dynia nieco nasiąknięta ale – cud! – nieskazitelnie czysta.
(To kolejny dowód na to, że kucyki bez trudu i bez stawania dęba zaglądają w okna piątego piętra standardowego wieżowca.)

(...)
- Dyniu, czemu nie odzywałaś się do mnie z wysokości kucyka?
- One can’t talk when one is driving!


(...)
Wróżę, że skutkiem tej cotygodniowej gimnastyki pęcherza któreś z niemowląt zostanie w końcu sierotą.
Czternaście matek, dwanaście metrów kwadratowych, czternaście matczynych głów opasanych gumami od procy.
Angry birds?
Jednocześnie zastanawiam się, czy nie zełgać w domu, że to dożywotnie zajęcia?
Wychodziłabym w poniedziałkowe wieczory, wsiadała w tramwaj i jeździła przez trzy godziny od pętli do pętli czytając poezję i prozę.
I nikt nie chciałby ode mnie bym trefiła grzywy różowym kucykom, słuchała o problemach produkcyjnych polichlorku niewczasu, lub służyła za ostrzałkę do mlecznych, fantomowych zębów.

(...)
Już zaakceptowałam Instytut, już zaczęłam dostrzegać pewne zalety placówki, a tu łup! w piątkowy wieczór dyrekcja wystosowała list do rodziców, w którym potępia wzburzonym, mocno nieprzemyślanym słowem autora anonimowych donosów do dyrekcji.
Nie NA dyrekcję.
DO dyrekcji.
Że incydent ów to podstępny cios wymierzony we wzajemne zaufanie.
Nieomal, jak informowanie o sprawie wszystkich rodziców, prawdaż?
Jak w przedszkolu, jak w przedszkolu.

(...)
W mętnych wodach zdarzają się perły.


Norweski.
Ten politycznie poprawniejszy.


©kaczka

[69]

[8 May 2014]

(...)
Nie patrzyli, nie upilnowali, więc skoczyłam z Mont Blanc jak Kordian w morze koloru sepii.
Na główkę.
W czarnych kąpielówkach Wallenroda.
W sam środek wiru historii, z której są moje córki.
Zanurzyłam się w czarno-białych zdjęciach z poprzedniego wieku.
Dwie pierwsze wojny światowe, Generalna Gubernia, początek Erefenu.
Krępujące dla prymuski, która pisała ideologicznie czarnobiałe wypracowania z 'Kamieni na szaniec'.
Chcę te rozsypane zdjęcia złożyć w opowieść i nie wkleić weń własnych uprzedzeń.
Trudne.
Nurkuję.
Szukam odstających uszu Biskwita.
Są!
Pośród zdjęć z zaręczyn, ślubów, święceń, poświęceń, procesji, pogrzebów, ten Biskwit, taki niby z twarzy podobny do nikogo, okazuje się nieść w przyszłość uszy prapradziadka.
Wyciągam te zdjęcia na powierzchnię.
Nagle odkrywamy w Biskwicie zreinkarnowaną prababkę.
Zreinkarnowaną z niemiecką dbałością o detal.
A tu abysal historii przecina łódź podwodna.
Monochromatyczny wuj Franz służył w Kriegsmarine, w sekcji  U-bootów.
- Nad wyraz przystojny był wuj Franz. Błagam powiedz, że wiążę się z tą urodą amanta jakaś dramatyczna historia. Że, na przykład, zginął na 'Bismarcku'?
- Nie. Po wojnie założył zakład instalacji sanitarnych.
Zanurzam się.
Mącę stojącą od kilkudziesięciu lat wodę.
Pradziadek z oddziałem zajął  w 1941 roku Rovaniemi.
Oberkommando Lappland.
Może nawet internował świętego Mikołaja?
...
Paradoksalnie, świat zatrzymany w sepii jest piękniejszy.


(...)
Uwaga! Zawiera lokowanie produktu.

[fińska zorza polarna przodka – rocznik 1941, fińska pidżama potomka – rocznik 2013]  


 [uszy prapradziadka i prababki - 1912]

[uszy prababki kilka lat później]
[Zakopane, 1939]

 [Kraków, 1942]

©kaczka

[68]

[7 May 2014]

(...)
Prześladują nas lotne brygady kum Wasylis Przemądrych.
Pcham Biskwita przez deptak, zrywają się Wasylisy z ławki, gdzie pochłaniają energię słoneczną i cukierki ‘Aljonka’.
Zrywają się i okrążają wózek.
Sprawdzam nerwowo: ufff, tym razem założyłam niemowlęciu czapeczkę.
Skanują Przemądre Wasylisy zawartość wózka i już nie mogą mi za brak czapeczki odjąć punktów za wrażenie artystyczne.
Przedwcześnie oddycham z ulgą.
A poczemu ta czapeczka głaza u niej zakrywajet?’ – triumfuje najszersza Wasylisa i pulchnym palcem wskazuje na dowód rzeczowy.
Cholerna czapka spadła Biskwitowi na nos.
Minus dwieście za wartość techniczną.
(Tsyk, tsyk, tsyk przez usta zaciśnięte w zgorszone linijki. Zgorszone kiwanie głowami na temat ‘świecie w czapeczce, kuda ty idiosz?')
Gdzie zmierza świat, nie wiem, ja opuszczam deptak w poczuciu winy i ze spuszczoną głową, wiarołomny Biskwit udaje, że śpi, Wasylisy opadają na ławkę i analizują problem czapeczki (...ta dzisiejsza młodzież Jewgienio Stiepanowna, faktycznie, żadnego pożytku, Jekatarino Iwanowna...) do momentu pojawienia się następnej ofiary z wózkiem.
Lub bez.

(...)
Od kilku dni zaraz po wyjściu z Instytutu, tuż za węgłem, Dynia siada na chodniku, zdejmuje buty i wysypuje z nich kilka garści piasku.
Wczoraj opróżniając przed praniem kieszenie jej kurtki wyjęłam z nich gruz, kamienie i beton.
Znak, że Rezolutne Liski wkroczyły w ostatni etap budowy tunelu ku wolności?

(...)
Wstęp do fizyki kwantowej.
- Mama, is the man coming to fix the shutters?
- Tak. Dzisiaj.
- Today.
- Tak.
- But yesterday you said tomorrow.
- Bo wczoraj to było jutro.
- Yesterday was tomorrow?
- Nie wczoraj było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj. Wczoraj powiedziałam, że dziś pewnie przyjdzie i naprawi.
- But you said TOMORROW!
- Wczoraj to było dzisiaj.
- So today is TOMORROW or YESTERDAY?

Zastanowię się nad tym przedwczoraj.

(…)
List otwarty.
Elżbieto od Sylab,
Oto uwagi bezpośredniego konsumenta ‘Moich sylabek’.
1. Kurczak ma problemy z układem moczowym i powinien niezwłocznie zgłosić się do urologa.
( - Mama! Why this chicken says PI PI all day long! It needs to go to the toilet!)
2. Pośród ilustracji zdecydowanie zabrakło najważniejszej. TEJ.


(Onomatopeja? Wiadomo! Pupu mówi KAKA.)
3. A poza tym niektórzy nigdy się nie nauczą.
(- I am not playing with papa. He says ‘ypsylon’ all the time when I am showing him ‘YYYYYYYYYYYYYYYYYYYYY’.)
Uwielbiamy,
Dynia i kaczka

©kaczka

[67]

[5 May 2014]

(...)
Najwierniejszy Elektoracie, piąta edycja nasza. Dzięki za każdy jeden procent i promil!
Tymczasem trenujemy do edycji siódmej, gdy znów przyjdzie stanąć dziób w ryj z Wieprzem.

 (...)
Errata.
Do omówionych poprzednio fantazji kulinarnych należy również dodać:

Chiński bufet ‘płać i jedz ile zechcesz’ prowadzony przez dwie Chinki, chińskie z fenotypu, bo z duszy niemieckie aż po szyld wymieniający ich zdobyte na politechnice inżynieryjne tytuły. I chude tak, że prawdopodobnie nigdy nie skorzystały z kalorycznych możliwości własnego bufetu.
(Nie dyskryminuję zdolności kulinarnych absolwentów politechniki, ale noblesse oblige i tytuły winny się przełożyć na usprawnienie procesu produkcyjnego sajgonek oraz unifikację gabarytów... frytek.
)

Chiński bufet ucieszył Dynię, gdyż po pierwsze siedział obok niej przy stoliku glonojad mutant, rozmiar XXXL, i łypał krzywo przez szybkę akwarium, po drugie, bo nieograniczony dostęp do produktów spożywczych, po trzecie, bo nieograniczony  dostęp do frytek.  Dynia zatem na jednym talerzu frytki z czerwoną, promieniotwórczą galaretką deserową. Norweski  - ze wszystkich specjałów kuchni syczuańskiej - smażona wątróbka. A Biskwit zaś, któremu niebywale poprawiła się ostatnimi tygodniami koordynacja wzrokowo-ruchowa w kategorii ‘zdobywanie pożywienia’, tenże Biskwit ściągnął mi z talerza garść smażonego ryżu i napchał sobie nim policzki jak chomik [1].

[1] Czujny przemysł okołoniemowlęcy nadesłał już pierwsze próbki przetworów dla młodocianych konsumentów. Dynia w blokach startowych z łyżką zachwycona perspektywą rozszerzania Biskwitowi horyzontów kulinarnych. Mnie natomiast rozdziera wewnętrzny jęk, że oto po raz kolejny nadchodzi era gotowania na parze, przecierania, ucierania i wywabiania plam po fruktach.

(...)
Majówkę spędziliśmy leniwie nad sernikiem.
Ponieważ konsumujący zarzucili mi brak dbałości o detal, że niby sernik nowojorski, ale z sera Filadelfia i na niemieckiej porcelanie, to następnym razem pogryzać będą słone paluszki, które sami sobie kupią.
(A ja im jeszcze te paluszki ziuuuuu... rodzynkami, bo Norweski to się od rodzynek wzdraga.)
Chłopaki rozmawiali o cząsteczkach i rysowali na piasku molekuły farb do włosów.
Dziewczyny rozmawiały o metastazie i węzłach chłonnych.
Na tym tle, szczególnie Biskwit, był apoteozą i afirmacją życia.
Ale i Dyni, która uparła się wyjść w miasto w spódnicy z trzystu falban, niewiele brakowało.
Przyznaję też, że coraz bardziej przekonuje mnie tutejsza uroczo niepoprawna szczerość  tak dosadna w porównaniu z angielskimi obyczajami.
- Wiesz -  mówi autochtonka w dyskusji nad kryminałami niejakiej Rity Falk (Sauerkrautkoma, Schweinkopf al dente, Dampfnudelblues) - na początku myślałam, że główny bohater jest koszmarnie głupi, a potem zdałam sobie sprawę, że  on jest po prostu z Bawarii.
(Tu dla pełnego obrazu należy koniecznie dodać, że autochtonka jest żoną siedzącego obok i jedzącego sernik Bawarczyka.)

(...)
W ramach profilaktyki glutów, pozwoliliśmy zamknąć się w solniczce i zapeklować w solance jak wielkanocne szynki.
Dynia i Norweski zbudowali kilka solnych zamków. Szczęśliwie, zdążono nas wyprosić nim wcielili w życie plan zakopania niemowlęcia.
Bebe odzywa się z kuluarów, że przy następnej wizycie przymusi mnie do wspólnej półmrocznej (mrocznej?) lewitacji na tafli stężonego roztworu chlorku.
Zapewne będzie o czym opowiadać, a z rysowaniem to już w ogóle pójdzie jak z płatka.
Dynia ma wciąż jeszcze dużo czarnych kredek do rysowania półmroku i pozmroku.

©kaczka